W towarzystwie piszących
alpeurto CC BY-SA 2.0

W towarzystwie piszących

Jakub Zgierski

Kolonia Yaddo, której rezydenci zdobyli  66 nagród Pulitzera i 61 National Book Awards była wyposażona w ogród różany, fontannę z rzeźbami nimf oraz jadalnię w stylu późnofeudalnym, w której podawało się rolowane ręcznie kulki masła – o „Lucinelli” Lore Segal

Jeszcze 5 minut czytania

Po „Lucinellę” Lore Segal, nowelę z 1976 roku, opowiadającą o nowojorskich pisarzach i ich przygodach w słynnej kolonii artystycznej Yaddo, sięgnąłem początkowo tylko po to, aby sprawdzić, jak dalece rzeczywistość rezydencji literackich odbiega od moich fantazji. Czy faktycznie za ich tło robią rozległe posiadłości nad skalistymi morskimi brzegami Szkocji, Norwegii lub Nowej Anglii? Czy istotnie – wieje i mży? Czy pisarz oddaje się spacerom i wzniosłej melancholii? Czy mieszka w drewnianym, lecz podmurowanym pensjonacie, a w wyznaczonych godzinach otrzymuje ciepłe posiłki, gęste zupy, wypiekany na miejscu chleb z masłem, herbatę, alkohole? W moim osobistym micie pisarz-rezydent jest spadkobiercą romantycznych poetów, wędrowcem nad morzem mgły, ale też uznanym, sytym geniuszem, hojnie podejmowanym w górskiej – i jednocześnie nadmorskiej – posiadłości z gorącą wodą i internetem. Rajskość wizji zaburza wyłącznie obecność innych ludzi. Również, podobno, artystów.

Wprawdzie w Yaddo otoczenie jest kolonijne w sensie bardziej rodzimym – zamiast gór i morza mamy tu bowiem domki i stawy ukryte w sosnowym lesie – ale poza tym cała posiadłość jest zaprojektowana według romantycznych wzorców bliskich mojej fantazji. Założycielka Yaddo, Katrina Trask, była tragiczną postacią jak z Wyspiańskiego – pisała wiersze o królu Arturze, nosiła powłóczyste suknie oraz żałobę po czwórce dzieci. Pewnego dnia w 1899 olśniła ją wizja miejsca, w którym artyści „zobaczą Muzy, wypiją ze źródła Hippokrene, odnajdą Święty Ogień i zapalą w nim swe pochodnie”. „Patrz, Spencer” – powiedziała podobno do swojego męża, inwestora giełdowego – „Przechadzają się po lesie, spacerują w ogrodzie, siedzą pod sosnami – kobiety i mężczyźni – tworząc, tworząc, tworząc!”.

Lore Segal, „Lucinella”. Przeł. Magda Heydel, Ossolineum, 216 stron, w księgarniach od listopada 2018Lore Segal, „Lucinella”. Przeł. Magda Heydel, Ossolineum, 216 stron, w księgarniach od listopada 2018Wizja została, sporym wysiłkiem, po ćwierć wieku, urzeczywistniona. Pierwszą grupę artystów, która przybyła do Yaddo w 1926 roku, przywitała posiadłość dwukrotnie większa od warszawskich Łazienek, obejmująca cztery stawy (po jednym na każde tragicznie zmarłe dziecko) oraz wysoki sosnowy las, rzucający długie cienie na pensjonat z 55 pokojami – ekscentryczne połączenie austriackiego zamku z willą Gatsby’ego. Przez kolejnych 90 lat mieszkali tu, tworzyli, jedli, spali, kochali: Hannah Arendt, James Baldwin, Saul Bellow, Elizabeth Bishop, Truman Capote, John Cheever, Jonathan Franzen, Elizabeth Hardwick, Ted Hughes, Robert Lowell, Carson McCullers, Flannery O’Connor, Sylvia Plath, Philip Roth, David Foster Wallace, William Carlos Williams oraz ponad dwa tysiące pomniejszych, a czasem wręcz niewidzialnych, nawet dla Google’a, pisarzy, artystów i kompozytorów. Dwa tysiące szerokich, twórczych osobowości, głodnych uznania, dokonało – dzięki usługom władczej i opiekuńczej instytucji-karmicielki – tymczasowej regresji do fazy analnej na przestrzeni raptem pięćdziesięciu pięciu pokoi. Ta liczba wydaje się nagle bardzo mała. 

Moja fantazja o narcystycznym raju zamieniła się więc w wizję hierarchicznego ula, miejsca służącego tymczasowemu, acz gwałtownemu nagromadzeniu robotnic i trutni kultury, wśród których czasem można dostrzec królową – postać znacznie potężniejszą i za życia danego roju jedyną, która ma prawo do reprodukcji. Chciałem przyjrzeć się bliżej funkcjonowaniu tego zbiorowego organizmu, więc nieco zmartwiło mnie to, że Lucinella – tytułowa narratorka i bohaterka powieści Segal – już po pierwszym rozdziale książki przeniosła się z Yaddo do Nowego Jorku. Na szczęście, jak się później okazało, rój w niezmienionej formie podążył za nią, rozpraszając się wprawdzie nieco po wielkomiejskich salonach, seminariach, imprezach, łóżkach, ale wciąż służąc za doskonały materiał do obserwacji.

Ostatecznie to nie konkretne miejsce i nie wizje rezydencyjnego splendoru – lecz społeczność piszących, warunki w których wzrasta, i korzyści, jakie oferuje swoim członkom – to temat, który gwałtownie aktualizuje „Lucinellę”, książkę do niedawna uważaną za uroczą ramotę, co najwyżej ciekawy przykład niemodnego magicznego realizmu w wydaniu nowojorskim. Przy bliższej lekturze „Lucinella” okazuje się dopracowaną, intrygującą nowelą, niemal Joyce’owską w swoich wielu rytmach oraz precyzji przyszpilania drobnych zakrętów konwersacji. Ale nadal – wznowienie tej powieści w 2009 roku przez Melville House Publishing, amerykańskiego potentata niezalu, i jej tłumaczenie w 2018 przez Ossolineum to, po tak długich dekadach zapomnienia, decyzje nieoczywiste. Ale bardzo słuszne – o czym ostatecznie przekonała mnie wieść o likwidacji „Dwutygodnika”, ula nad ulami. 

Hołdownicze polanki 

Kolonia Yaddo, której rezydenci zdobyli łącznie 66 nagród Pulitzera, 61 National Book Awards i – co ważne dla tego tekstu – 24 National Book Critics Circle Awards (Yaddo gościło też krytyków i badaczy) – wyposażona w ogród różany, fontannę z rzeźbami nimf oraz jadalnię w stylu późnofeudalnym, co najmniej tudorskim, w której na śniadania podaje się rolowane ręcznie kulki masła – przyciąga nieuchronnie słowa takie jak prestiż i elitarność. Wspólnota, współpraca i wspólna inspiracja brzmią świetnie, ale ostatecznie Yaddo to prywatny klub. Albo lepiej: wielopokoleniowy ród. Byli rezydenci służą w komisjach rekrutacyjnych, rekomendują nowych gości i sami, tego czy owego lata, wracają, by pisać. 

Na przykład Mark Van Doren, redaktor The Nation, rekomendował Lionela Trillinga, który nominował Alfreda Kazina, który zaproponował pewną młodą studentkę Smith College: „Najlepsze pióro w Smith, osoba na wszelkie sposoby niezwykła – Sylvia Plath”. W procesie rekrutacyjnym otrzymała noty B (Eberhart), A (Cheever), B+ (Morton Dauwen Zabel). 

Yaddo, około 1910 roku / Detroit Publishing Company Photograph CollectionYaddo, około 1910 roku / Detroit Publishing Company Photograph Collection

Ostra selekcja na drzwiach gwarantuje ciągłość tożsamości i jakość wspólnoty, ale rodzi też kontrowersje. W galerii odrzuconych znaleźli się na przykład Henry Miller i praktycznie wszyscy bitnicy. Zabel umieścił wniosek Allena Ginsberga i Lawrence’a Ferlinghettiego w kategorii „wątpliwe przypadki”, komentując: „Ich wizyta bez wątpienia spowodowałaby pewne trudności. Co więcej, uważam, że nie zasługują na uwagę jako pisarze, niezależnie od ich aktualnej reputacji”. Gore Vidal też nie przypadł mu do gustu.

Pierwsze przekroczenie progu Yaddo jest więc jak debiut w „Dwutygodniku” – nóżki ugięte. Merrill Joan Gerber porównała to uczucie do pierwszego dnia w nowej szkole średniej. Musisz rozpoznać jaka jest twoja pozycja w stadzie. Marcelle Clements: „Pośród bardziej towarzyskich mieszkańców zawiązują się intensywne walki frakcyjne, utwardzają się koterie i szerzą się plotki”. Clements tłumaczy ten uciążliwy snobizm „regresją w służbie ego”. Twórcy zwolnieni z codziennych obowiązków zamieniają się, jak to na koloniach, w dzieci, z wszystkim chorobami tego wieku: od kapryśności po wyśmiewanie słabszych. Obok wzmożonej kreatywności, pojawiają się: zwiększony apetyt, energia, pasja, rozedrganie, żal, pradawne wspomnienia, emocjonalne przeniesienia. Wybitni krytycy robią nagie przebieżki po korytarzach, zjeżdżają na tacach ze schodów, nadrabiają zaległości seksualne, przemycają do pokoju telewizor i miskę M&Msów, żeby oglądać transmisję ślubu księcia Charlesa z Dianą. No i, oczywiście, jak pisał Charles McGrath: „Nie wiem, czy wypili wodę ze źródła Hippokrene, ale bez wątpienia skonsumowali wszystkie inne płyny”.

Hierarchie prestiżu, relacje władzy, dynamika podziwu i pogardy lub – jak mówi Lucinella – „huśtawka między arogancją a służalczością” są podstawowymi kategoriami w powieści Segal. Sportretowani przez nią pisarze chodzą z imprezy na imprezę, bez przerwy zabiegając o „to, co pozostało po miłości – uwagę, pochlebstwo, parę propozycji, drobny gwałcik”. Noszą „wiadra bez dna”, do których zbierają – wypadające od razu dołem – głaski i komplementy. Bywa więc, po prostu, pszykro:

Winterneet jęczy, że Betterwheatling nazwał go dinozaurem w New York Timesie. „Myślisz, że mu to sprawiło przykrość?” – mówi Betterwheatling. „Chodziło mi o to, że wymarły, ale wielki. Zdaje się, że napisałem «potężny»”. I w tym momencie doznaję olśnienia – przecież ja nie przeczytałam nowej książki Betterwheatlinga. Ani żadnej z jego książek. I kiedy tak stoję w zadziwieniu, patrząc Betterwheatlingowi w twarz, z absolutną pewnością mogę stwierdzić – po układzie linii jego szczęki, po sposobie w jaki włosy opadają mu na czoło – że także i Betterwheatling nigdy w życiu nie przeczytał nawet linijki z tego, co ja napisałam.

Celem tych wszystkich bolesnych zabiegów towarzyskich jest – jak mówi Lucinella – „Wielki Orgazm”, czyli ostateczne, oczywiście nieosiągalne, spełnienie. Ulga i spokój. A konkretniej: sława. Literackie sławy są już „jedną nogą w szczęściu wiekuistym, dlatego chcemy się [do nich] podłączyć”. Są słońcami, wokół których kręcą się ciała bywalców salonów:

Podobno jest Saul Mailer. Rzeczywiście, stoi na niewielkiej hołdowniczej polance. Odmawiam zwrócenia na niego uwagi i odwracam się plecami. Teraz moje plecy zwracają na niego uwagę.

Glamour sąsiaduje w „Lucinelli” z depresją, błyskotliwość z głupim chichotem, a śmiertelnie poważne opinie i idee okazują się zaledwie umownymi rekwizytami, jak w scenie seminarium literackiego, które zamienia się w charakterystyczną dla lat 70. gorącą debatę ideologiczną (podaję w wersji brutalnie skróconej):

– Chcę tylko powiedzieć, że odrzucanie form wypracowanych w przeszłości to jak wymyślanie łóżka za każdym razem, kiedy chcemy położyć się spać!
– Te twoje formy są rasistowskie! Zostały wypracowane na karkach czarnych!
– I kobiet!
– Czy wy nie mieszacie obszarów poezji i polityki?
– Poezja jest polityką.
– O tak – dobiega głos zza kulis.
– Gramatyka jest rasistowska – wykrzykuje Newman ze śmiechem.
– I seksistowska – wydzieram się. Wczuwam się w nastrój.
Pavlovenka charkocze, Meyers wyje, Betterwheatling, Maurie i Winterneet zerwali się na równe nogi. Ja śmieję się bezradnie. Zeus góruje nad wszystkimi.
– Pamiętajcie o bankiecie! W starej siedzibie konfraterni!

Yaddo. Pocztówka z lat 40.Yaddo. Pocztówka z lat 40.

Pasja moralna jako forma towarzyska? Nietrudno wyobrazić sobie ten dialog w transkrypcji na hipernowoczesny flejm. A hołdowniczą polankę jako fanpejdż. Lore Segal przygląda się całemu zamieszaniu z tkliwą ironią, która przypomina wybaczenie. 

Zapylające przyjaźnie 

Segal kłuje próżność kontredansów świata kultury, ale nie odcina się od nich. Umieszcza swoje alter ego, Lucinellę, na tym samym obrazku, jako jedną z wielu postaci głodnych uznania i, po prostu, wrażliwych. Czasami odsłaniających miękkie podbrzusza i okazujących wielką hojność. „Gdy grupa jest odpowiednia i znajdzie swój moment, to zewnętrzne hierarchie rozpadają się” [Clements], a na uboczach głośnego stada zaczynają tlić się się niepozorne  przyjaźnie. Siwa historyczka sztuki i poeta-performer. Awangardowy kompozytor i rzeźbiarka metalowych liści. W „Lucinelli” Yaddo łączy parę kochanków-poetów, których pieszczotliwe uwagi ostatecznie zamieniają się we „wsuwanie sobie wierszy”:

Kładę jego tekst na mojej poduszcze, William kładzie mój na swojej, po czym owija stopę wokół mojej kostki i czytamy. – Dobra jesteś! – Serio? Dotykam ustami jego ramienia. Wyrzuca mój wiersz w powietrze i gasi światło.

W kontekście „Lucinelli” uwaga Susan Sontag o erotyce sztuki brzmi więc całkiem dosłownie. Literatura jest tu osobistą, cielesną, intymną wymianą ekscentryczności. Faktycznym – jak uczono na lekcji – aktem komunikacji. Segal osiąga Cortazarowskie poziomy brawury w swoich próbach tkliwego połączenia z czytelnikiem. Choć dostrzega zepsucie salonów, to jednocześnie zdaje się całym sercem wierzyć w utopię pisania stopnia zerowego, będącego „wypadkową nieobecności krzyków i osądów” – w literaturę jako jedyną możliwą formę transmisji tego, co ekstremalnie idiosynkratyczne, społecznie nieprzydatne.

„Lucinella” jest więc zbudowana wokół motywu dwoistości pisania – z jednej strony wymaga ono intymności i izolacji, z drugiej jest nieuchronnie działaniem społecznym. Co ciekawe, wokół tego samego dualizmu zbudowany jest rytm dnia w Yaddo. Owszem, wszyscy goście, pilnie przestrzeganym zwyczajem, gromadzą się na wspólnej kolacji, ale wcześniej, od 9.00 do 16.00, obowiązują ciche godziny pracy. Zakazane są głośne rozmowy i wzajemne wizyty. Słychać tylko stukot maszyn do pisania. „Jakby właśnie zaczął się wyścig, a ty już jesteś spóźniona” [Gerber]. Można co najwyżej pójść na spacer po ogrodzie lub zjeść lunch z pudełka. Allan Gurganus: „Być zostawionym samemu sobie, po prostu myśleć, kształtować każde kolejne zdanie – co za luksus i przywilej! Poczułem się jakbym znów miał piętnaście lat. Moje myśli stały się przestrzenią, którą zamieszkuję, a nie prostą linią, którą muszę przebiec”.

Zresztą w Yaddo, nawet siedząc samemu w pokoju, przebywa się w doborowym towarzystwie – duchów. David Ray w wierszu „Assigned Their Room” opisał doświadczenie spania w łóżku, które kiedyś zajmowali Ted Hughes i Sylvia Plath. Inny zaciekły kronikarz stworzył bardzo szczegółowy zapis pobytu tej pary w Yaddo: 

Plath spędziła 24 września krążąc po posiadłości, pisząc i szkicując. Napisała w dzienniku: „Słynna Rada. John Cheever, Robert Penn Warren. Nie mam im nic do powiedzenia”.

Co ciekawe, Plath podczas tego pobytu pracowała w pokoju dopiero co opuszczonym właśnie przez Cheevera. Była nim onieśmielona – teraz sama onieśmiela. Ta kaskada wpływu, możliwa dzięki trwałości instytucji, przypomina, że wspólnota piszących wykracza poza granicę życia i śmierci. Niektórzy doświadczali tego bardzo wprost, jak Stanley Kunitz, który pewnego wieczora  zauważył, że jego łóżko wgniata się jakby pod ciężarem niewidzialnej stopy – wyjechał następnego ranka.

Ogród w Yaddo, 2017 / fot, Henry Bellagnome CC-BY-SA-2.0Ogród w Yaddo, 2017 / fot, Henry Bellagnome CC-BY-SA-2.0

* 

W ulu, jeśli stoi niemal sto lat, jak Yaddo, lub choćby dziesięć, jak „Dwutygodnik”, zachodzi tajemniczy proces przemiany towarzystwa we wspólnotę. Jest trudny do zauważenia, chyba że akurat pojawią się w nim zakłócenia. Jak w 1949 roku, kiedy Roberta Lowella opanowała obsesja oczyszczenia Yaddo z wpływów komunistycznych poprzez usunięcie ze stanowiska wieloletniej dyrektorki Elizabeth Ames. Albo w 1960, kiedy Newton Arvin, stały bywalec i członek zarządu Yaddo, wybitny biograf Melville’a i Whitmana, został skazany za dystrybucję gejowskiej pornografii (chodziło o pisma Grecian Guild PictorialTrim, dużo bardziej konserwatywne od dzisiejszych wielkoformatowych reklam bielizny), a zarząd Yaddo zmusił go do ustąpienia ze stanowiska. Albo w 2017, kiedy redakcja Dwutygodnika nie zajęła stanowiska w sprawie zarzutów wobec Jakuba Dymka, co rzetelnie podsumowuje – w „Dwutygodniku” zresztą – Agata Sikora.

 Z drugiej strony: Yaddo było przytułkiem dla twórców uciekających przed Trzecią Rzeszą. Gdy nastał Wielki Kryzys, robiono oszczędności, aby przyjąć jak najwięcej potrzebujących, często głodujących twórców (John Cheever przetrwał tam kilka sezonów letnich, wożąc gości łódką). Sieć wsparcia sięgała daleko poza tereny posiadłości. Josephine Herbst nie spędziła starości w nędzy tylko dzięki wstawiennictwu tegoż Cheevera. Nie wspominając o czysto branżowych przysługach, jak ta, którą Robert Lowell zrobił Flannery O'Connor, przedstawiając ją wydawcy, Robertowi Giroux, tym samym dając impuls ich wieloletniej więzi, o której można teraz poczytać w książkach. „Dwutygodnik” z kolei, mimo znacznie krótszej historii, już teraz może się pochwalić długą listą autorów i twórców, których wypchnął z głębokiej niszy na szerokie wody kultury.

Nastrój rojowy

Lore Segal pisała „Lucinellę” w latach 70. w Nowym Jorku. Ówczesna młoda scena literacka, skupiona na dolnym Manhattanie, wyrastająca w cieniu bitników i szkoły nowojorskiej, nie pozostawiła po sobie wielkich nazwisk. „Większość twórczości była gówniana, ale” – jak pisze Mike Golden – „to były wspaniałe czasy”. Czasy nie indywidualnego geniuszu, nawet nie jakiejś szczególnie spójnej szkoły literackiej, lecz emanującej wielką energią konstelacji zinów i mikrowydawnictw – grupek i podgrupek eksperymentujących z nowymi technikami narracji i komunikacji literackiej (w ramach na przykład Poetry Project). Podobny ruch, czerpiący energię z określonego miejsca – w tym wypadku: East Village i Lower East Side – byłby dziś chyba niemożliwy. Jak pisze Meghan O’Rourke:

Centrum stało się tak drogie, że bohema rozpierzchła się po odległych dzielnicach. Ale może nie jest aż tak tragicznie. Społeczność, która kiedyś mogła zaistnieć tylko wokół Astor Plaza, dziś istnieje online. Mamy wiele czasopism internetowych, które kontynuują tamtą tradycję, choć najczęściej są tworzone na prowincji. Jeśli istnieje jakieś „Downtown”, to prawdopodobnie gdzieś daleko od Nowego Jorku, pomiędzy młodymi sosenkami.

Teza, że rój przeniósł się do internetu i że skupia ludzi mieszkających setki czy tysiące kilometrów od siebie – stawiana przez wiarusów kontrkultury w odruchu nostalgii – brzmi nieco desperacko. Ale jeśli spojrzymy na drogę, którą przeszliśmy od lat 70., na stopniowe wygaszanie pieca wielkich idei i jednoczesną demokratyzację twórczości, stopniowo zbliżającą nas do przepowiadanej przez Benjamina i Beuysa śmierci Wielkiego Twórcy, zdamy sobie sprawę, że rzeczywiście – ulami na miarę naszych czasów są miejsca takie jak „Dwutygodnik”, będące w równej mierze czasopismem, co społecznością. Teksty tu publikowane, podpisywane przez autorów z całej Polski, zyskują drugie życie w roju czytelników-mających-głos, błyskotliwych komentatorów, którzy często – jak choćby nameste – nie mają imienia i mieszkają nie-wiadomo-gdzie, na zarośniętych polanach internetu. Tak, jak kiedyś Yaddo, „Dwutygodnik” zapewnia piszącym przestrzeń na swobodne rozwijanie myśli i oferuje korzyści z interdyscyplinarnego towarzystwa. To, w połączeniu z dziesięcioletnią konsekwencją w prowadzeniu pisma, sprawiło, że stał się domem (pracy twórczej) dla całego, jak pisze Dorota Masłowska, pokolenia ludzi kultury. Nic dziwnego, że na trzy dni przed nieuchronną zmianą ula rój rozbrzmiewa takimi deklaracjami, jak ta autorstwa mojego kolegi z Dwutygodnikowego stolika, Krzysztofa Cieślika. Przyłączam się do niej:

Lubię stać sobie jakoś tam z boku, robić różne rzeczy samemu, nie przynależeć, ale kiedy w ostatnich latach myślałem o tym, gdzie jest moje miejsce, z czym się identyfikuję, to jedynym miejscem, które przychodziło mi do głowy, był właśnie 2T. 

Doświadczony pszczelarz uznałby ten i podobne głosy za symptomy narastającego nastroju rojowego. Portal Pszczelarski podaje, że w takich sytuacjach przede wszystkim należy zachować spokój. Ostatecznie „ucieczki rojów zdarzają się niemal w każdej pasiece. Bardzo często przyczyna tkwi w ulu – pszczołom może nie podoba się jakiś nowy zapach we wnętrzu lub, być może, w ulu znajduje się jakiś gryzoń, który nie tylko straszy pszczoły, ale też podbiera pokarm”. Co ciekawe „rój, który ucieknie z gniazda, osadza się najczęściej na jednym z drzew w pobliżu pasieczyska. Pszczoły są uwiązane na gałęzi, dopóki wysłane przez nie zwiadowczynie nie znajdą dobrego miejsca na nową lokalizację. Czasem trwa to kilka dni, a czasem zaledwie kilka godzin. Warto więc się pospieszyć – jeżeli rój odleci w bliżej nieznanym kierunku, szanse na jego odnalezienie są nikłe. Szczególnie, jeśli trafi do innej pasieki i uwiąże się w czyimś ulu”. Czego sobie i państwu życzę.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).