Czynny żal
Truthout.org CC BY-NC-SA 2.0

19 minut czytania

/ Literatura

Czynny żal

Jakub Zgierski

Cichą współautorką „Bladego Króla” była fenelzyna – stworzona w latach 50. substancja antydepresyjna, którą obecnie stosuje się wyłącznie jako lek ostatniej szansy. Wallace przyjmował ją w pomarańczowych tabletkach opatrzonych nazwą handlową Nardil

Jeszcze 5 minut czytania

W maju 2017 roku dostałem od Rino, byłego dilera, heroinisty po odwyku, a obecnie sympatycznego reżysera filmowego, tabletkę Modalertu. Dał mi ją na pamiątkę kilku ciepłych wieczorów, które spędziliśmy zanurzeni w zaskakująco głębokiej, jak na nijakość wspólnie negocjowanej angielszczyzny, tak zwanej życiowej konwersacji. Dopiero dwa lata później – tabletka upadła na podłogę, gdy otrzepywałem z kurzu podróżny plecak – sprawdziłem, że jest to lek na rozkojarzenie, prokrastynację i ogólną niechęć do używania mózgu, wydawany na receptę przez lekarzy od zaburzeń snu. Pomyślałem o „Bladym Królu”. Tekst od wielu tygodni tkwił w dokumencie kompostowniku, więc wielogodzinny crunch byłby jak najbardziej na miejscu. Dodatkowo urzekła mnie zbieżność leku z materią literacką. Modafinil i „Blady Król” są o tym samym – walce świadomości ze swoim własnym ciężarem. Połknąłem, doceniając ironię tej sytuacji.

Czas się rozciągnął – spowolnił, umożliwiając zanurzenie się w pisaniu, ale też przyspieszył. Wschód słońca zaskoczył mnie po jedenastu godzinach niemal ciągłej pracy. Tekst był w połowie napisany – w połowie przeze mnie. Modafinil został bowiem jego współautorem, tak jak cichą, nieludzką współautorką „Bladego Króla” była fenelzyna – stworzona w latach 50. bardzo silna substancja antydepresyjna, którą obecnie stosuje się – ze względu na liczne skutki uboczne – wyłącznie jako lek ostatniej szansy. Wallace przyjmował ją, w pomarańczowych tabletkach opatrzonych nazwą handlową Nardil, od listopada 1989 roku, kiedy to w następstwie ostrego epizodu depresyjnego oraz natrętnych myśli samobójczych zdecydował się na czterotygodniowy pobyt w szpitalu McLean – „psychiatrycznym Yaddo”, w którym wcześniej leczyli się między innymi Robert Lowell i Sylvia Plath. Na tym etapie miał za sobą próbę samobójczą, elektrowstrząsy, całą historię leczenia farmakologicznego. Oprócz Nardilu na karcie wypisu widniało następujące zalecenie: pacjent powinien znaleźć jak najprostsze zatrudnienie i żyć zgodnie z rutyną 40-godzinnego tygodnia pracy.

David Foster Wallace, „Blady król”. Przeł. Mikołaj Denderski, 592 strony, w księgarniach od kwietnia 2019David Foster Wallace, „Blady Król”. Przeł. Mikołaj Denderski, W.A.B., 592 strony, w księgarniach od kwietnia 2019Do tej pory rutyna oznaczała dla Wallace’a coś zgoła innego. W koledżu, na przykład, wieczorna procedura wyglądała następująco: jak najszybciej na kolację, potem biblioteka do 23, odcinek „Hawaii Five-O” i lufa szkockiej na dobranoc. Jeśli umysł nadal się nie wyłączał, Wallace mówił: „Wiesz co? To chyba noc na dwie lufy”. Niestety – lub, jak kto woli, na szczęście – rutyna zbudowana na serialach i alkoholu, tak skuteczna w łagodzeniu nerwic i dysonansów poznawczych większości nowoczesnych populacji, okazała się w jego przypadku nie do utrzymania.

Po wyjściu z McLean Wallace zamieszkał w domu przejściowym – w czteroosobowym pokoju z dawnymi więźniami – i przyjął pracę stróża. Gdy poranne godziny zaczęły mu działać na nerwy, został chłopcem do podawania ręczników. Miał sponsora i chodził na terapię grupową. Czuł się trochę nie na miejscu, ale w świecie uporządkowanym przez reguły terapii żyło mu się znośniej.

Fenelzyna i rutyna. Oto dwa chwiejne filary, na których David Foster Wallace oparł dwie ostatnie dekady swojego życia i dzięki którym stworzył swoje dwa największe dzieła: „Infinite Jest” oraz wydanego właśnie w tłumaczeniu Mikołaja Denderskiego, niedokończonego „Bladego Króla”.”

Wallace zaczął ten drugi projekt w 1997 roku. Dziesięć lat później, wiosną 2007, za namową lekarzy, ale też licząc na kreatywny przełom – podejrzewał bowiem Nardil o zaćmiewanie mózgu – odstawił leki. Jest dość prawdopodobne, że wpływ na tę decyzję miała skala przedsięwzięcia i jego bez mała eschatologiczne ambicje. „Blady Król” to nie miała być powieść, lecz Rzecz, Tractatus, dzieło totalne, niosące światło tym, którzy cierpią na nowoczesność, dedykowane nieobecnym, znieczulonym, uzależnionym, spanikowanym, smutnym, przegranym i skrzywdzonym, wszystkim tym, którzy żyją cudzymi wyobrażeniami i którzy śnią obce sny. To nie znaczy, że w „Bladym Królu” nie ma banalnie cynicznych fraz („Ugniata mięso swojej ręki”) czy śmiesznych żartów w przypisach. Wallace miał renomę literackiego trickstera, o moralnym wymiarze twórczości wypowiadał się co najwyżej ostrożnie („Literatura powinna się do czegoś nadawać”) i – najogólniej mówiąc – tkwił w tej samej co cała zachodnia kultura, depresyjnej pozycji. Rzecz w tym, że desperacko próbował się z niej wybić. W „Bladym Królu” odrzucił przynależne każdemu melancholikowi prawo do utraty witalności i mimo niewątpliwego wycieńczenia próbował podjąć swoje zobowiązania literackie z moralną powagą charakterystyczną dla – skądinąd bardzo mu bliskich – protestanckich wspólnot religijnych Środkowego Zachodu.

„Blady Król” jest w wielu wymiarach paradoksalnie chrześcijański: mamy tu epifanię (na wykładzie z rachunkowości), pochwałę ścieżki mniej uczęszczanej (kariery kontrolera skarbowego) i zbawienie przez cierpienie (cierpliwość wobec skoroszytu). Od metafory chrystusowej trudno się uwolnić także w tej ostatniej scenie: Wallace nie potrafi skończyć „Bladego Króla”, ale zamiast porzucić literaturę i zająć się – dla własnego dobra – hodowlą psów (często się odgrażał), odstawia Nardil, aby dokończyć swoje dzieło na tej ziemi i pozwolić nam, czytelnikom, zawrzeć nowe przymierze ze światem. Odstawia, choć świadom jest śmiertelnego zagrożenia. W roku 2008, po roku trudnych do wyobrażenia cierpień psychicznych, umiera na depresję.

Tekst „Bladego Króla”, który dziś dostajemy, nie jest jednak arką przymierza. To klocki porzucone w trakcie zabawy – kolekcja mniej lub bardziej dopracowanych fragmentów prozy, które Michael Pietsch, wieloletni redaktor Wallace’a, pozszywał w całość inteligentnie, ale nie bez relikwiarskiego namaszczenia. Wśród pięćdziesięciu rozdziałów znajdują się pełnoprawne opowiadania – zachwycające, połączone tematycznie miniatury – ale są też jednostronicowe próby, które nie wiadomo do czego przykleić. Ten wspaniały bałagan nadaje „Blademu Królowi” urok pisarstwa kapryśnego, impresyjnego, eksploracyjnego, trochę z Roberta Walsera, innego genialnego szaleńca, który szukał transcendencji w biurze, na spacerze i przy posiłku.

Wobec absencji struktury „Blady Król” to przede wszystkim bestiariusz ostro zarysowanych postaci, które mogłyby być adresatami jednego z ostatnich obrazów Pawła Susida – tego z napisem: „Widzę, że sobie nie radzicie”. Bohaterami są, jednocześnie nudni i ekscentryczni, pracownicy IRS – urzędu kontroli skarbowej w prowincjonalnej Peorii. Wszyscy bez wyjątku cierpią na jakieś zaburzenie: od zwykłych ataków paniki, przez obsesję autoerotyczną, po sprawy ponadnaturalne (lewitacja). „Tiki, spazmy, dziwactwa. Trzęsące się ręce. W męskim wszyscy myją zęby po lunchu. Jeden ma skrzypce na biurku. Inny nosi na ręku pacynkę dobermana, do której gada”. 

Wallace – z zachłanną, skrajną empatią – zapuszcza sondy w świadomość swoich postaci, opisując całą paletę stanów dystymicznych, depresyjnych, nerwicowych i lękowych. Czerpie przy tym, niewątpliwie, z własnego brzucha, bo tak przenikliwych fraz jak ta o chłopcu, który nie radzi sobie z atakami stresu oraz obfitej perspiracji, nie da się po prostu zmyślić: „Gorąco przychodzące wraz ze strachem przed gorącem rozchodziło się w nim jak adrenalina czy brandy”. Albo: „Sylvanshine wycofał się w siebie i poczuł, że znowu zagarnia go cień przeciągającego nad nim skrzydła Ostatecznego Przerażenia i Dyskwalifikacji”.

To właśnie imponujące symulacje słabej świadomości są największym osiągnięciem stylistycznym „Bladego Króla”. Nie ma tu psychoanalitycznej głębi ani dziwnego uroku marzeń sennych. Jest coś bliższego realnemu doświadczeniu szeregowego posiadacza mózgu: dadaistyczna procedura łączenia banałów. Zobaczmy, dla ilustracji, co – w drugim rozdziale – zajmuje umysł Claude’a Sylvanshine’a, niskiego rangą kontrolera podatkowego, lecącego akurat samolotem. Uwaga! Gotowi? Oto chwila uważności: pryszczaty kark pilota, tandetna zasłonka, fotel w rzędzie nr 8, podbródek starszej pani i paczka orzeszków. Koniec. Chwila, w której świadomość opuszcza ciało i wychyla się w stronę spektakularnie nudnego, sztucznego świata, nie może, w przypadku zwykłych urzędników dziewiątego stopnia, trwać zbyt długo. Świadomość Sylvanshine’a dokonuje więc gwałtownego cięcia i przechodzi – bez ostrzeżenia, po kropce – do uspokajającej recytacji podstawowych równań rachunkowości. Aktywa = należności + kapitał wł. Następnie echolalia – powtórzone kilkadziesiąt razy słowo: niepiśmienny. Następnie: repeta z kodyfikacji prawa podatkowego. Po tej serii odruchów obronnych przychodzi czas na kolejną dawkę uważności. Uwaga – start! Autostrada za oknem, postacie z instrukcji bezpieczeństwa, czerwone klamki drzwi awaryjnych (uczucie spadania, przeczucie śmierci). Zgrzyt, awaria, cięcie montażowe, od kropki: „Składniki wartości majątku netto dzielą się na akcje zwykłe…”.

Narrator komentuje, że mamy tu do czynienia z „techniką antystresową zwaną Blokowaniem Myśli”. Sylvanshine „robił tak, ilekroć odczuwał napięcie, a nie życzył sobie wtargnięć w świadomość”. Blokowanie Myśli to procedura umysłowa będąca intelektualnym odpowiednikiem gryzaka dla niemowląt – polega na zajęciu umysłu kontemplacją mikrosystemów, na przykład odgrywaniu w myślach meczu tenisa lub medytacji nad stosunkiem cen obligacji długoterminowych do stawek opodatkowania długoterminowych zysków kapitałowych. Gryzakiem może być i kodeks podatkowy, i cykl powieściowy – wszystko, co ma formę zamkniętą i rządzi się uporządkowanym systemem reguł. Ludyczność na poziomie neuronalnym. Komedia kojąca tak doskonale, że nie da się jej wyłączyć. Netflix. Przyjemnie. Spokojnie.

Wallace planował nadać swojej poprzedniej powieści – „Infinite Jest” – tytuł „A Failed Entertainment”, ponieważ zaprojektował ją jako przeciwieństwo doskonałej rozrywki – nieznośne zakłócenie, które opisuje życie zamiast je ułatwiać. „Blady Król” – pełen szczegółowych opisów formularzy podatkowych – nie odbiega od tego założenia. Wynika to z zadeklarowanej wprost osi tematycznej tekstu – ekstremalnej uważności, największej pisarskiej siły i osobistej klątwy Wallace’a, którą usiłuje tu podnieść do rangi filozofii moralnej. Tak, „Blady Król” jest o mindfulness. Przy czym ideę tę, unurzaną obecnie w lajfstajlu, Wallace stosuje nie w pozycji lotosu nad morskim urwiskiem, lecz w ciasnym busiku, który utknął w korku na Self-Storage Parkway. 

Uważność praktykowana z konsekwencją, w funkcjonalnych, sztucznych nie-miejscach, zamienia się w torturę. Gdy wyczyścimy umysł i skupimy się na jednej, bardzo nudnej, mętnej rzeczy, która „nie dostarcza dostatecznej stymulacji”, nagle zaczynamy odczuwać „głębszy ból, który zawsze nam towarzyszy”. Wallace pisze, że na odwracanie uwagi od tego bólu tła większość z nas wydatkuje prawie cały swój czas i energię. Większość z nas „zawsze coś odczuwa albo ma do czegoś jakiś stosunek, bez świadomości, że to robi”. Zamiast tego Wallace każe nam się skupić, chociażby na tym, jak nasz współpasażer odchylił kapelusz. Oto groza niezmąconej czymkolwiek ciszy. Wallace chce ją wytrzymać i dzięki temu, po prometejsku, odkryć przed nami rzeczywistość boleśnie obiektywną. Uczciwą. Jeśli istnieje zbawienie, to tylko tutaj, w prawdzie.

 Są w „Bladym Królu” długie fragmenty, które miały być, zdaje się, symulacją tej procedury mistycznej – wyzwaniem rzuconym uwadze czytelnika. Nie wykluczam, że ukończona powieść – poprzez pracę z nudą, nieodzowną częścią bycia dorosłym – miałaby potencjał terapeutyczny i kierowałaby czytelnika na ścieżkę wyznaczoną przez Józia z „Ferdydurke”: „Mężczyzna winien zabić nieutulone z żalu chłopię, jak motyl wyfrunąć, pozostawiając trupa poczwarki, która się skończyła. Z tumanu, z chaosu, z mętnych rozlewisk, wirów, szumów, nurtów, ze trzcin i szuwarów, z rechotu żabiego miałem się przenieść pomiędzy formy klarowne, skrystalizowane – przyczesać się, uporządkować, wejść w życie społeczne dorosłych i rajcować z nimi”.

Niestety, czytając „Bladego Króla” w jego niedokończonej postaci, nie nudziłem się ani trochę. Nawet wielostronicowa analiza przyczyn powstawania zatorów na drodze dojazdowej do centrum rozliczeniowego wydała mi się odświeżająca. Oto bowiem znajoma rzeczywistość – dotąd nieopisana – nareszcie odwzorowana w słowach. Jakie to pocieszające. Rezygnowałem z serialu, przerywałem pętlę gry komputerowej i wracałem do czytania o staniu w kolejce. Robiłem to z poczuciem, że podejmuję na nowo przerwaną rozmowę – głęboką, intymną i smutną. Uchwycone w najmniejszych detalach sceny – małostkowego konfliktu z ojcem, rozmowy o niechcianej ciąży, wyznania czynionego nad drinkiem – to klasyczne arcydzieła mikroprozy, pisane ze świętym żarem i odwagą patrzenia w głąb nawet największej traumy. Ostatecznie to one sprawiają, że „Blady Król” działa – nie jako eksperyment filozoficzny, lecz jako zaświadczony samobójstwem autora zapis totalnej, a zatem w konieczny sposób nieukończonej, prowadzonej bez osłon i strategii wyjścia, literackiej i filozoficznej konfrontacji z chorobą psychiczną i nowoczesnością. Z depresją – i jej metaforą.

Wallace nigdy nie wypowiedział się publicznie o swoich problemach ze zdrowiem psychicznym. W najbardziej bezpośredni sposób odniósł się do nich w „Osobie z depresją”, opowiadaniu ze zbioru „Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi”, będącym – bogatą w nazwy leków i opisy sesji terapeutycznych – literacką symulacją trującej bezsilności i skierowanej do wewnątrz okrutnej pogardy. W „Bladym Królu” nie znajdziemy nic podobnego. To opowieść o biurokracji, nudzie, pracy, dorosłości, świadomości, woli, tożsamości, społeczeństwie obywatelskim, kapitalizmie. Jednak to właśnie depresja organizuje sensy „Bladego Króla” – nie tylko jako „pierwotna rana” i biograficzno-kliniczne źródło tekstu, lecz przede wszystkim jako metafora nowoczesności, potoczna nazwa całego spektrum zaburzeń, które, proszę wybaczyć, „konstytuują kondycję współczesnego człowieka Zachodu”.

Dystansuję się od tej frazy, bo wiem, że mówienie na jednym oddechu „depresja” i „nasze czasy” to praktyka wątpliwa, przypominająca porównywanie raka do korupcji. Wallace jednak, wbrew ostrzeżeniom Susan Sontag, używa choroby jako metafory. Zaburzenia afektywne przedstawia, po pierwsze, jako rezultat procesu alienacji i upupienia przez turbokapitalizm, a po drugie – jako kwestię moralną: „Albo oprzytomniejemy i weźmiemy we własne ręce swoją wolność, albo kompletnie się rozlecimy”. Odrzuca medyczny dystans. To, co nazywamy zaburzeniem, jest dla niego nieodłączne od ja. Dlatego na półce postawiłbym go bliżej „Czarnego słońca” – opierającej się na piętrowych metaforach psychoanalitycznej rozprawy Julii Kristevej – niż „Ciemności widomej”, przełomowego eseju z 1990 roku, w którym William Styron opisywał swoje zmagania z chorobą i zachęcał do zaufania psychiatrom i farmakologii (jego entuzjazm, w perspektywie trwającej właśnie epidemii opioidów, wydaje się w duchu czasów).

Zaznaczam te wątpliwości, żeby ostatecznie stanąć po stronie Wallace’a. Związek między zaburzeniami afektywnymi i późnym kapitalizmem jest w końcu całkiem wiarygodną hipotezą, a metafora – przydatnym narzędziem myślowym. Można się o tym przekonać, czytając wspomniane już „Czarne słońce” – dzieło o specjalnym związku literatury z melancholią, w którym Kristeva opisuje depresję jako stan fundamentalnego, przeżywanego wciąż na nowo rozczarowania dorosłością. Według niej gdy dojrzewamy, „porzucamy swoje łoże” i próbujemy ponownie „odnaleźć matkę”, tym razem „w królestwie przedstawień” – w kulturze. W „Bladym Królu” bohater noszący imię David Foster Wallace, po latach spędzonych w konsumpcyjnym dryfie, przeżywa taką właśnie epifanię – porwany słowami charyzmatycznego wykładowcy rachunkowości poznaje światło Logosu, ucieleśnionego w amerykańskiej biurokracji podatkowej. Ta scena to fantazja o zwycięstwie nad depresją. Oto melancholik, który zamiast, jak pisze Kristeva, „zatapiać się w ciszy albo spazmie łez na pamiątkę spotkania z utraconą Rzeczą”, zawierza się systemowi podatkowemu, czyli władzy, kulturze, ojcu. Spisuje donos na samego siebie, licząc na uniewinnienie – co w polskim systemie karno-skarbowym zwyczajowo nazywa się poetycko czynnym żalem

Prawdziwy Wallace swojej epifanii szukał u źródła wszelkich biurokracji, systemów i gier – w języku. Twórczość literacka to, według teorii Kristevej, dokonywanie przekładu z tego, co cielesno-emocjonalne, na to, co przynależne kulturze. Pisząc – tłumaczymy, pojmujemy i zyskujemy kontrolę. Problem w tym, że w „Bladym Królu” ten gest dominacji nad własną świadomością – w zestawieniu chociażby z esejem Styrona – nie zostaje dokończony. Wybitne, niedoskonałe dzieło Wallace’a nie kończy dramatu, lecz o nim zaświadcza. Nie ułatwia życia, lecz je opisuje. A na kwestię tego, co literatura może, a czego nie może, rzuca światło, w porównaniu z Kristevą, chłodniejsze, raczej jarzeniowe, jakie można spotkać w windzie, supermarkecie czy samolocie. Wallace, wspólnie z Hölderlinem, Walserem i całą dynastią poruszających szaleńców, zaświadcza: oto czarna żółć, nie z tego świata jej blade królestwo.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).