Spełniam się dramatycznie
fot. Sebastian Frąckiewicz

Spełniam się dramatycznie

Rozmowa z Ziemowitem Szczerkiem

Moją misją jest odklinanie świętości nacjonalizmu, pokazywanie, że wszystko jest względne. Ale też nie ma co przesadzać. Człowiek pisze, bo chce. Bo lubi, bo musi. Chce trochę ze sobą pogadać

Jeszcze 6 minut czytania

MICHAŁ SOWIŃSKI: Komentujesz na bieżąco wszystko, co dzieje się w kraju, nie tylko politykę.
ZIEMOWIT SZCZEREK
: Jak każdy Polak. To nasza cecha narodowa trochę, nie? Usiąść przy sobocie albo i przy tzw. dniu powszednim przy stoliku, zrobić borisa polewoja i puścić litanię. Może ja inaczej nie umiem. Jam jest krew z krwi, kość z kości, 10 kwietnia się urodziłem, Ziemowit mam na imię, z Radomia jestem. Choćbym nie chciał być polski, to mnie, kurwa, ta polskość za kark trzyma, do ziemi przygniata. Jak w tej słowackiej piosence, odpowiedniku „idzie dysc” o drzewie, co to „wierzchołek ma przygięty do słowackiej ziemi”. Aj, taki los mi w udziale przypadł, ja już tą polskością rzygam, a ta mnie trzyma, przygina, cechy swoje wciska, aj, lament, lament, nie daje od siebie zdupcyć, a zdupcyłbym panie, oj, czasem ochota przychodzi taka – a tu nic.

No a poza tym, to wiesz, wszystko jest powiązane ze sobą – tożsamość, sposób, w jaki patrzymy na siebie samych, na naszych sąsiadów i wynikające z tego strategie polityczne. To duży obszar życia, dlatego może sprawiać wrażenie wszystkości.

Może to szerszy trend, powrót inteligenckiego etosu w debacie publicznej?
Tak to wygląda od jakiegoś czasu na Ukrainie i mi się to bardzo podoba. Coraz częściej w różnych sprawach głos zabierają, nie wiem, literaci, muzycy. Ale to chyba zawsze tak jest, gdy real przyspiesza i gna coraz prędzej, tak, to-to-tak, i wtedy każdy, kto na tym pokładzie, w tym pociągu jest i widzi, że maszynista wysyła niepokojące sygnały, że go nieco pojebało, a to przecież widać, próbuje coś swojego w tym harmidrze wykrzyczeć. Czasem jest to „ty chuju jeden, gdzie jedziesz baranie”, czasem jakaś próba przemówienia do rozsądku, a niektórzy, gdzieś po kątach tych trzęsących się, rozpędzonych wagonów, głoszą analizy i próbują wyjaśnić, czemu też temu maszyniści odjebało. I czasem próbują też mocnym słowem rzucić. Czy tam zabawnym. Obawiam się, że należę do tej ostatniej, jakże przezabawnej, jak tak się zastanowić, kategorii. A wyjścia są trzy: albo pasażerowie podzielają entuzjazm napierającego na gaz maszynisty i razem z nim kibicują mu w tej jeździe na złamanie karku, która musi się skończyć katastrofą, tak pociągu wraz z pasażerami, jak i wszystkiego, co ci idioci rozjadą po tym, jak pociąg wyskoczy z torów – a to się, jak wiemy, stało w Europie stosunkowo niedawno. Albo maszynista, pod wpływem bicia pasażerów w drzwi kabiny, otrzeźwieje i ogarnie, że coś nie tak i że mu trochę ciśnienie się podniosło, weźmie proszki i zacznie znów być grzeczny (co się rzadko, niestety, zdarza). Albo pasażerowie w końcu wybiją drzwi kabiny i motorniczego najnormalniej w świecie wypierdolą przez okno na nasyp kolejowy, w szczaw i mirabelki, gdzie będzie lizał rany i płakał. Wcześniej, być może, wytarzawszy go w smole i w pierzu.

Z drugiej strony żyjemy w czasach permanentnej ironii. Nie jest trudno na serio uprawiać tego typu publicystykę?
Nie ukrywam, że mnie ta panosząca się wszędzie ironia drażni. Może nie tyle ironia w ogóle, bo bez niej nie wyobrażam sobie życia, ale to, że u niektórych ma ona zastąpić każdy rodzaj relacji. Trochę jakby się było na nieustannym zjeździe po dragach. Permanentny, lekko kwasowy after.  Żyjemy w czasach hejtu i lolu, i wielu roszczących sobie prawo obecności w tzw. poważnej publicystyce, bardzo mocno broni swoich praw do lolowego i hejterskiego sposobu ustawiania swoich relacji z adwersarzami. Co ciekawe, osoby te, często same dopieprzające się do innych z byle powodu, gdy im się choćby odszczeknie, reagują histerycznie i prawie płaczą. Ale mało kto się do nich przypieprza, może dlatego, że podświadomie nie traktuje się ich specjalnie poważnie. Ale spróbuj ich potrolować! O! To się o sobie dowiesz!

Sam też używasz ironii, ale precyzyjnie ją równoważysz innymi elementami.
Achż, dziękujęż. To  kwestia indywidualnego wyczucia, nie da się tu wykreślić precyzyjnych granic. Podobnie jak z poprawnością polityczną – dla mnie to po prostu zasady dobrego wychowania i smaku, ale można z nią też przegiąć i wtedy z pożytecznego narzędzia zamienia się w pałkę do lania po głowie. Tak samo z ironią, ze wszystkim innym.  

Trafiliśmy też na czasy wzmożenia politycznego – jeszcze dwa lata temu nie zastanawialiśmy się, jakie są szanse na to, że Putin nas najedzie albo że prezydent Francji wyrzuci nas z Unii.
No tak. Ja też zacząłem w pewnym momencie histeryzować i pisać artykuły typu „oskarżam” – z czego teraz chce mi się śmiać. W ogóle coraz bardziej mi się chce śmiać. Coraz rzadziej się wkurwiam. Wkurwiałem się, jak łamali kości starej rzeczywistości, teraz po prostu widzę etap Barei, bo dzieje się dokładnie to, czego się można było spodziewać: ta ich rzeczywistość jest taką tekturową rzeczywistością, niekonsekwentną, sztuczną, tworzoną na chama wbrew prawu fizyki i zdrowego rozsądku, obalającą się co chwila, samej sobie robiącą laskę i samej sobie podkładającą jednocześnie kłody pod nogi. Ta ich rzeczywistość to wioska potiomkinowska i myślę, że jest spora szansa, że ona się niedługo zawali, poprzedzona taką społeczną pogardą, o jakiej się peerelowcom pod koniec lat 80. nie śniło. Ale ja już do tej wioski potiomkinowskiej przywykam, choć jeśli przyjdzie ją palić, to z przyjemnością. Bo jednak jest też obawa, że się nie zawali: właśnie dlatego, że to rzeczywistość prowizoryczna, a w Polsce, wiadomo, prowizorka trwa najdłużej. Ale przed taką Polską niech nas wszyscy polscy diabli, ze wszystkich polskich pni wydrążonych drzew przydrożnych, ze wszystkich rozstajów – strzegą. Bo to będzie coraz bardziej parszywiejąca, coraz ciaśniejsza rzeczywistość, w której coraz więcej złego będzie się stawało możliwym, a świat będzie się w podręcznikach do historii zastanawiał, dlaczego Polacy na własne życzenie zgotowali sobie ten idiotyczny los.

Zazwyczaj jak rozmawiam z pisarkami albo pisarzami, to staram się zboczyć na tematy polityczne. Zazwyczaj jednak muszę się gimnastykować – z tobą jest odwrotnie.
Bo jak mówiłem – ja jestem chyba za bardzo polski niestety… Gdzie nie pójdę, to się zaczyna ratowanie świata, jak z wujami w sobotę przy wódce. Na imprezach nie tańczę, bo wolę gadać przy stoliku. Wszelkie używki też stosuje nie po to, by iść na techno, tylko żeby przy piwie się, jak to pisał Hłasko, spełniać dramatycznie. Co zresztą wychodzi mi zazwyczaj do dupy.

Zauważyłem, że wokół ciebie polityczna rzeczywistość zagęszcza się. Zawsze znajdzie się ktoś, kto pokłóci się z tobą o sytuację mniejszości polskiej na Litwie albo nieoczekiwanie do stolika dosiądzie się dziennikarz z Chorwacji i kilka dni później twoje zdjęcie ląduje w jakieś bałkańskiej gazecie. Może już tak masz?
Ja po prostu pomimo ogólnej nieumiejętności radzenia sobie z otoczeniem, mam jednak silną potrzebę interakcji. Reszta jakoś sama się robi… Zauważyłem, że zwracam uwagę na rzeczy dla innych przezroczyste. Czasem wystarczy, że ktoś rzuci kilka słów, a mi już w głowie buduje się jakiś obraz i chcę dalej brnąć w tę historie. Chyba szukam przygód.

Międzymorze. Podróże przez prawdziwą i wyobrażoną EuropęZiemowit Szczerek, „Międzymorze. Podróże przez prawdziwą i wyobrażoną Europę Środkową”. Czarne/Agora, 344 strony, w księgarniach od maja 2017 Gdy byliśmy w Satu Mare w Rumunii w pierwszej przypadkowej knajpie po jednym papierosie gadałeś już o Orbanie i Międzymorzu z dziesięcioma osobami… Dodajmy, że knajpa nazywała się Zeppelin.
Bardzo przepraszam, ale sam spędziłeś tę właśnie noc w Rumunii na rozmowie z pijanym dilerem Dacii o relacjach polsko-rumuńskich, a potem przez całą drogę do hostelu powtarzałeś, że twoim obowiązkiem jest montowanie Międzymorza.

Udzieliła mi się atmosfera, którą wokół siebie roztaczasz. Ale tak serio – gdybym nie widział wielu tych scen, które, zresztą bardzo wiernie, opisujesz w „Międzymorzu”, to bym nie uwierzył, bo z mojego doświadczenia wynika, że rzeczywistość tak nie działa.
Czasem wystarczy dać rzeczywistości szansę! Zrobić falę, a potem na niej surfować. Zresztą zazwyczaj nie trzeba robić fal, one po prostu są – wystarczy na nie wskoczyć.

Zdarza ci się, że jedziesz gdzieś, chodzisz po mieście wiele godzin, zaglądasz do knajp i nic? Żadnych fal?
Nie, bo nigdy nie szukam konkretnych rzeczy – wtedy bym przegrał, bo szukanie pod tezę to dupa, nie robota. Po prostu czujnie się rozglądam i zawsze znajdę jakąś falę. Przecież patrzenie i rozkminianie rzeczywistości, robienie notatek i zapisywanie przemyśleń to taki sam surfing.

Nie istnieje krajobraz w Europe Środkowej, który mógłby cię rozczarować?
Nie. W ogóle chyba taki nie istnieje. Są tylko krajobrazy, które twój mózg traktuje jako nietrywialne i trywialne, ale wtedy wystarczy ten mózg pobudzić do roboty, dać mu nowe perspektywy, nowy sposób patrzenia na te trywialne niby rzeczy - i hula. It’s all in your head.

A zdarza ci się poczucie, że może za bardzo naginasz rzeczywistość do swoich wyobrażeń?
Jak mówię: bardzo uważam na to, by nie interpretować rzeczywistości pod tezę. No i mam w sobie zbyt duże pokłady krytycyzmu i autokrytycyzmu, być może wykształcone podczas długich lat leczenia się z depresji (jak widać wszystko może mieć swoje pozytywne skutki), które mnie przed tym bronią.

A pamiętasz, jak odwiedzaliśmy naszą wspólną znajomą ze Spiszu i dopytywałeś jej ojca, czy podczas stawiania wiaty na samochód inspirował się lokalną architekturą?
Nadal uważam, że ta stodoła jest inna niż w pozostałych częściach Polski, bardziej podobna do tego, co się buduje na Spiszu, że pod Kielcami byłaby inna. Ale rzucić coś po pijaku to jedno, pisać książkę to drugie! Choć szczerze mówiąc słabo pamiętam tę stodołę, więc chętnie tam wrócę i spojrzę jeszcze raz.

Skąd u ciebie ta geopolityczna i tożsamościowa obsesja?
Od zawsze kręciły mnie mapy oraz pytania typu: „kim jestem?”, „skąd jestem?” i „dlaczego akurat tak to wszystko wygląda?”. Nie myślałem o tym wcześniej w kategoriach dziennikarstwa czy literatury – po prostu się tym interesowałem i zacząłem o tym pisać – bez specjalnego planu, trochę jak plama rozlewająca się po podłodze.

Nie boisz się zasklepienia w jednej formie, jednym idiomie?
Boje się, ale nie wiem co lepsze – płynąć na wody, na których się źle czujesz, czy robić to co lubisz. Są pisarze, którzy całe życie piszą jedną książkę: taki Hrabal na przykład. Ale ostatnio postanowiłem eksperymentować. Teraz piszę coś, co się dzieje w niedalekiej przyszłości, i przyszłość to będzie dziwna. I forma literacka też.

Ziemowit Szczerek

Ur. 1978, dziennikarz i prozaik, współpracuje z „Polityką”, „Nową Europą Wschodnią”, „Tygodnikiem Powszechnym” i dwutygodnik.com, autor książek „Siódemka”, „Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian” oraz „Rzeczpospolita Zwycięska”, współautor zbioru opowiadań „Paczka radomskich”. W 2013 roku został laureatem Paszportu „Polityki”, w 2014 roku nominowany do nagród Nike i Angelus, w 2015 roku został finalistą Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”, a w 2016 finalistą Nike za „Tatuaż z tryzubem”. W maju ukazała sie kolejna jego ksiażka, „Międzymorze”.

Będzie polityka?
Tak, ale trochę postapokaliptyczna – o wiele bardziej groteskowa i podkręcona niż ta nasza. Na pewno nie będzie to literacki felieton, nic z tych rzeczy. Pojawią się nowe nurty polityczne, nowe państwa, nowe ideologie, nowe byty ponadpaństwowe… Sam siebie chcę zaskoczyć.

Cały czas porównujesz wszystko ze wszystkim. Pokusiłbym się nawet o tezę, że twoim pisaniem (ale i percepcją) rządzi permanentna katachreza, czyli wymyślanie metafor, które pozwalają nam opisać coś, co wcześniej nie miało nazwy. Estonia jest jak zeskandynawizowany Związek Radziecki, Litwa jak zsowietyzowana Polska, Czechy jak zeslawizowane Niemcy itd.
Nooo, są tam też miejsca, gdzie rosyjskość styka się z niemieckością bez udziału polskości, a Wileńszczyzna może przypominać nie tylko zsowietyzowaną Polskę, jak i Białoruś w Unii Europejskiej. Wszystko jest kwestią perspektywy, zależy jak patrzeć. A Estonia to bardziej Skandynawia w ZSRR niż odwrotnie, ale może lokalni Rosjanie patrzą właśnie tak.

W tych regionach za dużo jest języków, za dużo nazw własnych, które obsesyjnie nadprodukowują. Jedna miejscowość, jak na przykład w Wojwodinie widzieliśmy, może mieć chyba aż sześć nazw! Te setki języków opisują zjawiska wytworzone nie w krainach skąd pochodzą te języki, ale zazwyczaj w centrach, w tych Zachodach, Rosjach. A u nas wszystko pływa i nie ma nic stałego. To jest system wzajemnych inspiracji i zależności. Nie znaczy to jednak że zupełnie nie ma u nas wytworów oryginalnych.
Przecież nic nie powstaje z niczego!

Ale są elementy rzeczywistości, które można nazwać tylko poprzez metaforyzację, siłą rzeczy zawsze niepełną i nieudolną. Taka świnka morska choćby – ani z niej świnia, ani morska.
No ale świnka morska wzięła się pewnie z tego, że świnię jakoś przypomina, a morska, bo pochodzi zza morza. Zamorska. Choć niedawno okazało się, że te zwierzątka nazywają się kawia, a „świnka morska” wzięła się z błędu w tłumaczeniu z hiszpańskiego… Podejrzewam, że większość tego typu zagadek ma trywialne wytłumaczenie. Poza tym nawet nowe nazwy są jakoś opisowe: telewizor, samolot, samochód, czołg… czołg to nazwa wręcz poetycka. Żeromski bodaj wymyślił.

Wracając do twojego stylu – nie uważasz, że za bardzo dowartościowujesz aspekt narodowy w kwestii tożsamości?
Zawsze interesowało mnie jak świat wygląda z czyjejś perspektywy. Marzę o tym, żeby na przykład zobaczyć Czechy oczami Łotysza, Polskę oczami Estończyka czy Serbię oczami Mołdawianina.

Ale po co?
Nacjonalizm, jak wszystkie inne -izmy, jest konstruktem wymyślonym przez elity. Tylko w przeciwieństwie do demokracji i socjalizmu odwołuje się do najprostszych, podstawowych instynktów. Choć i jedno i drugie też powinno chwytać od dołu, teoretycznie, ale to jakoś nacjonalizm, a nie socjalizm czy demokracja, chwycił najmocniej i, cholera, nie chce puścić. Tak mocno zażarł. Dla większości ludzi to podstawowy punkt odniesienia w kwestii tożsamości. Kiedyś czymś takim była religia, dziś idea narodowa. Często, zresztą, podparta religią, ale to już nie religia jest w tym miksie najważniejsza, a nacjonalizm. Religia jest już tylko dodatkiem. A kiedyś było odwrotnie. Kiedyś chłop był przede wszystkim katolik, a potem dopiero Polak, co mu ksiądz z ambony tłumaczył. Teraz Seba w koszulce z Wyklętymi chodzi do kościoła, bo – powiedzmy – tak mu wynika z przykazań polskiego nacjonalizmu i dlatego, że na marszach krzyczy „wielka Polska, katolicka”, ale zasadniczo to ma ten kościół w dupie. Decorum to tylko jest.  

A nie uważasz, że choćby kwestie klasowe czy ekonomiczne są bardziej istotne dla tożsamości?
Oczywiście, że tak, ale prawie nikt nie zdaje sobie z tego sprawy. Na przykład przedstawiciele klasy średniej w Polsce i w Chorwacji mogą podświadome czuć, że są częścią większej, ponadnarodowej całości, ale jednak to idea narodowa jest dla nich świętym punktem odniesienia.

A dla ciebie?
Jakbym tak się chciał hipstersko i pretensjonalnie napuszyć, to mógłbym na przykład powiedzieć, że jestem bardziej członkiem środkowoeuropejskiego środowiska dziennikarsko-pisarskiego, niż Polakiem – ale sam widzisz jak to pretensjonalnie brzmi. Sprawy narodowe są obudowane tyloma tabu, tyloma zabezpieczeniami, że trudno jest ot tak powiedzieć: mam w dupie swoją narodowość. Trzeba mieć naprawdę dużo odwagi, żeby odrzucić tę religię, której kapłanami są histeryczni prawicowcy. Ale nawet wtedy pozostaje mnóstwo przeszkód – gdy jesteś samotnym elektronem, nigdzie na świecie nie ma dla ciebie miejsca. Wszystkie pojęcia tożsamościowe zostały stworzone przez narodowość albo są jej podporządkowane. Nawet języka nie będziesz miał, żeby określić swój stan. Może się nazwać najwyżej bezpaństwowcem, beznarodowcem. Apatrydą. A-, bez-, bez-. Ja, oczywiście, zdaję sobie sprawę, że moja tożsamość to konstrukt. I że mogę powiedzieć, że więcej mam wspólnego z moimi odpowiednikami klasowymi (choć do jakiej ja klasy należę?) poza Polską, niż z kimś innym w Polsce, ale z drugiej strony pojawia się znów pytanie – czy ja mam się odcinać od innych klas? I czy fakt, że jesteśmy z jednej przestrzeni tożsamościowej, jednego języka, jakoś tam nas jednak nie zbliża? Te tożsamości narodowe powstały i istnieją, czy nam się to podoba czy nie i ignorować ich się nie da, sorry.

Co może nam dać geopolityka? Parafrazując jedną z ostatnich awantur na Facebooku – czy myślisz, że Donald Tusk cię czyta?
A wiesz, to jest kwestia od zawsze poruszana: czy Putin słucha specjalistów? Jeśli tak, to jaki oni mają wpływ na realną politykę? Niestety, chyba niewielki. Bo to nie jest tak, że jeśli, na przykład, Bush daje zielone światło do inwazji na Afganistan, to on jest w jakiejś uprzywilejowanej pozycji i wie więcej, niż specjaliści. Nie, wie najczęściej dużo mniej, choć ze specjalistami się konsultował. Pytanie, co z tego zrozumiał i co mu w głowie zostało. Jemu i jego generałom czy współpracownikom. Tak więc nie wydaje mi się, żeby Tusk mnie czytał, a nawet jeśli – to czy cokolwiek z tego wynika. Ale nie o to też chodzi – należy dokładać cegiełki do debaty publicznej. Moją misją jest odklinanie świętości nacjonalizmu, pokazywanie, że wszystko jest względne. Ale wiesz, myślę, że też nie ma co przesadzać. Człowiek pisze, bo chce. Bo lubi, bo musi. Chce, być może, trochę ze sobą pogadać.

Czy z chęci pogadania wynikają też rozliczne boje, jakie toczysz w sieci? Że ci się jeszcze chce…
Nie chce mi się! Nie mam pojęcia, po co mi te boje – ja jestem człowiekiem pokoju. Myślę, że ma to coś wspólnego z prokrastynacją. Pieprzyć w ogóle tego Facebooka! Jakaś mroczna strona się we mnie wtedy uaktywnia – nie znam tego kolesia. Nie wiem, o co mu chodzi. Ja, panie, lubię sobie przez okno popatrzeć. Jak trawa zielenieje. Jak pies idzie. Jak samochód jedzie. Jak pies obszczekuje samochód. Jak dogania samochód i ogarnia, że niewiele w sumie z nim może zrobić, bo ani ugryźć, ani złapać w pysk i ponieść, więc staje, nieco zamyślony, zapada w zadumę i w melancholię, i kładzie się, i łeb składa na łapach, i tak sobie trwa w psim zamyśleniu…

Ale twoje ostatnie starcia z przedstawicielami nowej lewicy są chyba częścią większej, bardziej przemyślanej strategii?
Nie z lewicą, ale z grupą ludzi jakoś tam z lewicą mocniej lub słabiej powiązaną, która z podziwu godną zawziętością broni swojego prawa do hejtowania, gardzenia i w ogóle do uprawiania tej gówniarskiej, lecz treściowo jakoś tam sexy kultury lolu, beki, trollowania itd. Oni mnie bawią, nie traktuję ich poważnie. Poruszam głównie temat relacji lewicy z centrum, bo uważam, że lewica powinna centrystów przyciągać, a nie hejtować, i piszę, że lewica bardzo często wyklucza z debaty ludzi będących poza lewicową, samozwańczą banieczką, w której wszystko sobie już dawno wyjaśniono, a pytania, na które już dawno sobie wzajemnie odpowiedziano, zadawane przez ludzi z zewnątrz, brzmią „prawicowo”, „głupio”, „rasistowsko”. I ostatnio pewien, sympatyczny skądinąd lewicowiec, najpierw mnie opieprzył, że tak mówię, bo to nieprawda, a następnie próbował wykluczyć z debaty na temat lewicy właśnie dlatego, że jestem poza tą samozwańczą lewicową banieczką. Bardzo mnie to rozbawiło.

Rozumiem, że się z nimi nie zgadzasz, ale po co tyle flejmów?
Nie robię tego do końca na poważnie – moja wrogość wobec tych ironistów z bożej łaski, którzy nie są znieść w spokoju tego, co sami innym aplikują, nie jest serio. Wśród nich są ludzie, których darzę sympatią – niemniej lubię, jak się burzą na każde, choćby najmniejsze, dotknięcie w stół. Bawi mnie to. Tak samo, jak bawi mnie drażnienie młodego Wildsteina, który wypisuje na Facebooku te swoje propagandowe idiotyzmy. I chyba coraz bardziej sobie zdaje sprawę z tego, gdzie zabrnął, bo brzmi już wyłącznie tak, jakby rozpaczliwie chciał przekonać do nich siebie samego. W zasadzie nie moja to sprawa i nic mi do tego co tam kto pisze, ale ten koleś pracuje na wysokim stanowisku w propagandowych mediach, więc, niestety, sprawa jest nieco inna.

Zatoczyliśmy koło i wracamy do ironii. 
Bawią mnie napuszeni, dumni ludzie, przedstawiający się jako wielcy ironiści i zwolennicy równouprawnienia, którzy jednocześnie hejtują wszystkich myślących inaczej od nich. Ta daleka lewica i daleka prawica mają ze sobą wiele wspólnego – na przykład pogardę dla centrum, które u nas manifestuje się KOD-em. Owszem, KOD bywa zabawny, ale ta beka przypomina bekę z Januszów: bo wąsy mają, bo dziadersy, bo z innego pokolenia, bo nie kumajo… A lewica raczej powinna przekonywać liberalnych KOD-owców, że czasy liberalizmu się skończyły, że trzeba iść dalej – budować państwo, socjalne zabezpieczenia itp. Zamiast tego cała lewicowa sieć jest pełna beki z wąsaczy. A wygrać można tylko, jeśli przeciągnie się na swoją stronę liberalne centrum. Oczywiście rozumiem lewicowców, którym nie chce się już zajmować podstawowymi i dawno już przepracowanymi problemami, ale to nie jest rozwiązanie. To trochę tak, jakbym stwierdził, że nie będę tłumaczył mojej babci, dlaczego islam, którym straszy ją ksiądz z ambony, nie jest niczym złym ani przerażającym, a zamiast tego nazwę ją ciemnogrodem i obrażę się na nią. Nic z tego nie wyjdzie: babcia się popłacze, ksiądz się ucieszy, bo babcia pójdzie do niego szukać dalszych odpowiedzi, a hipster-lewicowiec jeszcze mocniej zblednie i będzie wyglądał jeszcze bardziej niezdrowo. I stanie się jeszcze większym bucem.

Czyli co, znów reflektorem w mrok?
Oczywiście.