Jeszcze 3 minuty czytania

Olga Hund

ZA DARMO: Wakacje

Olga Hund

Olga Hund

Mrużenie oczu ma swoje wady, robią się od tego zmarszczki na czole, ale niska to cena za komfortowe wakacje

Księżyc świecił trochę różowy, a trochę pomarańczowy, zodiakary mi później powiedziały, że to była truskawkowa pełnia. Ale wtedy ani ja, ani Andrzej o tym nie wiedzieliśmy i nasze mózgi w tę noc (bliżej rana) podpowiadały nam różne rzeczy. Leżeliśmy w mokrej trawie i rzucające się po lesie różowawe światło braliśmy za wszystko inne tylko nie księżyc. Za folie NRC, za latarki strażników granicznych (ale czemu taki kolor?), za płonące nad bagnami ognisko, za kilka płonących ognisk, za świecące ekrany smartfonów, za wielgachną zapalniczkę, za karetkę, za światła cofania, za kamizelki ratowników medycznych, za świetliki olbrzymy, za zbiorowe omamy i halucynacje. Trzydzieści lat temu wzięłabym to światło za mityczny kwiat paproci, gołe rusałki lub topielice tańczące w kręgu lub masywną skrzynię złota czekającą na śmiałków i trochę nie rozumiem, dlaczego mi to w tym lesie wtedy też nie przyszło do głowy, bo moja wyobraźnia była tylko trochę – ciut, ciut – mniejsza od strachu, który odczuwałam. A strach był wielki.

Truskawkowy księżyc świecił tym trudnym do opisania światłem, odbijał się w bagnach, wpadał w las i wypadał z niego, drgał między liśćmi i zmuszał nas do obaw, że po lesie krąży coś wielkiego, coś, czego nie powinno tu być. Wstyd się przyznać, ale najpierw bałam się, że coś stanie się mi, że ktoś mnie skrzyczy, że się nie słucham, albo pomyli z dzikiem. Dopiero w tle tego strachu była myśl, że ten pan, co na nas czeka za rzeką, przez którą trzeba się będzie jeszcze w odpowiednio bezpiecznym miejscu przetarabanić, chowa się już od kilku godzin sam na bagnach z rozładowanym telefonem. Kiedy w końcu zdecydowaliśmy się wstać i nie spuszczając oczu z podejrzanego światła, okrężną drogą (jakbyśmy wilczym rozumem uciekali od ognia), po kolejnych kilku godzinach dotarliśmy do naszego pana, on płakał. No police, no police – błagał. Światło wciąż było truskawkowe, ale wiedzieliśmy już, że to księżyc. Kiedy pan zaczął pić i jeść, a moje emocje zaczęły opadać, kiedy przestało mi ze strachu szumieć w uszach, usłyszałam kumkające żaby. I kiedy odwróciłam się do pana tyłem i nie miałam go w swoim kadrze – te żaby, te wiechcie, te bagna, ta mgła, ten dym i to truskawkowe światło były jednym z piękniejszych widoków, jakie oglądałam w życiu.

Dwa dni po powrocie z Podlasia, klepiąc w łóżku faktury i nie myśląc zupełnie o niczym, poczułam, że mi z oczu lecą łzy, a zorientowałam się dopiero, jak spadły z brody na kołdrę. Żadnych smutnych myśli, żadnych szlochów, spazmów czy łkania. Wieczorem tego samego dnia wzruszyła mnie piosenka Eda Sheerana, to znaczy, że było już ze mną dość źle. Znów potrzebowałam pozytywnych bodźców, odtajania i dobra, więc nadchodzący urlop spadł mi jak z nieba. W styczniu, gdy deklarowałam daty wakacji, nie wiedziałam jeszcze, gdzie pojadę, a teraz dotarło do mnie, że jak lew jest królem dżungli, a vifon przynoszącym szczęście comfort foodem, tak krajem idealnym, by się odstresować, są dla mnie Czechy.

Ledwo przejechaliśmy granicę, ledwo zobaczyłam te sympatyczne miasteczka z milutkimi zameczkami, tych ludzi naubieranych w weekendowe decathlony jak od święta i odwrotnie –pozbawionych koszul chłopów rozdzianych w sklepach, bo gorąc – japa mi się śmiała. Z tyłu głowy tłukła się obawa: „przecież ci to zaraz runie, przecież wiesz”. Zastosowałam więc znany i sprawdzony trik, który niejeden urlop mi uratował. Patrząc na zameczki, zmrużyłam lekko oczy (było ostre słońce, miałam wakacje), dzięki temu niewidzialne stały się dla mnie żywe niedźwiedzie trzymane w fosach dla rozrywki czy okrutnie rozumianej tradycji. Tych „niedźwiedziariów” jest w Czechach na zamkach wciąż sporo, wśród nich: Ludvik, Marie Terezie, Vilém, Polyxéna, Marta i Míša, Kuba, Agáta i Martin, no ale ja już nie widziałam żadnego z nich. I wielu innych rzeczy.

Z wakacyjnie przymrużonymi oczami rozglądałam się wokół i było mi wprost wspaniale. Mogłabym pisać książki o tym kraju, tak mi tam było dobrze. Gawędziłam ze starszym panem, rubasznym i wesołym, miał skarpetki w bursztynowe kufelki. Nasze psy się bawiły, a ja już w ekstazie planowałam powrót tu, chcę znów mieszkać w Czechach! Spod przymkniętych powiek nie dostrzegłam flagi amerykańskiej Konfederacji na plecaku mojego nowego najlepszego przyjaciela ani napisu Make South Great Again. Widocznie pan był sympatykiem segregacji rasowej i niewolnictwa, ale czy musimy się z każdym we wszystkim zgadzać?
– Niech pani ma z niej pociechę – powiedział przy pożegnaniu, wskazując na moją sukę.
– Pan ze swojej też! Pan też!

To nie był najlepszy czas na comfort wyjazd, Czechami targały romsko-ukraińskie niepokoje (po morderstwie Roma w Brnie), sytuacja z dnia na dzień stawała się coraz bardziej napięta. Czescy narodowcy i zwolennicy teorii spiskowych (ci sami, którzy jeszcze niedawno organizowali rasistowskie pikiety, wysyłając „Cyganów do gazu”) chcieli przeciągnąć Romów na swoją stronę, zapraszając do wspólnych antyukraińskich demonstracji. Ukraińcy bez wyzwisk i upokarzania otrzymali to, o co Romowie walczyli od dekad. Wymagało ode mnie trochę wysiłku i trochę wprawy, żeby na pełnych wakacjach i zmrużonych oczach szlajać się po jeziorach, stawach, puszczać psa luzem i nie móc się nadziwić, jak tu się inaczej, luźniej oddycha. Mądrzejsi od nas już nam wytłumaczyli, czym jest ta czeska pohoda, ten czeski klídek, którego doświadczaliśmy.

Wzięłam ze sobą dwie książki. Tę sentymentalną, pisaną pięknym językiem opowieść o dwóch miastach i kilku sławnych Czechach, i prozatorski debiut romskiego dziennikarza Patrika Bangi (za który otrzymał jedną z najważniejszych czeskich nagród literackich). Banga wracał pamięcią do dzieciństwa i młodości spędzonej na praskim Žižkovie w latach 90.: przemocy, której doświadczał w szkołach i na ulicy, rasizmie, pobiciach na czeskich komisariatach. Opowiadał o trudnościach w pracy, o mieszkaniowych oszustwach, których ofiarą padali niepiśmienni Romowie, i o tym, jak po wyjeździe do Jugosławii odetchnął. Kiedy Banga opisywał śmierć Milana Lacko (pobitego przez nazioli do nieprzytomności, a następnie przejechanego przez policjanta autem) lub dręczenie kilkuletniego chłopca przez pielęgniarki w praskim szpitalu (kobiety zamknęły dziecko w wąskim pasie pomiędzy podwójnymi drzwiami, żeby nie słyszeć jego płaczu), zamykałam książkę i myślałam o Kunderze, który właśnie zmarł i któremu wiele światłych intelektualistów poświęciło sentymentalne notki. Potrzebowałam pozytywnych bodźców, odtajania, dobra. A tymczasem Banga pisał wprost: „Znów sobie uświadomiłem, że w Czechach nigdy nie poczuję się jak w domu. Trudno wyjaśnić, jaka była różnica między Czarnogórcami, którzy byli serdeczni, mili i brali mnie takiego, jakim jestem, a Czechami, którzy zamykali romskie dzieci na przestrzeni jednego metra kwadratowego, żeby ich «Cygan nie męczył»”. Zamknęłam książkę, doczytam w domu.

Mrużenie oczu ma swoje wady, robią się od tego zmarszczki na czole, ale niska to cena za komfortowe wakacje. Przeczytałam wiele książek pisanych przez ludzi, którzy też stosują ten trik. Nie ma się co dziwić, skoro tak jest milej i przyjemniej. Można sobie kupować produkty w otwartych do późna sklepikach i nie zauważać, że pracują tam wyłącznie Wietnamczycy, do których Czesi rzadko kiedy mówią na pan/pani. Można sobie podziwiać śmieszny architektonicznie budynek w stolicy i nie myśleć o całych miasteczkach namiotowych zbudowanych w różnych częściach tego samego miasta przez osoby w kryzysie bezdomności. Można sobie oglądać czeską telewizję i czytać czeskie gazety i nie dziwić się, że brak tam romskich nazwisk. Można nawet napisać ciekawą i wzruszającą książkę o mieście zwiedzanym piechotą i nie wspomnieć o rozległej romskiej dzielnicy nazywanej Bronxem, znajdującej się pięć minut spacerem od rynku. Można jeździć na wakacje to tu, to tam, do miejsc, w których ludziom dzieje się krzywda, i w ogóle o tym nie myśleć.

Po którejś objazdówce po jeziorach pojechaliśmy do supermarketu w sympatycznym morawskim miasteczku. Mój chłopak z psem gotowali się na parkingu pod bezchmurnym niebem (już dwie godziny nie jedliśmy lodów, nie myślałam o granicy), czekając, aż przyniosę im wodę. Oni tam umierali z gorąca i pragnienia (och, naprawdę?), a ja egoistycznie oglądałam sobie w klimatyzowanym sklepie przedmioty i etykiety. Przyglądałam się zającowi na opakowaniu mleka sojowego w proszku, po które dawno, dawno temu specjalnie jeździliśmy do czeskiego Cieszyna. Patrzyłam na wegańskie sosy tatarskie i czipsy musztardowe. Zmarszczka na czole trzymała twarz w ryzach, więc ominęłam wzrokiem parówki Striptýzki, których atrakcyjność opiera się na tym, że na folijce wydrukowane są sylwetki kobiet, które można razem z folijką ściągnąć (wy możecie sobie zgooglować). W końcu podeszłam do kasy. Zator. Kilkuletnie dziecko usiłowało zapłacić za gumową świnkę. Chłopczyk wyciągał z maluteńkiej jak w bajkach portmonetki maluteńkie monety, jedna po drugiej, a każdej z osobna się dziwił. Przeszkadzało mu w tym własne oko – jego spojrzenie wciąż ślizgało się z monet na świnkę. Już, już to miał, gdy nagle: wszystko źle! Błąd w obliczeniach! Rozpacz, wściekłość. Jestem nic niewarty!
– A gdzie tam – powiedziała jego mama i pogłaskała dziecko po włosach.
– Trzeba jeszcze raz – odezwała się kasjerka, odwracając gumową zabawkę tak, żeby świnka patrzyła na chłopca, widać było, że ma swoje z dziećmi odżyte.

Czekaliśmy. Jeśli ktoś się niecierpliwił, to nie dawał tego po sobie poznać, wzruszający był to widok i chyba wszyscy chłopcu kibicowaliśmy. Dziecko powtarzało przerzucanie monet z portmonetki do dłoni, trwało to znów długo, mama się uśmiechała, chciała jakoś kolejce wytłumaczyć, przeprosić za sprawiony kłopot. Powiedziała coś do sprzedawczyni, coś, po czym wszyscy się roześmiali. Oczywiście, że mrużyłam oczy, ale kobieta stała za blisko, tuż obok mnie.
– Przepraszam, że to tak wygląda. Jak u Żydków – powiedziała.

Wyszłam na parking, niosąc wodę i lody. Parking był suchy i nikt nie tonął w bagnie. Mój chłopak nie płakał, tylko grał w szachy na komórce, pies wylegiwał się w słońcu. Zero mundurów, żadnych książek o rasizmie. Nikt nawet nie myślał o wzywaniu policji. Ani jednej chmurki na tym czeskim niebie, tylko słońce, tak ostre, że nie dało się nie mrużyć oczu.