Jeszcze 2 minuty czytania

Olga Hund

ZA DARMO: Krokusiki

Olga Hund

Olga Hund

Nie ekscytowałam się w ogóle krokusikami, sama już wcześniej zauważyłam, że magnolia pod domem ślubów też ruszyła do kwitnięcia, i nie robiłam z tego rabanu. Ludzie tacy jak ja, wielokrotnie rozczarowani, nie cieszą się z byle czego

Na własne oczy widziałam te słynne krokusiki pod kościołem, o których dzień wcześniej rozmawiały kobiety stojące przy fontannie, i dokładnie pamiętam, co to był za dzień: chłodna sobota. Pamiętam, że miałam czas, żeby rano patrzeć sobie na mur za oknem i myśleć o wielu różnych sprawach: od tego, czemu gołąb próbuje z trytytek uwić gniazdo, czy mu się to uda i jakie stworzenie chciałoby przyjść na świat w takim gnieździe; przez rzeczy egzystencjalne (wolałabym w lato w ogóle nie pracować); po sprawy prywatne – dotyczące chorób, śmierci, starości, uzależnień i mojej rodziny.

Pamiętam, że miałam czas, żeby zaplanować, że po obiedzie pójdę zerknąć na te kwiatuszki. Zwiastuny Wiosny – mówiły o nich kobiety przy fontannie – koniecznie trzeba zobaczyć. A ja myślałam: takie stare, a tak się dały nabrać. Wiedziałam, i kobiety też musiały to wiedzieć, że zima w tym miesiącu jeszcze trzy razy wejdzie na scenę, jak aktorzy po skończonym przedstawieniu, i trzeba jej będzie trzy razy zaklaskać, żeby w końcu móc iść do domu. Nie ekscytowałam się więc w ogóle krokusikami, sama już wcześniej zauważyłam, że magnolia pod domem ślubów też ruszyła do kwitnięcia, i nie robiłam z tego rabanu. Ludzie tacy jak ja, wielokrotnie rozczarowani, nie cieszą się z byle czego i pewnie nie byliby dobrymi rodzicami. Ale wytłumaczono mi ostatnio, czym jest FOMO (lęk przed tym, co nas omija), i choć miałam wrażenie, że to nowa nazwa na coś, co w skali osiedla jest od dawna dobrze znane i ma nawet swoją mikroarchitekturę (poduszki na parapetach), to żeby nie być boomerką, postanowiłam pójść zobaczyć, czym żyją ludzie, i sprawdzić, czy coś poczuję – satysfakcję, że jestem z życiem wokół na bieżąco.

Do patrzenia na gołębie walczące z trytytkami puściłam sobie archiwalne wydanie podcastu, w którym dwie krytyczki z sensem gadały o literaturze. Jedna z nich, której ogląd świata bardzo cenię, przypomniała rzecz nie taką wcale nieoczywistą: żeby napisać dobrą książkę, trzeba mieć na to czas i coś jeszcze przeżyć. Poruszyło mnie to zdanie wtedy i porusza za każdym razem, gdy czytam książki o niczym, książki nieszczere, książki głupie i chłodne – pozbawione tych emocji i wzniesień, które w alchemicznych proporcjach, obok widocznie odżytej fabuły, tworzą rzeczy wspaniałe. Emocji, których nadmiar pojawia się z kolei w książkach bardzo złych. A jednak: książki bardzo złe uważam za zdecydowanie lepsze od stonowanych do popularnych motywów utworów, powstałych ze zdystansowanej obserwacji upodobań czytelniczych. Czytanie tych ostatnich to jak zapadanie w sen bez snów i budzenie się bez portfela.

Poruszyło mnie to zdanie. A w dniu, w którym miałam czas, żeby sobie rozmyślać, pisać i żyć, moim jedynym planem było obejrzenie krokusików i sprawdzenie, czym żyją inni. A przecież było tak zimno i strasznie nie chciało mi się wychodzić! Przypomniałam sobie o internecie i wpadłam na okropny pomysł włączenia sieci społecznościowych. Oczekiwałam atrakcji. Od razu wyskoczyły mi jamniczki w bawarskich strojach, byłam zadowolona i śmiałam się do rozpuku. Widziałam turlające się misie pandusie i fokę grającą na saksofonie. Niestety, to nie życie zwierząt miałam podglądać, a ludzi. Tych jednak trudno było dostrzec, bo wszędzie piętrzyły się kody rabatowe, nawet na książki. Ludzie mówili o sobie jak najlepsze rzeczy, nie mówiąc naprawdę nic, i oferowali zniżki na kod ze swoimi nazwiskami. Człowiek od kultury kupił sobie 10 tysięcy followersów-botów, a gdy te, w dobrej zapewne wierze, szerowały jego post, obrażał je klasycznym inteligenckim tekstem, pisząc, że nie czytają ze zrozumieniem. Z internetu dochodziły jęki, a ja czułam się jak w lazarecie. „Kogo to obchodzi?” – zapytał kolega, ale mnie obchodziło to przypalanie ogniem kupionych przedszkolaków za to, że ich zamki z piasku nie przetrwają deszczu. Szurałam palcem po ekranie płatnego zachwytu, drugim biegunie opłacanych pogrzebowych płaczek. Część obserwatorek patrzyła na to jak na wstydliwą, lecz niezbędną do utrzymania się na powierzchni pracę, inni nabierali się na to jak na wczesną wiosnę i na fali euforii, płynącej ze zrzucania zimowych kurtek, wydawali pieniądze. Zrobiło mi się kolejny raz przykro, ale nie dlatego, że ktoś coś reklamował, tylko że działo się to przy wykorzystaniu słowa „współpraca”. Tym, którym – podobnie jak mi, słowo to kojarzy się bardziej z dziadkiem, babcią, wnuczkiem, mruczkiem, kicią, gąską, boćkiem i żabką wyciągającymi wspólnymi siłami rzepkę niż strategią marketingową, może się w takich chwilach zawalać ich kolorowy boomerski świat.

Do obiadu zostało jeszcze sporo czasu, poszłam więc do okna, żeby zobaczyć, co mnie omija. Tu już było ciekawiej. Z wysokiego trzeciego piętra Łódź czasem wygląda jak dywany z dziecięcych pokoi, niewielkie, puchate makiety miast, po których po wyprowadzce dzieci stąpają emeryci. Jak ilustracje z podręczników wczesnego nauczania dla dorosłych – i ja lubię na to patrzeć. Zobaczyłam otwarte na oścież drzwi do Strefy Supli, które (wiecznie zamknięte) miałam za siedzibę pralni brudnych pieniędzy. Na słupach i drzewach znów wisiało ogłoszenie: „Proszę odebrać swoich 20 kluczy znalezionych na placu Niepodległości w lutym 2019. Klucze są do odebrania w Biurze Rzeczy Znalezionych w godz. 8–16”. Nerwowy chłopaczek biegał od sklepu do sklepu i prosił o zarejestrowanie karty SIM bez dowodu. Wiem, bo widziałam go już w sklepie wcześniej. Ludzie chodzili w tę i we w tę, kierowali się na rynek albo z niego wracali. Część skręcała do kościoła, gdzie pewnie czekali na księdza, który akurat pchał do bramy na tyłach kosz na śmieci, chwiejąc się przy tym jak osoba dręczona przez złego ducha. Przypomniałam sobie, że przez całą zimę obiecywałam nasłać na kościół inspekcję smogową, bo z komina wielkiej budowli w mrozy wydobywał się wielokolorowy, benzynowy dym, jaki może powstać tylko przy spalaniu diabła albo plastikowego paskudztwa. Szły też dwie kobiety zakleszczone łokciami. Jedna ubrana cała na żółto, druga na brązowo, jedna tęga, druga chudzinka, w niczym do siebie niepodobne, jak metal ze skejtem na wagarach, jak dobrane przez matki przyjaciółki. Pomyślałam, że nieporadne kobiety, ten chłopaczek i pewnie nawet opętany plastikowym spalaniem ksiądz nie przeżyliby godziny na Instagramie. Kobieta w brązie – trochę podobna do mojej babci, mówiącej na wszystko, co ugotuję, „wege papruchy” – w wolnej ręce trzymała bukiet krokusików. Druga machała do jakiegoś mężczyzny stojącego daleko za światłami, ale ten jej nie widział i odszedł. Nie umiałam stwierdzić, czy było jej z tego powodu smutno.

Od strony targowiska nadchodziły kolejne osoby. Z ich siatek i wózeczków też wystawały krokusiki, jakby pół Górnej chciało mieć wiosnę w domu, jej źródło musiało bić na targu. Targ skrywał wiele tajemnic. Nadszedł mój czas. Włożyłam buty, narzuciłam zimową kurtkę i wyszłam z domu. Minęłam bar Bambus i bar Miśka – miejsca też pełne ludzkich sekretów. Minęłam dwóch sąsiadów, którzy ciągle mi się mylą, bo i jeden, i drugi jest wysoki, łysy i ma coś z okiem. Szli gęsiego, choć spokojnie zmieściliby się obok siebie, obu powiedziałam „dzień dobry”, ale odpowiedział mi tylko jeden, nie wiem który. Dotarłam. Ziemia pod kościołem była przekopana, a trawa zmierzwiona jak mokra sierść, nawet mnie to nie zdziwiło. Ludzie wielokrotnie rozczarowani przyjmują zawód spokojnie, biorą go na ręce jak cudze dziecko do potrzymania. Bardzo ładne. Na własne oczy zobaczyłam te słynne krokusiki, a raczej to, że w ogóle ich nie było, ani trochę. Ominęło mnie coś, kolejny raz.

Szukałam wzrokiem kobiet przy fontannie, ale nie było ich tam. Pochowały się, jakby miały coś na sumieniu. Nie mogły jednak siedzieć w domu z osiedlowym FOMO, szukałam więc dalej. Natknęłam się na ich nieprzyjazne spojrzenia pod wiatą przystanku autobusowego.
– Ktoś ukradł krokusiki – powiedziałam.
– Może muchy zeżarły – odpowiedziała mi jedna z nich, nie chciała dopuścić do siebie opcji, że przeoczyła coś takiego jak kradzież krokusików spod kościoła.
– Albo ksiądz ściął i dał na ołtarz, na pewno ksiądz ściął i dał na ołtarz. Żadnej kradzieży nie było, bo gdyby była, to my byśmy wiedziały – odezwała się druga, jej drżący głos zdradzał wahanie.
– Ktoś ukradł krokusiki – upierałam się. – Może sprzedaje je teraz na targu. Pół osiedla wraca stamtąd z kwiatami. – Machnęłam głową w stronę stoisk. Kiedy wzrok kobiet powędrował tam z zaciekawieniem, odczułam ulgę. Powoli docierało do mnie, że jedyną bronią przeciwko faktom, że coś cię ominęło, jest tworzenie własnych historii, których przeoczenie może wzbudzić w innych lęk. Poczułam przypływ sił i zachciało mi się wrócić do mojego życia i pisać.
Ludzie robiący literaturę, ludzie tworzący sztukę nie mają podstaw, by odczuwać FOMO, tak długo, jak potrafią zmyślić stos własnych zajmujących historyjek – pocieszałam się, siadając do biurka.