Chodząc po mieście
Heather Leigh, fot. Monika Stolarska

11 minut czytania

/ Muzyka

Chodząc po mieście

Michał Wieczorek

Tegoroczna edycja festiwalu Sacrum Profanum 0kazała się bardzo zróżnicowana tematycznie i formalnie. Byliśmy świadkami występów nieśmiałych minimalistów i politycznych manifestów – czasem w ramach jednego dzieła

Jeszcze 3 minuty czytania

Piętnaście koncertów, kilkadziesiąt utworów, kilkanaście polskich premier, kompozycje napisane na specjalne zamówienie festiwalu, wydarzenia specjalne. Rozmach tegorocznego Sacrum Profanum robił wrażenie. Pomiędzy miejscami koncertów – podgórską Cricoteką a Małopolskim Ogrodem Sztuki na Piasku – najlepiej było poruszać się pieszo, omijając korki i korzystając z tego, że sezon smogowy jeszcze się nie zaczął (czy był to efekt uchwały antysmogowej czy raczej dobrej pogody, trudno stwierdzić). Tę trzykilometrową trasę pokonywałem prawie codziennie. Trochę ponad pół godziny spaceru to dobry czas, by zastanowić się nad tym, co się widziało. Trzeba tylko uważać, żeby nie wpaść pod samochód. Krakowscy kierowcy lubią pieszych chyba jeszcze mniej niż stołeczni rowerzystów.

W Krakowie zameldowała się m.in. liczna reprezentacja litewskich kompozytorów, co mnie jako bałtystę ucieszyło wyjątkowo. Ich twórczość jest skromna i wyciszona, pełna uważności i wymagająca jej od słuchacza. Takie były „of a far-off” Gailė Griciūtė i „vvalking along” Arturasa Bumšteinasa wykonane przez zreaktywowany na festiwal Works & Days Ensemble, zaprezentowane w ramach koncertu „Inward Music”, którego tytuł doskonale oddawał charakter obu kompozycji. „vvalking along” z tej dwójki wydał się ciekawszy. Bumšteinas swoim zwyczajem połączył nagrania terenowe z instrumentami, by oddać nastrój przypadkowego, spontanicznego spaceru przez miasto, parki i ulice. Czasem wydawało się, że improwizowane partie instrumentów pochodzą z nagrań, a nie są wygrywane w czasie rzeczywistym, czasem nagrania terenowe przyciągały uwagę tak bardzo, że partie instrumentalne stawały się zawadą.

Przegląd litewskiego postminimalizmu pokazał różne oblicza tego nurtu – od repetytywnego „F” Juty Pranulytė, przez okołoambientowe „Loop in D-minor” Antanasa Kučinskasa, po nawiązujące do internetowego fenomenu ASMR (utwór Andriusa Arutiuniana). Ta ostatnia odsłona koncertu była zdecydowanie najsłabsza. Przyznaję jednak, że ASMR to dla mnie niezrozumiałe zjawisko. Wykorzystanie szeptów perkusisty niby erotycznie opowiadającego o tym, co będzie właśnie robił, nie przekonało mnie. Żartem miał być „Homage to Philip Corner” Jurgisa Mačiūnasa zagrany przez Apartment House podczas koncertu „Oscilium”, ale jego fizjologiczny humor (udawanie dźwięków puszczania bąków) to rejony komedii w stylu „American Pie”, które bawią tylko przez krótką chwilę. Krótszą niż ten kilkuminutowy drobiazg. Tym, czego mi zabrakło w litewskiej części fesiwalu, było odniesienie się do tamtejszej tradycji ludowej, wykorzystanie chociażby wyjątkowych na skalę światową wielogłosowych pieśni sutartinės. Czegoś podobnego do tego, co zrobił w zeszłym roku z mazurkami Radical Polish Ansambl – wpisania ich nowy, współczesny kontekst.

Na Sacrum Profanum w ramach programu dziennego dyskutowano o tym, czy w muzyce współczesnej jest miejsce na sacrum i duchowość. Dyskusji nie udało mi się wysłuchać, ale „Psalms_cellos” i młodsze o ponad 10 lat „Psalms” na gitarę i taśmę Justė Janulytė udowodniły, że to miejsce jak najbardziej jest. Oba utwory, czy może raczej dwie wersje tej samej kompozycji, miały silny ładunek medytacyjnego skupienia, poruszały się między lamentem a uniesieniem. Podobne wrażenie sprawił „Fluorecences” Antanasa Rekašiusa.

Patrick HigginsMarta KosieradzkaMagdalena Kordylasińska / KwadrofonikIrvine Arditti
fot. Michał Ramus / Monika Stolarska

Na festiwalu po roku przerwy pojawiła się muzyka Juliusa Eastmana – jego „Holy Presence of Joan d’Arc” na wiolonczele z wokalnym wstępem Sofii Jernberg to przepiękny i niepokojący zapis religijnego objawienia. Szczególnie we wstępie, z powtarzanymi jak mantra słowami „saint Michael said, saint Catherine said, saint Margaret said Joan speak boldly when they question you”, epifania zrównana jest z szaleństwem.

Zresztą festiwal w tym roku chętnie odnosił się do tematyki zdrowia psychicznego i mózgu. Wrócił on choćby podczas środowego koncertu International Contemporary Ensemble. Utwory „Therefore I Was” Ashley Fure i „Stimm(i)[u]ng” Wojtka Blecharza odnosiły się odpowiednio do choroby Parkinsona i autyzmu. Oba były nieprzyjemnie hipnotyczne, szczególnie ten pierwszy, swoiste studium utraty kontroli nad własnym ciałem, którego doświadczyła babka kompozytorki. Próbą przełożenia mowy ludzkiej na muzykę był napisany przez Tanyę Tagaq „Sivunittinni” pierwotnie dla Kronos Quartet, w Krakowie zagrany przez Arditti Quartet. Przetłumaczenie niepodrabialnego inuickiego śpiewu gardłowego na język instrumentów smyczkowych wyszło doskonale, ruchy smyczków idealnie oddawały naturalny rytm oddychania, chropowatość i alikwotowość śpiewu z Arktyki.

Muzyka Julia Eastmana na tegorocznym Sacrum Profanum pojawiła się ponownie. Był to jedyny raz, kiedy festiwal bezpośrednio odniósł się do rzeczywistości politycznej. Wcześniej skąpana w mroku scena Małopolskiego Ogrodu Sztuki, wypełniona akordeonowymi dronami rozjarzyła się barwami tęczy, a Rafał Łuc i Maciej Frąckiewicz zagrali „Evil Nigger”, najpopularniejszy i obecnie najbardziej kontrowersyjny utwór nowojorskiego kompozytora. Z dwóch akordeonów zrobiły się cztery, zmultiplikowane elektronicznie przez Piotra Peszata, on też w kulminacyjnym momencie, by jeszcze podkreślić aktualność tego utworu i walki Eastmana – Afroamerykanina i geja – o tolerancję i godne życie, puścił fragment niedawnej homilii arcybiskupa Jędraszewskiego o „tęczowej zarazie”.

fot. Monika StolarskaRafał Luc i Maciej Frąckiewicz grają „Evil Nigger”, fot. Monika Stolarska

W kontekście „Evil Nigger” Eastmana i przekazu towarzyszącemu temu utworowi największym nieporozumieniem był utwór Artura Zagajewskiego „POWERBIT!” do fragmentów „Innych ludzi” Doroty Masłowskiej. Kompozytor towarzyszył na scenie Małym Instrumentom, a raczej to zespół towarzyszył Zagajewskiemu. To on był w centrum uwagi, obsługując syntezator i przyjmując rolę wodzireja. Przebrany w dres Zagajewski, udający nieporadnie „rapowanie” (kompozytor brzmiał mniej więcej tak), w przerwach między fot. Michał RamusArtur Zagajewski, fot. Michał Ramusfragmentami niewychodzący z roli chłopaka z blokowiska, sprawił, że brzmiało to wszystko – nie oszukujmy się – jak klasistowski rzyg. Z założenia humorystyczny utwór był na poziomie najgorszych polskich kabaretów. Może właśnie dlatego Zagajewski przypominał Marcina Dańca. Toporny utwór, naśmiewający się z hip-hopu, elektro, disco polo w 2019 roku, kiedy nie tak dawno wyszła książka analizująca fenomen wczesnego disco polo, a gatunek pojawia się na wystawie w Muzeum Etnograficznym, i kiedy hiphopowa subkultura lat 90. jest głównym bohaterem wystawy w Muzeum Śląskim, wydaje się nie na miejscu i żadne mówienie o (auto)ironii czy żarcie tego nie zmieni. Wszystkie zarzuty przeciw Synom – że to galeryjny projekt, że chłopaki po ASP bawią się w hip-hop, że jest w tym ładunek pogardy – urzeczywistniły się i wzmocniły w tym utworze, który nie powinien był się nazywać „POWERBIT!”, tylko „Z kamerą wśród dresów”. Przynajmniej niczego by nie udawał. Adam Suprynowicz napisał na gorąco, że to dobrze, że Zagajewski nie boi się żenady, ja jednak wolałbym, żeby jej unikał. Wyjdzie to wszystkim na dobre. Było to straszne i wolę jak najszybciej o tym utworze zapomnieć. Tym bardziej że zagrane chwilę wcześniej „Metale” Pawła Romańczuka to utwór subtelnie dowcipny, nieprzegadany. Tylko na metalofonach, od malutkich pozytywek po wielkie gongi i, jak to zwykle bywa w przypadku Małych Instrumentów, instrumenty-samoróbki.

Jednym z jaśniejszych – również dosłownie – punktów festiwalu okazał się koncert Patricka Higginsa. Do materiału z „Dossier”, w dużej mierze improwizowanego, dołączyły wizualizacje sterowane dźwiękiem i wyświetlane na artyście. W połączeniu z obrazem muzyka Higginsa zyskała jeszcze na mocy. Gitarzysta snuł swoją dystopijną opowieść o niedalekiej przyszłości, cyfrowym przebodźcowaniu i przytłaczającej samotności czekającej ludzi wiecznie podłączonych do sieci. A jednak na koniec pojawiła się w jego muzyce nadzieja. Może więc nie wszystko stracone.

Sacrum Profanum, 27 września–4 października 2019, KrakówSacrum Profanum,
27 września–4 października 2019, Kraków
Ostatni dzień festiwalu w całości należał do muzyki nieakademickiej. Sam nie jestem akademikiem, więc ten wieczór znajdował się najbliżej mojej strefy komfortu. Pozostawił jednak mieszane uczucia. W ciężkich, skrzeczących dronach Anji Cheung słychać było echa wykonanego kilka dni wcześniej przez Arditti Quartet utworu Phila Niblocka „Exploratory, Rhine Version «Looking for Daniel»”. Dobrze wypadła z kolei Heather Leigh. Grająca na pedal steel guitar Amerykanka silnie inspiruje się folklorem Appalachów i na koncercie to pokrewieństwo było bardzo słyszalne. Jej utwory to ballady w krzywym zwierciadle, przywodzące na myśl piosenki Johna Jacoba Nilesa, niestrudzonego badacza tego regionu. Wpływ stylu Nilesa dało się również usłyszeć również w jej rozedrganym głosie. Rozczarował utwór zamówiony u Micka Barra z blackmetalowego zespołu Krallice. Barr gra na gitarze szybko jak nikt inny, ale jego popisy do niczego nie prowadziły. Czułem się jakbym oglądał przez 40 minut film instruktażowy albo, co gorsza, koncert Yngwiego Malmsteema. Całkiem odmiennie do gitary podszedł Aaron Turner, którego dwie premierowe kompozycje były pełne sprzęgnięć i pogłosów oraz wywodzącego się z doom/stoner metalu poczucia przygnębienia. Dość ciekawie wypadł wspólny występ Turnera i Heather Leigh, ale momentami zmagał się z bolączkami typowymi dla takich projektów – każdy grał swoje, nie oglądając się na to, co robi partner(ka). Mario Diaz de Leon i jego ambientowo-klubowo-laptopowa kompozycja „Body Pulse Prism”, oparta, zgodnie z tytułem, o puls ludzkiego ciała, wprowadziła do tego wieczoru trochę koloru i komfortu.

fot. M. StolarskaMick Barr, fot. Monika Stolarska

W tym ostatnim dniu, podobnie jak przez cały tydzień, hałas i drażniące dźwięki (nie obyło się bez exodusów publiczności) mieszały się z momentami dość klasycznie pojmowanego piękna. Zakończenie tej przeplatanki – charakterystycznej dla festiwalu, w końcu kontrast wpisany jest już w nazwę Sacrum Profanum – tak mocnym akcentem po stronie muzyki „przyjemnej” i „ładnej” nie wydawało się przypadkowe. Tak jakby organizatorzy chcieli nam przypomnieć, że nieskrępowana przyjemność też jest istotna w doświadczeniu muzycznym.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)