Jeszcze 2 minuty czytania

Olga Hund

ZA DARMO: Karnawał

Olga Hund

Olga Hund

Oduczam się odruchowego pocieszania chłopów, gdy cierpią na ego. Choć jest to trudne, bo wzrusza mnie dramat płomiennej potrzeby zachowania twarzy

Pociąg nadjeżdżał nie taki, jak powinien. Dawno niewidziany na tej trasie stary skład, wolny, toporny, kanciasty. Nie przeszkadzało mi to, ale wagony miały inną niż na bilecie numerację, nikt niczego nie zapowiedział. Gdzie mam siedzieć?

Dziadula wjechał na peron sporo spóźniony, lecz wesoło jak cyrk, a mnie to nawet nie zaskoczyło, ponieważ już od jakiegoś czasu rzeczy wokół mnie udawały inne rzeczy. Miałam podstawy, żeby sądzić, że cały grudzień (miesiąc biblijnego czarnoksięstwa) będzie taki. Że cały styczeń (miesiąc karnawału) też. Więc dobrze: nie ten pociąg, bez mojego wagonu, nic się nie dzieje.

Na granicy polsko-białoruskiej od połowy listopada zaczęły pojawiać się świąteczne dzieci: migrujący samotnie nastoletni chłopcy, którzy przebrali się za dorosłych i udawali, że się nie boją. W tym czasie dorośli polscy mężczyźni udawali, że nie są ludźmi, biuro prasowe Straży Granicznej udawało, że nie kłamie.

W domu też. Przy minusowych temperaturach administracja mojej kamienicy zakazała nam palić w piecachprzez prawie dwa miesiące udawała, że naprawia nieszczelne kominy. Ja udawałam, że potrafię ich nastraszyć („Proszę pani, to się nadaje do mediów! Jest minus osiem, pani ma ciepło, a ja siedzę pod trzema kołdrami w domu! I jak można sąsiada nazwać «menelkiem»?”). Kiedy w końcu przyszli dwaj kominiarze, jak dwa żywioły, w bluzach z napisem KOMINIARZ na plecach, byłam już w tym świecie udawania tak zadomowiona, że nie zapaliła mi się żadna czerwona lampka. Pierwszy kominiarz – wielki, doświadczony i gadatliwy – jakby symbolizował życie lub ogień. Ten drugi – mniejszy, cichy, na przyuczeniu – mógł być wodą lub śmiercią, miał na szyi wytatuowany malusieńki napis memento mori, a „i” było najdrobniejsze, jakby wydziarane szeptem.

Pociąg przebieraniec zatrzymał się, zapiszczał, sapnął, a potem zrobił ten żart. Padało. Stałam akurat przy drzwiach, które ktoś już szarpał od wewnątrz, bo nie mógł ich otworzyć. Chwilę trwała ta szamotanina, po czym rozległ się tępy dźwięk, osoba z drugiej strony musiała kopnąć w drzwi. Ale to nie pomogło i rozległa się pełna rezygnacji cisza. Miałam zajęte ręce: w jednej siatki, w drugiej smycz, zanim zdążyłam coś puścić, żeby też poszarpać za drzwi z zewnątrz, stało się coś niesamowitego, absurdalnego i pięknego jednocześnie, bo ten ktoś z drugiej strony zapukał cichutko w drzwi: „puk, puk puk”, a brzmiało to jak „chlip, chlip, chlip, wypuście mnie”. Tak, ktoś zapukał w drzwi pociągu.

Kto tam?

Myślę, że coś się w tych drzwiach zacięło, bo z mojej strony otworzyłam je bez trudu i na schodkach pojawił się pachnący elegancką perfumą (kocham, jak ktoś mówi „perfuma”) wściekły mężczyzna, ale zamiast wyjść z pociągu i czmychnąć, przyglądał się zamkowi w drzwiach. „Zapieczone. Z mojej strony było zapieczone na amen, pani też by nie otworzyła”.

Oduczam się odruchowego pocieszania chłopów, gdy cierpią na ego, choć jest to trudne, bo wzrusza mnie dramat płomiennej potrzeby zachowania twarzy, jak wtedy, gdy odpoczywający przy murku na basenie obcy mężczyzna, niepytany, informuje: co czterdzieści długości robię sobie przerwę. No więc stoję i milczę, a to go złości, bo konduktor już gwiżdże na odjazd, ucieka nam cenny czas, w którym mężczyzna mógłby mnie przekonać, że jest silny jak najsilniejszy syberyjski zwierz, że potrafiłby i stodołę spalić, gdyby była potrzeba, i odpędzić kijem wilki, gdyby mnie zaatakowały tu, na peronie w Koluszkach. Mógłby nawet dostać awans w pracy, gdyby mi zależało, kto wie, może i kredyt mógłby dostać, więc muszę zrozumieć, muszę się z nim zgodzić, że z jego strony było zapieczone na amen, że ja też bym, z jego strony, nie otworzyła.

Konduktor gwiżdże drugi raz, a chłop, coraz bardziej rozdrażniony, nie schodzi ze schodków, pokazuje palcem mechanizm, jakby miał go dzięki temu naprawić, jak ten szeptuch mechanik z Podlasia, co diagnozuje samochody kijem. Mężczyzna sądzi, że mu nie wierzę, i to mu zżera wnętrzności, ja nic nie mówię, choć jasne, że mu wierzę, jak uwierzyłby każdy, kto jeździ pociągami. Wtedy przychodzi okrutny konduktor, więc nie mam wyjścia, muszę mężczyznę przeprosić, z psem w jednej ręce (bo nie wskoczy na kratowane schodki) i siatami w drugiej ładuję się do pociągu, teoretycznie chłop mógłby mi jakoś pomóc, w jego uniwersum wciąż jestem kobietą, ale on już mnie nienawidzi, więc kiedy w końcu zeskakuje na peron i odsuwa się, robiąc mi miejsce, jego oczy błyszczą, przybierają nieobliczalny wygląd, a on sam mówi: „Uśmiech jest za darmo, uśmiech nic nie kosztuje”.

Wsiadam do tego udawanego pociągu, ale myślę już tylko o tym, że to jego Uśmiech jest za darmo, uśmiech nic nie kosztuje” brzmiało inaczej niż te tysiąc dwieście trzydzieści razy, kiedy słyszałam ten tekst przy różnych okazjach od różnych obcych mężczyzn. To jego brzmiało raczej jak: „Dlaczego ty taka dla mnie jesteś?”. Zaczynam żałować, że jednak nie pocieszyłam go uśmiechem, nie powiedziałam: „Jasne, ach, te stare pociągi”. Już za samo to pukanie w drzwi należała mu się jakaś pocieszka, był wyjątkowy, bo kto puka w pociąg? Z żalu postanawiam poszukać miejsca, na którym siedział, żeby oddać smutnemu chłopu hołd, nic innego nie przychodzi mi do głowy, ale podrobiony pociąg jest prawie całkiem pusty i każde miejsce wygląda tak samo, żadne się nie wyróżnia, mógł siedzieć na każdym i na żadnym, co brzmi prawie jak: „To mógł być każdy, nawet twój ojciec czy dziadek”,po raz kolejny w życiu robi mi się żal całej rasy ludzkiej.

W Krakowie przebrania były jeszcze smutniejsze. Mama leżała ze złamaną ręką, barkiem i obojczykiem i strasznym bólem, a stareńki kot udawał, że żyje. Jeszcze zdarzało mu się wstać, jeszcze zamoczył język w miseczce, jeszcze się czasem nastroszył na psa, ale coraz częściej spał w kącie przy rurze ciepłowniczej, z futrem w nieładzie i nosem opartym o ziemię, podobny do gołębia. Trzeba było się nachylać i sprawdzać, czy oddycha, już w nim siedziała ta śmierć. Ostatni koci karnawał trwał cztery dni. Po tym, jak lekarz podał jej zastrzyki ostatniej szansy, kotka jadła, chodziła i załatwiała się, ale następne pogorszenielada dzień, miało być tym ostatnim. Gdy po wszystkim poszłam z moją suką na Błonia wyrzucać z głowy myśl, że przyjechałam zabić mamie kota, znikąd pojawił się wielki czarny doberman (kto dziś ma dobermany?) i zaczął w zabawie zataczać wielkie czarne koła. Zatoczył z moją suką kilka wielkich czarnych kół, z którego ostatnie było tak niebezpiecznie blisko jezdni, że przywoływałam swoją sukę już z zamkniętymi oczami i otworzyłam je dopiero, gdy usłyszałam, że przybiegła. Dobermana nigdzie nie było, a tafla ulicy była pusta i spokojna.

Granica między troską a byciem okrutną jest cienka jak mysi wąsik, więc po trzech tygodniach z mamą postanowiłam nie odwoływać trzydniowego wyjazdu z przyjaciółmi i pojechaliśmy dwa kilometry za granicę, do Czech, do Náchodu.

A w Náchodzie trafiliśmy akurat na odgrywane na rynku jasełka, więc kupiliśmy sobie grzane wino i w lekkim deszczu oglądaliśmy, jak mokną Józef, Maria, Jezus i żywe zwierzęta. Kiedy nadszedł moment przybycia Trzech Króli, a jakże, okazało się, że jeden z nich ma twarz wysmarowaną czarną farbą, jak doberman, jak kominiarz, co obudziło w nas trolle i chęć zrobienia sobie z aktorem zdjęcia (ja siedziałam cicho, bo miałam swoje powody, może to jest ten moment, żeby przyznać publicznie, że wstyd mi za słowo na „M” w mojej pierwszej książce, słowo użyte przed całą akcją uświadamiającą, że nie jest ono okej, jak musiało mi się wówczas wydawać, niemniej paskudzące dziś tę książkę, którą przecież lubię). Czarny Król się ucieszył, ale i zdziwił: „Proč já?”, spytał, „Dlaczego ja?”. Chłopcy mu powiedzieli, myślę, że szczerze: „Bo wygląda pan wspaniale”. To prawda, bo poza czarną twarzą miał też lśniący, piękny strój – aktor się uśmiechnął, zupełnie za darmo. Po wszystkim poszliśmy spać do starego, pustego, strasznego hotelu, jak z Kinga, a rano w cenie mieliśmy śniadanie w formie szwedzkiego stołu, były rozmrożone bułki, ser, masło, dżem, sok tropikalny, parówki i jajecznica, obok ekspresu stał kubeczek z już zmieloną i wietrzejącą kawą, dla tych, co lubią zalewajki, kawa ta nie obiecywała luksusów i nie udawała niczego, czym nie była, i wtedy z ulgą pomyślałam, że może karnawał wkrótce się skończy.