Jeszcze 2 minuty czytania

Maria Poprzęcka

NA OKO:
Po paradzie

Maria Poprzęcka

Maria Poprzęcka

Parada dumy gejowskiej przeszła przez Warszawę. Minęło kilka tygodni, można więc powiedzieć, że przeszła bez echa. Uwagę mediów bez reszty przyciągają zupełnie innego rodzaju uliczne manifestacje. Chce się uciekać. A jakaż jest lepsza ucieczka niż w stare książki, z nagła ujawniające swe nieprzebrzmiałe wdzięki? Więc ucieknijmy z rozprażonych warszawskich ulic, przywołując dalekie echo sprzed lat, gdy nie było gejowskich parad, ale potrzeba seksualnych transgresji uporczywie nawiedzała dekadencką sztukę i wyobraźnię.

Rachilde, „Pan Wenus”. Tłum.
Barbara Grzegorzewska, Czytelnik 1980.
„Usta jego miały wyraźny rysunek zdrowych ust, którym dym przesycając je swą męską wonią, nie odebrał jeszcze świeżości. Chwilami ukazywały się zęby, tak białe przy purpurowych wargach, że aż dziw brał, że te krople mleka nie wysychają między dwiema rozżarzonymi głowniami. Broda o skórze tak gładkiej jak u dziecka, z dołeczkiem w środku, była zachwycająca. Na szyi tworzyła się fałdka, niczym u dobrze odżywionego noworodka. Dosyć szeroka dłoń, szorstki głos i sztywne włosy były jedynymi oznakami zdradzającymi jego płeć”.

Ów opis androgynicznej piękności wyszedł przed blisko 140 laty spod pióra dwudziestolatki, córki zawodowego oficera, wychowanej w prowincjonalnym Perigeux, bez formalnego wykształcenia (ale w ojcowskiej bibliotece miała sposobność poczytać markiza de Sade). Panna Marguerite Eymery, pisząca pod pseudonimem Rachilde, u schyłku XIX stulecia zrobiła głośną karierę literacką jako autorka powieści perwersyjnych i rozwiązłych. „Monsieur Venus”, „Madame Adonis”, „La Marquise de Sade” – Rachilde najbardziej pociągała seksualna dwuznaczność, transwestytyzm, homoerotyzm zabarwiony sado-maso. Nazywano ją „Mademoiselle Baudelaire” i traktowano poważnie. U nas tłumaczyli ją i analizowali luminarze ówczesnej krytyki literackiej – Miriam-Przesmycki i Jan Lorentowicz. „To gorączkowe rozpasanie czułości i zła, ta wizja miłości o posmaku śmierci są dziełem młodej panny, dziewczynki niemal, jakże łagodnej i dalekiej od zgiełku świata! Ileż w tym niewysłowionego uroku dla prawdziwego dandysa! Ta wymyślna rozpusta, pojawiająca się nieoczekiwanie w wyobraźni dziewicy, to jedna z największych zagadek, jakie znam, niepojęta jak zbrodnia, geniusz lub szaleństwo dziecka i mająca w sobie po trosze z każdego z tych zjawisk” – egzaltował się Maurice Barres.

Jakaż to wymyślna rozpusta pojawiła się nieoczekiwanie w wyobraźni dziewicy?

Bohaterką „Pana Wenus” jest Raula de Venerande, młoda, bogata arystokratka, wychowywana przez ciotkę-bigotkę, która skądinąd przytomnie zwykła nazywać ją „bratankiem”. W pracowni kwiaciarki poznaje jej brata Jakuba: „samca świeżego i różowego jak dziewczyna”. Jego uroda ją podnieca, choć gminne nieobycie brzydzi i zawstydza. Zwycięża jednak przewrotna żądza. Raula ofiarowuje kwiaciarzowi luksusowo urządzone atelier, mające obudzić jego artystyczne zdolności. Bezwstydna dobrodziejka podgląda w kąpieli swego protegowanego i tu mamy kolejny wizerunek mrocznego przedmiotu pożądania:

„Godna Wenus Pięknotyłej pochyłość bioder, gdzie linia kręgosłupa ginęła w rozkosznym zagłębieniu, aby ukazać się znowu, mocna i jędrna, w dwóch czarujących zarysach, przypominała mieniącą się bursztynowo kulę z paryjskiego marmuru. Uda, nieco szczuplejsze niż uda kobiety, posiadały wszakże znaczną krągłość, zacierającą ich płeć. Umieszczone wysoko łydki zdawały się podnosić cały tułów i owa zuchwałość ciała nieświadomego swych wdzięków byłą tym bardziej pikantna. […] Z zagłębienia pachy i znacznie poniżej wymykały się zmierzwione złote pukle. Jakub Silvert mówił prawdę, rosły nie tylko tam. Myliłby się jednak zapewniając, że to jedyny dowód jego męskości”.

Rosnące pod pachami, na piersiach i na podbrzuszu złote pukle będą miały do odegrania piękną rolę w zakończeniu powieści, ale nie uprzedzajmy faktów. Raula de Venerande prowadzi ze swą ofiarą sado-masochistyczną grę, podobnie zresztą jak z wielbicielami. Do miłosnego zbliżenia Jakub zostaje dopuszczony dopiero „pozbawiony pospolitych zmysłów”, dzięki nakarmieniu haszyszem. Prawdziwie męskiemu adoratorowi, oficerowi huzarów nazwiskiem de Raittolbe, Raula wyznaje, iż jej znudzone kochankami serce „zapragnęło zabawić się w Fausta… ma ochotę odmłodzić nie swoją krew, ale tę starą rzecz, którą zowią miłością”. I tu następuje emancypacyjny manifest:

„Należę do elity kobiet naszych czasów. Masz przed sobą wzór kobiety-artystki, kobiety-wielkiej damy, jedną z istot, które buntują się na myśl o przedłużaniu podupadłej rasy czy też dawaniu przyjemności, której nie będą podzielały […] Brutalność albo niemoc. Taki jest dylemat. Brutale budzą gniew, impotenci upadlają, a jednym i drugim tak spieszno osiągnąć zadowolenie, że zapominają dać nam, swoim ofiarom, jedynego lekarstwa, które może ich uszczęśliwić, uszczęśliwiając nas jednocześnie: Miłości!... ”.

Pannie de Venerande bynajmniej nie chodzi o sentymentalne, pospolite uczucie. Gdy rozwścieczony de Raittolbe spierze niemiłosiernie jej dziewczęcego kochanka, da upust sadystycznej namiętności kąsając i drapiąc do krwi obite ciało, dokonując „całkowitej defloracji owych cudownych wdzięków, przed którymi niegdyś w mistycznym szczęściu wpadała w zachwyt”. Raula prostytuując Jakuba, uzależnia się od własnego pożądania. „Łączy ich wspólny cel: zniszczenie swojej płci”. Oboje grają z rodzajami gramatycznymi: „ona jest zakochany”, „Busia jest uszkodzony”… Maryjna modlitwa pobożnej ciotki nasuwa Rauli pytanie: „Czy kiedykolwiek proszono ją o łaskę odmiany płci?” Wyuzdana arystokratka doprowadza do ślubu z hermafrodytycznym prostakiem. Noc poślubna kończy się jednak fatalnie – gdy przebrana w strój męski panna młoda w miłosnym szale odsłoni swą kobiecą pierś, pan młody wydaje „ryk rozpaczy”. Wszak szlochał „nienawidzę kobiet!” po wizycie w burdelu, gdzie de Raittolbe usiłował zrobić z niego mężczyznę. Jakub wkrótce ginie w sprowokowanym przez Raulę pojedynku z dzielnym huzarem. Zostaje złożony na ich małżeńskim łożu, ona zaś pochylona nad jego zwłokami „uzbrojona w pozłacane szczypce, młotek pokryty aksamitem i srebrne dłuto oddawała się jakiejś misternej pracy…”

Sens tej pracy wyjaśnia ostatnia scena:
„Na łożu w kształcie konchy, strzeżonym przez marmurowego Erosa, spoczywa woskowy manekin pokryty skórą z przezroczystej gumy. Rude włosy, jasne rzęsy, złoty meszek na piersiach są naturalne; zęby zdobiące usta, paznokcie dłoni i stóp zostały wyrwane trupowi. Oczy z emalii mają czarujące spojrzenie.
Zamurowany pokój posiada ukryte w ścianie drzwi.
Nocą kobieta w żałobie – a czasem młody człowiek w czarnym ubraniu – otwiera te drzwi.
Klęka przy łóżku i długo napatrzywszy się cudownym kształtom woskowej figury obejmuje ją, całuje jej wargi. Sprężyna umieszczona wewnątrz piersi połączona jest z ustami i ożywia je.”

J’ai baise ta bouche, Iokanaan, j’ai baise ta bouche! – finałowa aria „Salome Wilde’a/Straussa pięknie brzmiałaby w tle tej nekrofilicznej sceny. A że „Salome” jest arcydziełem, a „Pan Wenus” rozkoszną ramotą – nie szkodzi. To tylko beztroska propozycja wakacyjnej lektury, paradoksalnie przypomnianej gejowską paradą. Byle uciec daleko stąd.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.