Shoah

Claude Lanzmann

Fragment autobiografii Claude’a Lanzmanna „Zając z Patagonii” w tłumaczeniu Maryny Ochab. Książka ukazuje się właśnie w wydawnictwie Czarne

Jeszcze 3 minuty czytania

Kwestia tytułu pojawiła się pod sam koniec dwunastu lat pracy nad filmem, w kwietniu 1985, zaledwie kilka tygodni przed premierą, która miała miejsce w ogromnej sali teatru Empire na avenue Wagram i w której, jak wiadomo, uczestniczył prezydent Republiki François Mitterrand. Przez wszystkie te lata nie miałem tytułu, odkładałem tę sprawę na później, wiedziałem jedno: „Holokaust” przez swoją sztuczną konotację nie wchodzi w grę, zresztą został już wykorzystany. Prawda jest taka, że nie było słowa na to, czego nie śmiałem wtedy nawet nazwać „wydarzeniem”. Dla siebie i jakby w tajemnicy mówiłem o tym „Rzecz” – sposób na nazwanie tego, co nie do nazwania. Jak mogła istnieć nazwa na coś, co było absolutnie bezprecedensowe w dziejach człowieka? Słowo „szoah” objawiło mi się pewnej nocy jak coś oczywistego – ponieważ nie znam hebrajskiego, nie rozumiałem sensu tego słowa, czyli to też był sposób na nienazwanie. Ale dla tych, co mówią po hebrajsku, słowo szoah też jest nieadekwatne. Pojawia się w Biblii wielokrotnie. Oznacza „katastrofę”, „zagładę”, „unicestwienie”, może to być trzęsienie ziemi, potop, huragan. Po wojnie rabini arbitralnie zarządzili, że będzie określać „Rzecz”. Dla mnie „Szoah” to było oznaczające bez oznaczanego, krótkie niejasne słowo nie do przeniknięcia, nie do rozbicia. Kiedy Georges Cravenne, który organizował premierę filmu, zapytał mnie o tytuł, bo chciał wydrukować zaproszenia, odpowiedziałem: „«Shoah». – Co to znaczy? – Nie wiem, «Shoah» znaczy Szoah”. – Ale trzeba przetłumaczyć, nikt nie zrozumie. – Tego właśnie chcę, żeby nikt nie rozumiał”. Walczyłem, żeby narzucić nazwę „Shoah”, nie zdając sobie sprawy, że dokonuję radykalnego aktu nadania nazwy, ponieważ w wielu językach, nie tylko w hebrajskim, tytuł filmu stał się nazwą tego absolutnie wyjątkowego wydarzenia. Film z miejsca stał się eponimem, wszędzie zaczęto mówić Shoah, słowo to zastąpiło „holokaust”, „ludobójstwo”, „ostateczne rozwiązanie” i tym podobne. Wszystko to są nazwy pospolite. Shoah jest teraz nazwą własną, a więc jedyną, czyli nieprzetłumaczalną.



Claude Lanzmann

urodzony w 1925 roku w Bois-Colombes francuski reżyser, pisarz i dziennikarz. W czasie drugiej wojny światowej związany z partią komunistyczną, członek ruchu oporu. Absolwent Sorbony, wykładowca literatury francuskiej i filozofii na Wolnym Uniwersytecie Berlińskim. Aktywista działający na rzecz niepodległości Algierii. Jako pierwszy francuski dziennikarz nielegalnie podróżował po NRD. Owocem wyjazdu była seria reportaży opublikowanych w „Le Monde”. Po ich lekturze Jean-Paul Sartre i Simone de Beauvoir zaprosili Lanzmanna do współpracy z lewicowym pismem „Les  Temps Modernes” (którego redaktorem Lanzmann jest do dziś). Autor filmów: „Pourquoi Israël” (1972), „Shoah” (1985 - nagrody m.in. Brytyjskiej Akademii Sztuk Filmowych i Telewizyjnych i Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie), „Tsahal” (1994), „Un vivant qui passe” (1997), „Sobibor” (2001), „Le Rapport Karski” (2010). Odznaczony Ordre national du Mérite i Médaille de la Résistance, Komandor Legii Honorowej.

Projekcja w teatrze Empire, która z koniecznymi przerwami trwała od trzynastej do drugiej trzydzieści następnego dnia, wszystko mi wynagrodziła. Ani jeden widz, nawet późno w nocy, nie wyszedł z sali, jak gdyby wszyscy chcieli wesprzeć się wzajemnie i razem przeżyć do końca straszną podróż, którą im zapowiedziałem na początku w paru drżących z emocji słowach. Mylę się: po pierwszej części wielki rabin RenéSamuel Sirat zerwał się z miejsca, spostrzegł mnie, rzucił: „To potworne” i uciekł. Pamiętam jego kapelusz z szerokim rondem lecący jak strzała w stronę wyjścia. „Czy wróci na drugą część?” – zastanawiałem się. Nie wrócił, nigdy jej nie obejrzał: dla niego z „Shoah” – szoah był koniec. Od dawna żywię uznanie i szacunek dla rabina Sirata, urodzonego w Algierii. Jest człowiekiem uczonym, głęboko zaangażowanym w stosunki instytucyjne między żydami a chrześcijanami. Bardzo szybko zrozumiałem, że dla niego i dla wielu innych dokonałem wielkiej transgresji. Ten film bez trupów, bez indywidualnej historii, film, którego jedynym tematem jest zadanie śmierci narodowi, a nie przetrwanie, to prawdopodobnie skandal. Zagłada powinna zostać na wieki pogrzebana w śmiertelnej ciszy. Nawet jeśli nieustannie czci się pamięć, to nie dopuszcza się śmierci do głosu. Po wejściu „Shoah” na ekrany w Paryżu zorganizowano rozmaite uroczyste sympozja, na które byłem zapraszany. Poszedłem na pierwsze ze spokojną i czystą duszą, nie przeczuwając, w jaką się pakuję pułapkę: brodaci intelektualiści, trzydziestolatki w kipach, złożywszy obowiązkowe wyrazy hołdu – bo byłem na miejscu – uwalniali się od „Shoah” pod pretekstem, że to sztuka, po czym przechodzili do najważniejszego. Trzeba wreszcie skończyć z tym niezdrowym rozpamiętywaniem, zapomnieć o tych negatywnych Żydach z obsesją nieszczęścia, do których z pewnością mnie zaliczali, i przejść do tego, co naprawdę ważne: studiowania Pisma, kultury żydowskiej, przestrzegania przepisów religijnych. Pysznili się swoją dumną pewnością swego i nie odczekawszy choćby chwili, jak nakazywałaby elementarna przywoitość, zaatakowali mnie ostro. Byłem świadkiem tylko tej początkowej agresji. Jakkolwiek jestem niereligijny – ani się tym pysznię, ani tego wstydzę, tak po prostu ułożyło się moje życie – zawsze czułem filozoficznej natury zadziwienie i niekłamany podziw dla religii żydowskiej. Rozumiem przerażenie, które ogarnęło rabina Sirata, jestem mu wdzięczny, że w przeciwieństwie do innych odważył się stawić czoło „Shoah”; znam ludzi, którzy tak się boją bólu, jaki ten film im sprawi, że raz na zawsze postanowili go nie oglądać. Historii z rabinem Siratem nie należy generalizować. Były i inne reakcje. Ujrzawszy z niedowierzaniem niekończącą się kolejkę na rogu Brodwayu i Sześćdziesiątej Ósmej Ulicy przed wejściem do Cinema Studio, sali, w której wyświetlano „Shoah” całymi miesiącami, sam wszedłem do kina i Dan Talbot, dystrybutor filmu w Stanach Zjednoczonych i właściciel tego miejsca, poprosił mnie, abym z nim został w holu aż do wyjścia publiczności i następnego seansu. Widzowie przybyli nie tylko z Manhattanu, ale i z odległych przedmieść New Jersey czy stanu New York, gdzie nie było szans, że film dotrze, rzucali się ku mnie, gdy tylko mnie rozpoznali, żeby mnie objąć i ucałować. I gdy już sprzątano salę, wielki drągal, rabin kwitnącej kongregacji w Orange County, zwrócił się nagle do Dana z najdziwniejszą prośbą, której trudno było odmówić. Wrócił z kilkoma członkami swojej gminy do sali i zaczęli odmawiać kadysz, przemieniając kino w dom modlitwy.



W Paryżu zadzwonili do mnie kiedyś z Radia NotreDame – nie wiedziałem wtedy, że taka stacja istnieje – żebym im udzielił wywiadu. Chętnie się zgodziłem, spytałem, czy widzieli „Shoah”. „Ach, nie. – Przecież nie ma sensu robić wywiadu, skoro nie widzieliście filmu. – Zadzwonimy jeszcze do pana”. Zadzwonili po tygodniu i rozmowa była dokładnie taka sama. Trochę się zezłościłem, powiedziałem: „Zadzwońcie, jak obejrzycie «Shoah», inaczej nie ma po co”. Z uporem zadzwonili jeszcze raz, odezwał się jakiś inny głos – zrozumiałem, że nie wolno im było obejrzeć „Shoah”. Słuchali się przełożonych. Nowo mianowanym arcybiskupem Paryża był kardynał JeanMarie Lustiger, Żyd, którego historię wszyscy znają. Spotkałem go dwa razy, raz na kolacji u Théo Kleina, słynnego adwokata i ówczesnego przewodniczącego CRIF, pomysłodawcy instytucyjnej wymiany mów z premierem w czasie dorocznego obiadu z udziałem rządu w pełnym składzie i wszystkich żydowskich notabli we Francji. Théo promieniał z radości, że ma u siebie przy stole żydowskiego kardynała, arcybiskupa Paryża, w głębi duszy widział go już papieżem, a siebie samego kardynałem, sekretarzem stanu lub może papieskim szambelanem w Watykanie. Ten uroczy człowiek zawsze wielbił chwałę i politykę. Mnie bardzo się spodobała twarz kardynała, byliśmy w podobnym wieku, wiele mieliśmy wspólnych wspomnień z dawnych i współczesnych dziejów Francji, a także Niemiec i Polski. Wspomniałem mu o «Shoah», powiedziałem, że obecnie montuję film i chętnie zaprosiłbym go na premierę, gdyby zechciał mi zrobić przyjemność i przyjść. Obiecaliśmy sobie, że się jeszcze spotkamy.

Klucz do sprzeczności radia NotreDame znalazłem w 1987 roku w książce rozmów z kardynałem zatytułowanej „Le Choix de Dieu” (Wybór Boga), z wielu względów pasjonującej. Dostałem to dzieło z następującą dedykacją pióra Monsignore:



Claudowi Lanzmannowi

z braterskim pozdrowieniem

JeanMarie kard. Lustiger


Na pytanie JeanLouisa Missiki, który przeprowadzał z nim wywiad: „Nawet filmu Lanzmanna «Shoah» nie chce Jego Eminencja zobaczyć?” – odpowiedział: „Nie mogę go zobaczyć! Lanzmann mi o nim mówił, kiedy kończył nad nim pracę. Zaprosił mnie na premierę… Wymigałem się. To niemożliwe. Nie, nie mogę. Chociaż mu obiecałem, że kiedyś obejrzę. – Czy ta praca była konieczna? – Zrobił ją. Ważne, że ktoś ją zrobił. Tak, trzeba było, żeby ktoś to zrobił. Nie wiem, czy to zrobił dobrze, czy to jest sprawiedliwe, czy stronnicze, nie wiem tego…”. Nie zapominajmy, że Jan Paweł II był Polakiem. JeanMarie, o dziwo, dotrzymał obietnicy. Zadzwonił kiedyś do mnie, lata później, i zaprosił mnie na kolację do arcybiskupstwa na rue BarbetdeJouy. Poszedłem tam z lekko bijącym sercem, młoda Annamitka wprowadziła mnie pod ciemne sklepienie, gdzie ją zastąpił czarnoskóry wyrostek, który poprowadził mnie na pierwsze piętro, otworzył mi drzwi do małego salonu i powiedział: „Kardynał przeprasza, ale trochę się spóźni”. Powód tego spóźnienia rzucił mi się w oczy, którym nie mogłem uwierzyć: podłoga, stoły, dwie kanapy były dosłownie usłane kasetami „Shoah”, rozrzuconymi chaotycznie, co świadczyło i o łapczywości widza, i o tym, że nie potrafił w nich się rozeznać. Próbowałem odtworzyć w głowie porządek filmu, gdy drzwi otworzyły się szeroko i kardynał tak gwałtownie wycelował palec w corpus delicti, że nawet nie mogłem go pocałować w pierścień, co doradzano mi zrobić. „Widziałem go, wie pan! Widziałem!” – powtarzał wielce poruszony. Musiałem mu uwierzyć i zeszliśmy do podziemi, tym razem prowadziła nas młoda Murzynka, do małej jadalni, gdzie stał nakryty dla nas stół. Rozmawiało mi się z nim łatwo, bo wiele nas łączyło, zgadzaliśmy się w wielu sprawach. W pewnym momencie dyskutowaliśmy o różnicy, jego zdaniem istotnej, między antysemizmem chrześcijańskim, którego perwersyjność i zdolność szkodzenia negował, a antyjudaizmem nazistowskim, będącym jego zdaniem płodem Oświecenia. Powiedziałem mu wtedy: „A jednak scena przed kościołem w «Shoah»…”. Nie wiedział, o czym mówię. Ośmieliłem się upierać przy swoim i zrozumiałem, że mimo tych porozrzucanych kaset na pierwszym piętrze, nie obejrzał filmu. „Nie mogę – wyznał – nie jestem w stanie, udaje mi się obejrzeć minutę dziennie, nie więcej. Proszę mi wybaczyć”. Wybaczyłem. Kiedy później Sollers przedrukował w „L’Infini” mój artykuł opublikowany w 1958 roku w „Les Temps Modernes”, „Proboszcz z Uruffe i racja Kościoła”, ohydną historię, o której kardynał wszystko wiedział, bo to były jego czasy, postanowiłem mu go przesłać z bardzo uprzejmym liścikiem. Odpowiedział i to była ta sama nieznużona i nużąca odpowiedź: „Nie chcę tego czytać”. Jaki stosunek łączy wiarę z prawdą? Reakcje rabina Sirata i kardynała Lustigera były dziwnie do siebie podobne: zła nie ma.

Dziękujemu Autorowi i wydawnictwu Czarne za zgodę na opublikowanie fragmentu.

W dniach 7-9 listopada 2010 Claude Lanzmann będzie promował „Zająca z Patagonii” w Polsce. Więcej szczegółów tutaj.

Recenzja Joanny Tokarskiej-Bakir z książki wkrótce w „Dwutygodniku”.