Jeszcze 3 minuty czytania

Olga Hund

ZA DARMO: PIT

Olga Hund

Olga Hund

Luty to miesiąc świąt: jest tłusty czwartek, bywa środa popielcowa i jest rozliczanie PIT-u. Święto PIT-a, święto PIT-u, święto PIT – dla wielu Święto Wszystkich Świąt

Na klatce schodowej spotkałam sąsiadkę, żadną mi bliską, nie znam nawet jej imienia. Chyba miała nowy telefon lub po prostu odkryła opcję wyszukiwania głosowego w Google i chciała mi to pokazać. Wytłumaczyła mi, że chodzi o to, że nic nie trzeba pisać – ty mówisz, a „on” to znajduje. Po czym przeszła do prezentacji. Nie zapytała o pogodę, nie szukała przepisu czy jakichś godzin otwarcia, nie sprawdziła, czy niedziela jest handlowa, ani nie spytała, co u celebrytów. Sąsiadka na wdechu zapytała telefon: „Okej, Google, jaka jest minimalna krajowa od stycznia 2023?”.

Luty to miesiąc świąt: jest tłusty czwartek, bywa środa popielcowa i jest rozliczanie PIT-u. Święto PIT-a, święto PIT-u, święto PIT – dla wielu Święto Wszystkich Świąt (określenie ukute przez zespół Galizien Glamour na inną okazję). Ja swój PIT już złożyłam, dostanę bardzo duży zwrot, bo nie przekroczyłam, lub tylko minimalnie, kwoty wolnej od podatku. Radość, święto, zakupy i planowanie zakupów. Jakby darmo kto dał.

Czekając na zwrot jak na Gwiazdkę, myślę o pieniądzach. Ile mam, ile będę mieć, ile potrzebuję w najbliższym czasie, kto mi ile wisi, kiedy się przypomnieć. Zaraz jadę na wakacje – ile tam wydam?

Wspominam wszystkie swoje prace, wielu już nie pamiętam. Myślę o dwóch najmroczniejszych pracodawcach – ogólnopolskiej złodziejaszkowatej polskiej sieci księgarń i największej w kraju gazecie papierowej, której redaktorki w koszulkach „równa praca, równa płaca” i z nawilżaczami powietrza na biurkach pokrzykiwały na dziennikarki na śmieciówkach.

Lubię swoją obecną nudną pracę. Cieszę się, że zarobkowo nie pracuję w kulturze. Kiedy moja siostra zmieniała robotę na taką, w której z kilkuletnim dzieckiem na rękach nie musiała w sobotę przychodzić do pracy, aby ugasić pożar, usłyszała, że młodzież odchodzi do korporacji za pieniędzmi, bo nie ma już ideałów. Cieszę się, że już nie mam takich ideałów, ich brak jest znacznie mniej stresujący! Cieszę się też, że nie muszę – jak moja koleżanka kilka lat temu – przynosić codziennie do pracy swojego prywatnego stacjonarnego komputera (w siacie z Ikei: twardy dysk, monitor, klawiatura, myszka), bo pracodawca z kultury nie zapewniał – a wymagał.

Cieszę się, że z obu tych placówek udało mi się oderwać przyklejone do ziemi nogi, wyjść i nigdy nie wrócić. Cieszę się, że nie mam dzieci, dzięki czemu mogłam to zrobić na chamie – wysyłając mejla, że już nigdy nie przyjdę, i wyłączając telefon. Nie wątpię, że w obu tych miejscach i innych, nieznanych mi piekłach jest grono pracowników, których traktuje się nieźle, myślę o tym jak o czymś strasznym.

O ile milej, na tle tych prac, wspominam sprzątanie biur i toalet w Holandii (doskonale zaprojektowany własny wózek, bardzo ładny uniform i kilka śmiesznych afer kiblowych, o których pewnie tu kiedyś opowiem, bo szkoda, żeby się zmarnowały). Pucując lustra w łazienkach, słuchałam audiobooków, zarabiałam dużo i nikt na mnie nie krzyczał. Po kilku latach pękłby mi kręgosłup i roztelepałyby się kolana, ale ponieważ to się nie wydarzyło, naiwnie przechowuję to wspomnienie w szufladzie „spoko praca”. W Polsce nigdy nie szukałam fuch w tej branży. Dobrze pamiętam spojrzenie pani sprzątającej teatr, która zamiatała na szufelkę rozsypane ziarno po premierze przedstawienia o ludowej historii polski.

Kilka z moich gównoprac było całkiem fajnych. W okolicach 2008 roku pracowałam na pół etatu w firmie, która zajmowała się zwrotem podatku z zagranicy. Byłam tam kimś w rodzaju sekretarki: przyjmowałam i otwierałam listy, segregowałam wypełnione przez klientów formularze i przekazywałam szefowi do rozliczenia. Czasem dzwoniłam do Belastingdienstu, holenderskiego urzędu podatkowego, i pytałam o status rozliczenia danego klienta. Oni mi coś tam odpowiadali, nie zawsze do końca rozumiałam co, wtedy gorzej niż teraz znałam angielski. Jeśli w urzędzie o nic mnie nie pytali, znaczyło to, że klient dostanie wkrótce zwrot, jeśli pytali – rozłączałam się. Jakimś cudem wszystko zawsze kończyło się dobrze. Była to nawet miła praca, bo ludzie jeszcze nie oczekiwali od firm, że dostaną odpowiedź na mejla w dziesięć minut od wysłania, i nie krzyczeli tak bardzo przez telefon. Kilka osób zapamiętałam. Pana z dziurami po zębach, który po otrzymaniu zwrotu z Norwegii zrobił sobie całą szczękę i przyszedł z kwiatami się uśmiechnąć. Dwie panie ze Słowacji, których mężowie pracowali „u Niemca”, a panie poza tym faktem łączył też wspólny mejl: Bertová i Ferková – pisane razem. Kobiety pisały codziennie jeden mejl, którego cała treść zawierała się w tytule i była każdego dnia prawie taka sama: „Kiedy dostaniemy pieniądze!”. Rozumiałam to.

Wygłupiłam się w życiu wiele razy, często właśnie przez pieniądze. Jeździłam na zagraniczne festiwale muzyczne zbierać kubki zwrotne po piwie, żartownisie przywiązywali do nich sznurek i ciągnęli do siebie, gdy zbieracz wyciągał rękę. Takie upokarzanie Polaków i Romów bardzo cieszyło niektórych pijanych Duńczyków. Inni ludzie jeździli tam posłuchać muzyki, a nie zbierać z ziemi, koszy i błota plastikowe kubki i oddawać je do skupów. Kilkakrotnie w sklepach uparcie drapałam pazurem pułapkę – zatopiony w plastikowym podajniku na pieniądze grosz. Pisałam mejle z pytaniem o wypłatę honorarium, wiadomości najpierw niby luzackie, z czasem coraz bardziej gniewne, przypominające tyrady ze słynnego nagrania „Gdzie są pieniądze za las”. Moje palce nachalnie drapiące grosze w plastikowej powłoce, moje palce nachalnie piszące wciąż ignorowane wiadomości.

Rok temu zaczęłam spotkanie wokół numeru kwartalnika o jedzeniu deklaracją, że „teraz mam pieniądze”. Usłyszałam później, że przywaliłam z grubej rury. Dało się tę niezręczność jakoś wytłumaczyć, na przykład tym, że był to wstęp do dłuższej refleksji. Od czasu nagród za „Psy ras drobnych” lepiej jem. Na studiach żyłam za 3,50 zł dziennie i nie chcę powiedzieć, żeDa się? Da się”, tylko że było to strasznie ciężkie i wiedzą o tym wszystkie koleżanki, które kupowały mi frytki w stołówce i częstowały papierosami. A także wegetariańska knajpa, której właściciele za wystawienie stolików i przetarcie podłogi po zamknięciu dawali mi resztki, które się nie sprzedały – ryż, szpinak, sałatki, czasem zupę. Myślę o tym, że gdybym je naprawdę miała – te „prawdziwe” pieniądze – to jak wielu z tych, co ma, nie puściłabym pary z ust, przecież o tym się nie mówi, chodzi o kwestie, nomen omen, dobrego smaku.

Nie chciałybyście tego widzieć, ja też nie chciałam. Matka z córką. Babcia z matką. Moja babcia z moją matką. Dziewięćdziesięciolatka z sześćdziesięcioparolatką w nerwach wyrywają „kartkę z bloku”, żeby napisać prośbę do sądu o odwołanie zajęcia emerytury. Dwa pomiary: Sto sześćdziesiąt trzy na sto i sto siedemdziesiąt dwa na dziewięćdziesiąt cztery. Przed nimi odpisy, wypisy, rachunki, ksera i oryginały lekarskich zaświadczeń. „Na brudno najpierw pisz!” – łaja młodszą starsza, biorąc udawany zamach „bez łeb gazetą”. Przez kolejne dni dzwonią do siebie po kilkanaście razy dziennie, rozmawiają o pieniądzach, mówią: „Ojezu, czego znowu chce”, czasem płaczą. Szarpią się słownie i fizycznie. Nikt nie jest przyzwoity, ewidentny brak dobrego smaku, w szale mówi się i robi rzeczy złe. Każdej z nas, która bierze w tym udział, jest mi żal, w tym siebie samej krzyczącej: „Dajcie już spokój!”. O jakim majątku wy gadacie, nie macie już prawie nic. Następnego dnia dostaję gorączki, kolejnego wyjeżdżam.

To nie był pierwszy raz, widziałam to już wcześniej wiele razy. A mimo to ciało zawsze reaguje tak samo, jest przestraszone i przerażone. Przekonanie, nie do podważenia, że to się będzie powtarzać, powtarzać, powtarzać i nigdy się nie skończy. Nie wiem, dlaczego pisząc o trudnym życiu swojego ojca, Édouard Louis krytykował francuski rząd, a pisząc o trudnym życiu swojej matki, krytykował ją samą, ale rozumiem go, gdy mówi (o ojcu):

ale czy mówiąc o twoim życiu, nie należy się powtarzać, skoro o egzystencji takiej jak twoja nikt nie ma ochoty słuchać? Czy nie powinno się tego powtarzać tak długo, aż w końcu nas usłyszą? Żeby ich zmusić do słuchania? Czy nie powinno się krzyczeć?

Kiedy czytam jakąś książkę, niebędącą reportażem czy wspomnieniami, zdarza mi się żałować, że nie wiem, gdzie pracuje bohater czy bohaterka. Nie rozumiem, jak, do diabła, mogą odbywać spotkania na kawie czy przeprowadzać istotne dla fabuły rozmowy w godzinach pracy. Są na zwolnieniu? Mają urlop? I przesadzam, i nie przesadzam. Nie czytam też często, że bohater codziennie bierze prysznic czy myje zęby, ale wiem, że jeśli tego nie zrobi, nie zawali mu się życie. A jeśli nie pójdzie do pracy? Okej, Google, dziękuję. Urlopu na żądanie mamy w Polsce 4 dni.

Jakiś czas temu rozmawiałam z kilkoma osobami o wydanej niedawno książce, którą miejscami uważam za świetną. Kolega, który porzucił tę powieść w połowie i nigdy do czytania nie wrócił, powiedział, że choć podobało mu się kilka fragmentów, to jednak zmęczyło go ciągłe informowanie czytelnika, że bohaterki i bohaterowie idą do Biedronki, pracują w Biedronce, że dyskont, że bieda, że stacja benzynowa na odludziu – gdzie znów biednie, bieda, dyskont, Biedronka. „No już skumałem, że są biedni. Przyjąłem to i zrozumiałem – mówił. – Autor nie musi tego podkreślać na każdej stronie. Wolę niedopowiedzenia, czytelnik nie jest głupi”.

Czy nie powinno się tego powtarzać tak długo, aż w końcu nas usłyszą? Żeby ich zmusić do słuchania?

Sceny awantur o hajs, zapisy takich rozmów częściej pojawiają się w filmach niż w książkach, bo trudniej w zdaniu uchwycić to napięcie i wszystkie didaskalia, które czynią chwilę odręcznego pisania wniosku do sądu piekłem. Uniesioną w groźbie dłoń, kąt padania światła na zamalowaną korektorem pomyłkę, charakter pisma, skulone ciała. Ruchy dłoni stawiającej nerwowo, bo pod nadzorem, litery wielkie i małe. Zwracającej się do sądu z Wielką Prośbą.

Rozumiem, że ciągłe gadanie o dyskontach może irytować. Ale możliwe też, że kolega – rozdrażniony – jednak nie zrozumiał, nie całkiem. Mnie w książce Łukasza Barysa podobało się (poza językiem, ciekawym, wreszcie nie wyliczankowym, nie tylko informacyjnym) właśnie to finansowe natręctwo. To pozbawione subtelności (ale nie poezji) zamęczanie czytelnika szczegółami dotyczącymi produktów z najniższych półek, ich składu i pochodzenia. Pewnie dopóki nie zaczniemy zarabiać tyle, żeby bez lęku myśleć o teraźniejszości – będziemy o tych pieniądzach wciąż myśleć i rozmawiać. Więc czy to dziwne, że ciekawi mnie, jaki zwrot dostałby Mikael Blomkvist z serii „Millenium”, a jaki Marianne Sheridan z „Normalnych ludzi”?