Wieczny festiwal
El señor Ubé y el señor Botijo CC BY-NC-ND 2.0

13 minut czytania

/ Muzyka

Wieczny festiwal

Michał Wieczorek

Branża koncertowa, oparta na spotkaniach ludzi w realu uczy się funkcjonować na nowo w sytuacji, gdy życie społeczne dosłownie zamarło. Póki co streamowane koncerty to erzac, mający pomóc przetrwać ciężkie czasy kwarantanny. Ale może i przyszłość tej branży?

Jeszcze 3 minuty czytania

Poniedziałek, samo południe. Siedzę przed komputerem, pracuję zdalnie, jak zwykle zresztą. Wchodzę na YouTube, gdzie zaraz zacznie się koncert Nagrobków. Oni w Gdańsku, ja ponad tysiąc kilometrów od nich, we Francji. Za kilka godzin prezydent Macron ogłosi lockdown całego kraju, ale i tak od paru dni praktycznie nie wychodzę z domu. Wśród komentujących na czacie widzę niemal same znane nazwiska. Adam Witkowski i Maciek Salamon prawie punktualnie zaczynają grać swoje pogrzebowe piosenki. W szczytowym momencie ogląda ich ponad osiemset osób, czyli więcej, niż wchodzi do warszawskiej Proximy. Na co dzień Nagrobki grają w dużo mniejszych klubach. Teraz nadają z jeszcze mniejszej salki prób w piwnicy. Piszę na Facebooku, że jestem na koncercie. Odzywają się dawno niewidziani znajomi, że oni też. Salamon i Witkowski są trochę speszeni sytuacją, niby grają koncert, ale nie ma nikogo, choć tak naprawdę frekwencja jest rekordowa. Kilka razy się gubią, narzekają na to, że publiczność jest obecna tylko wirtualnie. Po godzinie podchodzą do monitora i starają się odpowiadać na pytania zadawane na czacie. Zapis koncertu tytułują „NTV Classic prezentuje: Koncert on-line, bo zaraza. 16.03.2020”.


Dwa dni wcześniej JoyGuru!, czyli trio Debashish Bhattacharya, Wojtek Traczyk, Hubert Zemler, gra do pustej sali Studia im. Agnieszki Osieckiej, choć ogląda ich ponad sto osób. To miał być początek ich pierwszej europejskiej trasy. Wcześniej zagrali tylko raz, w letniej siedzibie Pardon, To Tu ponad dwa lata temu. Uczucie uczestniczenia w czymś nierealnym było spotęgowane profesjonalnym montażem. O ile transmisja Nagrobków była całkowicie DIY, z jednym statycznym ujęciem, o tyle JoyGuru! zagrali w profesjonalnych warunkach, z trzema kamerami i realizatorem. Debashish po każdym utworze tłumaczył, co zagrali i dlaczego, opowiadał ciekawostki, żartował. Jakby ci wszyscy ludzie nie siedzieli w domach, tylko przed sceną. Koncert przechrzcili na sesję nagraniową live, której efekty zostaną wydane, jak tylko uspokoi się cała sytuacja.


W obu tych koncertach brakowało mi przede wszystkim braw i jakichkolwiek oznak, że ktoś je ogląda. Po każdej skończonej piosence następowała martwa cisza. Poza czatem kipiącym od komentarzy. Na koncercie Nagrobków co chwilę ktoś symulował zachowania z prawdziwych koncertów, widzowie pisali, że pogują, że idą do baru po piwo, że śpiewają razem z zespołem. Nie zauważyłem nieśmiertelnych okrzyków „napierdalać”, ale to może dlatego, że jednak starałem się jednocześnie pracować i momentami bardziej ten koncert słuchałem niż oglądałem i nie do końca śledziłem, co działo się na czacie. Fizyczna nieobecność na koncercie ma też swoje zalety. A jednak to tylko substytut. Do którego być może trzeba będzie się przyzwyczaić.

Jeszcze kilka tygodni przed wybuchem pandemii livestreamingi z koncertów były tylko ciekawostką towarzyszącą przede wszystkim największym festiwalom albo znaną jedynie największym fanom, którzy chcieli zobaczyć swojego idola, ale z różnych powodów nie mogli. Koncerty w kwarantannie wyglądają inaczej. Nie ma żadnych fajerwerków, dynamicznego montażu. Tylko jedna kamera, i już. Muzycy nadają ze swoich sypialni, nagrywają się telefonami. Wrażenie jest takie, jakby się oglądało prawdziwy koncert albo siedziało u artysty w domu na wyjątkowym, kameralnym występie. Choć liczba widzów może iść w setki.

Inicjatywy koncertów z domu, transmitowanych na cały świat za pomocą internetu, do uwięzionych w czterech ścianach słuchaczy w ostatnich tygodniach pączkują jak drożdże. Hiszpanie ogłosili festiwal Cuarentena Fest, potem w ich ślady poszedł polski Soundrive, którego internetowa edycja zaczęła się w piątek. Mój facebookowy feed świeci się na czerwono od relacji na żywo, dostaję kolejne zaproszenia na domowe koncerty. Już po kilku dniach okazuje się, że nadpodaż koncertów online jest dokładnie taka sama jak tych realnych. Codziennie coś się dzieje, jak na wiecznym festiwalu.

Na ostatnim prawdziwym koncercie byłem prawie dokładnie miesiąc przed ogłoszeniem kwarantanny, wirus był wtedy jeszcze odległym zagrożeniem. Gdy mieszkałem w Warszawie, bywały tygodnie, gdy prawie codziennie szedłem na koncert. Przyznaję, część z nich była pretekstem do spotkania ze znajomymi. Brakuje mi tego wspólnotowego charakteru. Nie tylko mi. Kurkiewicz, synthwave’owy producent występujący na Soundrive Online Fest, mówił mi, że właśnie to granie do pustej przestrzeni jest najtrudniejsze. Brak klubowej atmosfery, fizycznej obecności ludzi sprawia, że to „dwuwymiarowe doświadczenie”. Fajne, ale raczej nie na dłuższy okres. Na to samo uwagę zwracali muzycy Nagrobków w rozmowie z Bartkiem Chacińskim dla podcastu „Kultura na Weekend”. Dlatego też czuję, że streamowane koncerty to erzac, mający pomóc przetrwać ciężkie czasy kwarantanny.

A może i prognostyk? Może koncerty z klubów przeniosą się do sieci? Muzyka, niegdyś obok teatru najbardziej wspólnotowa ze sztuk, staje się coraz bardziej indywidualistyczna. Wynalazek najpierw radia tranzystorowego, a potem walkmana sprawił, że słuchanie muzyki stało się jednoosobową czynnością. Popularny w latach 70. i 80. ghetto blaster zmuszał do wspólnego słuchania, nawet wbrew własnej woli. Zatkany słuchawkami człowiek odseparowywał się od świata i mógł ustalić własną ścieżkę dźwiękową swojego dnia. To zjawisko spotęgowały serwisy streamingowe, których algorytmy dzielnie pracują nad tym, by dostarczana muzyka była jak najbardziej dostosowana do gustu użytkownika (to ważne rozróżnienie, nie słuchacza), by stała się idealną tapetą dźwiękową dla jego dnia, sączącą się nieprzerwanie ze słuchawek.

Popularność streamingów z koncertów, wspomagana przez różne próby monetyzacji – od dobrowolnych datków po ustaloną cenę biletu – może sprawić, że niektórym artystom przestanie się opłacać jeździć w trasy. Dla niezależnych artystów koncerty to podstawa utrzymania, ale dla wielu to też koszt, który pokrywają codzienną, etatową pracą w innych branżach.

Może za kilka lat trasy koncertowe staną się przywilejem tylko największych? Późny kapitalizm ma to do siebie, że na wszelkich kryzysach i zmianach najbardziej cierpią najmniejsi, a najwięksi stają się jeszcze więksi. Już teraz bilety na koncerty gwiazd są horrendalnie drogie, co nie przeszkodziło Edowi Sheeranowi wyprzedać dwukrotnie Stadionu Narodowego. Mniejsi artyści niejednokrotnie mają problemy z wypełnieniem niewielkich klubów. Coraz więcej niezależnych muzyków gra jedynie z towarzyszeniem instrumentów puszczanych z samplera, bo to tańsze rozwiązanie niż zakładanie zespołu czy płacenie muzykom sesyjnym. Możliwe, że w przyszłości staną się kimś na kształt streamerów, nadających sprzed komputera i utrzymujących się z donejtów, dobrowolnych datków widzów. Hasło gig economy killed gig industry nie brzmi tak dobrze jak piosenkowy oryginał, ale możliwe, że za kilkanaście lat będzie to prawda i zostaną tylko koncerty molochy. Reszta będzie się działa w internecie.

Wreszcie nie wolno zapominać o aspekcie ekologicznym w czasach postępującej degradacji planety i nieuniknionej katastrofy klimatycznej. Czyż bardziej etyczne nie byłoby ograniczenie długich i wyczerpujących nie tylko dla muzyków, ale i obciążających środowiska tras koncertowych na rzecz koncertów transmitowanych w internecie? Wraz z rozwojem technologii VR nie trzeba będzie się wpatrywać w ekran komputera, tylko widz zanurzy się w całkowitym, ale quasi-realnym doświadczeniu koncertowym. Będzie można obejrzeć koncert z różnych perspektyw, przejść się z jednego końca klubu na drugi. Kwestią czasu jest, by wirtual stał się nieodróżnialny od realu.

Koncerty w wirtualnej rzeczywistości odbywają się przynajmniej od 2007 roku, kiedy w Second Life zagrała Royal Liverpool Philharmonic Orchestra. Muzyków i publiczność zastępowały awatary, a koncert odbył się w cyfrowej replice liverpoolskiej sali koncertowej. Od tamtej pory koncerty w tym alternatywnym świecie grano wielokrotnie, często robili to zwykli użytkownicy. W sieci grają też gwiazdy, wirtualne środowisko traktując jako miejsce do bicia rekordów i poszerzania swojej bazy fanów. Rekordową publiczność zebrał na swoim „występie” EDM-owy DJ Marshmello. Oglądało go ponad 10 milionów graczy w Fortnite, najpopularniejszą grę ostatnich lat. Doświadczenie było dość groteskowe. Na wielkiej scenie stał awatar muzyka, pod nią wcale nie tak duży tłum awatarów graczy, które podrygiwały trochę w rytm, trochę nie, jakoś pokracznie wykonywały specjalne ruchy. Dla porównania największa publiczność na koncercie w rzeczywistym świecie to 3,5 miliona widzów na noworocznym występie Roda Stewarta na brazylijskiej Copacabanie w 1994 roku. Na jeden wirtualny, lub chociaż livestreamowany, koncert Taylor Swift można sprzedać dużo więcej biletów niż na całą trasę koncertową, a scenę buduje się tylko raz, tancerzom i muzykom płaci się tylko za jeden występ. Czysty zysk.

Lustrzanym odbiciem tego zjawiska są koncerty hologramów, które zapoczątkowało „wskrzeszenie” 2Paca na Coachelli. Hologramy przywróciły do życia metalowego wokalistę Ronniego Jamesa Dio, który w cyfrowej wersji, ale z żywymi muzykami towarzyszącymi grał koncerty w dwóch różnych miejscach jednocześnie. Na YouTube dostępny jest fragment debiutu tego kuriozum. Muzycy znudzeni jak mopsy, hologram Dio wyglądający jak z taniej komputerowej animacji. Po prostu zgroza i jakaś niezwykle perwersyjna forma nekrofilii. Whitney Houston wróciła jako hologramowe zombie po ośmiu latach, ale „jej” trasa po Europie została zatrzymana przez pandemię. W hologramowych koncertach to artysta jest wirtualny, a publiczność jak najbardziej realna. I gotowa zapłacić słone pieniądze. Muzyką popularną od zawsze rządzi nostalgia za przeszłością. Wirtualny, hologramowy awatar Kurta Cobaina czy Amy Winehouse grających największe przeboje, a może i nowe piosenki, stworzone za pomocą sztucznej inteligencji? W kapitalizmie wszystko jest możliwe.

Zarówno koncerty streamowane, wirtualne, jak i hologramowe odzierają muzykę z jej ulotności. Zapisany stream można później odtworzyć, hologram zawsze gra i wygląda tak samo, w wirtualną rzeczywistość można wejść wielokrotnie. Ulotność muzyki, to, że dzieje się tu i teraz, wyjątkowość tego doświadczenia przyciąga ludzi, jest jej istotą. Sprzedaż nagrań spada, festiwale natomiast biją rekordy frekwencji. To one napędzają rynek koncertowy, choć często są traktowane jako dobry sposób na spędzenie wakacji, a niekoniecznie możliwość obejrzenia kilkunastu koncertów. Programy festiwali biją po oczach nazwami, obiecując róg obfitości, jednak nawet najbardziej wytrwali są w stanie obejrzeć jedynie ułamek występów.

O tym, że koncerty online zostaną na dłużej, może świadczyć fakt, że wraz z ich rosnącą popularnością tworzy się zupełnie nowy ekosystem z różnymi sposobami na monetyzację zjawiska. Od narzędzi do obsługi, pomocy technicznej w ustawieniu streamu i zebraniu funduszy po platformy zbierające liczne koncerty online w jednym miejscu. Widać próby profesjonalizacji relacji, bo też o tym myślą artyści. Uwagę widza trzeba jakoś utrzymać, problemy techniczne skutecznie potrafią zniechęcić. O ulotność też nie trzeba się martwić, Stage It, jedna z platform do streamowania koncertów, promuje się tym, że koncerty nie są nigdzie zapisywane, są tak samo efemeryczne jak występy na scenie.

Trudno jednoznacznie wyrokować, jak będzie wyglądał rynek po pandemii. Branża oparta na rzeczywistych spotkaniach w rzeczywistych miejscach uczy się, jak funkcjonować, gdy życie społeczne dosłownie zamarło. Kolejne kraje wprowadzają zakazy zgromadzeń, z domu można wyjść jedynie w określonych przypadkach. Koncerty do nich nie należą. Pierwsze miesiące po zniesieniu ograniczeń pewnie będą obfitowały w wydarzenia, chęć nadrobienia straconego czasu zrobi swoje. Tylko że epidemiolodzy przewidują kolejne powroty wirusa, a co za tym idzie, kolejne przymusowe kwarantanny przynajmniej do czasu wynalezienia szczepionki. Tak jak do wirusa, trzeba będzie się przyzwyczaić do koncertów oglądanych na ekranie komputera czy telefonu.

Najbliższe tygodnie spędzę zamknięty w domu, wymykając się jedynie po najpotrzebniejsze rzeczy do sklepu. Koncertów online jest tyle, że zaczynam się w nich gubić, zupełnie jak wtedy, kiedy mieszkałem w Warszawie i zdarzało się, że z powodu natłoku koncertów zostawałem w domu, bo nie mogłem podjąć decyzji, który wybrać. Teraz od tego nadmiaru nie jestem w stanie uchronić się, nawet siedząc na kanapie.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)