Jeszcze 3 minuty czytania

Dariusz Czaja

KONIEC KOŃCÓW:
Chochoł piłkarskiej melancholii

Dariusz Czaja

Dariusz Czaja

I znowu się nie udało. Tak piszą. I znowu nie wyszło. Tak też piszą. Po prostu – przegrali. Tak piszą ci najmniej rozgarnięci. Przewalili, mówią na mieście. Dali ciała, rozlega się po wsiach i gumnach. Taki jest sport, plotą ci, których Pan Bóg opuścił, albo nie obdarzył płomieniem rozumu w nadmiarze. Może się nie udało, może nie wyszło, może przegrali, może przewalili, ciała dając nieprzytomnie, może też taki jest sport. To wszystko może być najprawdziwszą prawdą. Kłopot w tym, że ta prawda (na którą składają się liczne prawdy cząstkowe) nie jest żadną Prawdą, choć powszechnie za taką uchodzi. W istocie, to obiegowa opinia – powierzchowna, nieskomplikowana i łatwa w obsłudze – która jest zaledwie, mulącym umysł, prawdy pozorem. Jeśli jest ciekawa, to tylko dlatego, że skrywa pod sobą coś znacznie poważniejszego, przesłania mianowicie prawdę jeszcze bardziej prawdziwszą. A jej – excusez le mot – prawdziwszość mierzy się stopniem irytacji, którą jej odsłonięcie w nas wywołuje. O czym za chwilę.

„Polacy, nic się nie stało”. Przestańcie pieprzyć w końcu! Jak się nie stało, kiedy się stało właśnie. Drużyna, która przez dwa lata (lekko licząc) przemieszczała się swobodnie po różnych boiskach, sparując niemal wyłącznie z przygodnymi kelnerami, drużyna, która miała ptasie mleczko pod nosem, fizjologa, masażystę i psychologa na pstryknięcie, drużyna, która znalazła się w najsłabszej grupie turnieju, drużyna, która grała u siebie – otóż ta drużyna nie tylko nie wygrywa żadnego meczu, ale kończy swój występ blamażem, zajmując ostatnie miejsce w rozgrywkach grupowych. „Grali jak nigdy, przegrali jak zawsze” – napisał jakiś cymbał, któremu niegdysiejsza niemoc pięknie, ale nieskutecznie grającej Hiszpanii (mówimy oczywiście o czasach przed nastaniem Złotego Wieku) nałożyła się paranoicznie na druzgocące intelektualnie poczynania polskich piłkarzy. „Grali jak zawsze, przegrali jak zawsze” – tak brzmi dużo bardziej przekonująca trawestacja powyższej formuły. Grali jak zawsze, czyli do dupy, przegrali jak zawsze, czyli nie wyszli z grupy.

Dlaczego przegrali? Egzegetów w tej materii są setki, a powodów przegranej wymienia się tysiąc i jeden. I każdy dobry. Bo dach, bo Lato, bo bilety, bo Kręcina, bo szkolenie, bo Murawski, bo deszcz, bo Smuda. Bo źle zmienił, bo wpuścił za wcześnie, bo wpuścił za późno, bo wpuścił nie tych, co trzeba. I tak bez końca. Trochę dystansu do sprawy, a od razu widać, że są to odpowiedzi intelektualnie cienkie, że nie w Kręcinie ani nawet w deszczu problem, choć oczywiście i w jednym, i w drugim też. Ale pytanie o przyczyny eurosromoty nie jest wcale tak głupie, na jakie wygląda. I, jak się wydaje, nikt jeszcze rozsądnie na nie nie odpowiedział. Powyższe sugestie markują jedynie odpowiedź. Rzecz jasna, sięgając po rozumne argumenty można by rzec, że przegrali, bo grali anachroniczną piłkę z czasów wojny burskiej, bo byli źle ustawieni, bo grali schematycznie, bo nie mamy u siebie Xaviego, ani nawet połowy Iniesty. To wszystko prawda. Ale w roku 1974, jeśli pamięć nie myli, też nie grał u nas zastęp wirtuozów piłki. Grali solidni rzemieślnicy i Kazimierz Deyna. Ale jak grali!

Zjawisko pod nazwą „polska piłka” to byt po wielokroć złożony i być może do jego wyjaśnienia nie nadaje się zwykła logika dwuwartościowa, może trzeba tu jakichś rudymentów logiki rozmytej, by ten kapryśny obiekt na części rozebrać. W oczekiwaniu na rozwiązanie fundamentalne przyjrzyjmy się pewnej supozycji. Od lat twierdzę, że problem polskiej piłki nie tkwi w nodze (dokładniej: w nogach zawodników), ale w głowie. Polski piłkarz nie spadł z kosmosu, ale z ziemi. Tej ziemi. Polskiej, buraczanej, podgolonej i wąsatej ziemi. Głowa polskiego piłkarza (jak i sztabu trenerów!) jest umeblowana w specyficzny sposób, co przekłada się – musi się przekładać! – na wyniki sportowe. W czym przejawia się owa polska mentalité?

Wiele lat temu rzecz opisał Józef Tischner w znakomitym i niestety zapomnianym eseju: „Chochoł sarmackiej melancholii”. To błyskotliwa fenomenologia polskiej umysłowości, której wybitnym przejawem jest głowa polskiego piłkarza. Rzućmy okiem do tekstu, wynotowując z niego, co smaczniejsze i co bardziej pożywne umysłowo kawałki. „Chochoł z «Wesela» Wyspiańskiego — oto, jak mi się wydaje, niemal doskonały symbol «sarmackiej melancholii»... Jest to w pełnym tego słowa znaczeniu symbol. Tworzywem chochoła jest słoma — suchy badyl pozbawiony ziarna. Kształtem i ruchem przypomina człowieka”. Przeczytajmy uważnie te słowa i charakterystykę głównego symbolu z dramatu Wyspiańskiego. Chochoł, wydrążona od środka postać, pusta, bezrozumna i nieruchawa. Czy figura chochoła nie jest aby uogólnionym portretem polskiego piłkarza? Oczywiście, jak to portret zbiorowy, jest on przerysowany i niesprawiedliwy (Lewemu się przy okazji dostało...), ale kongenialnie opisuje podstawowy rys polskiego futbolisty. Uspokajam od razu: nie o prostackie analogie wszakże tu idzie. Sprawa jest dużo głębsza, a jej konsekwencje są dalekosiężne.

Czytajmy dalej. „Wszystkie wymienione akcesoria, a więc kukła ze słomy, przestrzeń osaczająca, czas zatrzymany i w powietrzu wiszący smak żalu po zaprzepaszczeniu Okazji — oto źródła, z których poeta wydobył swoisty, symbolizowany przez chochoła nastrój, któremu nadajemy nazwę: «sarmacka melancholia»”. Tutaj już głębsze związki i paralele wyraźniej się rysują. Czym dokładnie jest ten osobliwy nastrój (stan umysłowy, dyspozycja mentalna), któremu nadaje się nazwę „sarmackiej melancholii”? Tischner raz jeszcze: „Melancholia rodzi się z konkretnej porażki, jednej lub wielu. Zanim jednak do porażki dojdzie, w świadomości człowieka utrzymuje się pewna generalna wizja świata i generalna wizja sytuacji człowieka w tym świecie, warunkująca określony sposób przeżywania porażki. Wizja ta to świat melancholii”. I tak nie wygramy, kołacze się w głowie melancholika, ale pomarzyć można. Bo świat melancholii ma swoją stronę utopijną i codzienną, prozaiczną. O ile świat Utopii, do której się tęskni, jest przestrzenią kolorowych wyobrażeń i źródłem pociech, o tyle zgrzebna codzienność jest miejscem permanentnego udręczenia i niespełnienia. To ona przygotowuje grunt pod perspektywę wiecznej przegranej, to z jej cegieł powstaje mur niemocy.

Jeśli komuś te porażające trafnością słowa nie przywodzą jeszcze na myśl stanu umysłowego, w jakim pogrążona jest polska reprezentacja od lat trzydziestu, to może zacznie w końcu coś pojmować, kiedy wczyta się w opis warunków koniecznych narodzin bytu chochołowego: „Aby narodziny chochoła stały się możliwe, potrzebna jest jakaś porażka. Oto pojawia się perspektywa wyzwolenia od alienacji. Przez jakiś szczególny zbieg przypadków świat kolorowej Utopii mógł się ucieleśnić. Rezolutność musiała się zdobyć na gest skorzystania z nadciągającej Okazji. Ale gestu nie było, najwyżej jakieś usiłowania. Tragiczny paradoks polega między innymi na tym, że właściwie nie wiadomo dlaczego. Być może do wyzyskania Okazji trzeba było czegoś więcej niż zadzierżystości, może właśnie prawdziwej odwagi (o różnicy za chwilę), w każdym razie źródła porażki są mizerne, pospolite. Wyspiański pokazuje to bezlitośnie: złoty róg został w banalny sposób zgubiony”.
Otóż to: okazja zwycięstwa jest na wyciągnięcie ręki, ale nie zostaje – nie wiadomo zresztą dlaczego – wykorzystana. Niby już witamy się z gąską, rodziny dłonie do gratulacji przygotowują, szampany zmrożone, fajerwerki prawie odpalone, a tu klapa totalna.

Najgorzej, że jej przyczyny nie są wcale nadzwyczajne, jakieś niedociągnięcia, jakieś zaniechania, ogólny zwis i cherlawość. I co najważniejsze: jakaś sakramencka i na zdrowy rozum niewyjaśnialna niemoc. A Franciszek Miałeś Chamie Złoty Róg Smuda plecie jakieś nieprzytomne androny o tym, że nie miał w swojej kadrze piłkarzy przypominających Brazylijczyków, że remisy to były prawie zwycięstwa, nie rozumiejąc, że zasadniczy problem  nieszczęść spotykających polskiego piłkarza leży zupełnie gdzie indziej. Sedno tkwi w tym, że chochoł chochoła trenować nie może, bo z tego nic dobrego się urodzić się nie ma prawa. Chochoł począć może z siebie jedynie chocholęta, które zamiast odważnie (może i straceńczo czasem) grać, poruszać się będą sennie, jak w chocholim tańcu, z utęsknieniem czekając ostatniego gwizdka. Przejmujące obrzydzeniem obrazy z meczów polskiej drużyny (wyjąwszy kilkanaście minut ekstazy) potwierdziły boleśnie trafność tej tezy. Niestety.

Tischner świadomie mówi o sarmackiej – nie polskiej – odmianie melancholii. Chodziło mu o odróżnienie jej od form klinicznych, czy tych, które można znaleźć w opisach literackich. Cechą szczególną tego typu myślenia i odczuwania jest wspomniana zadzierżystość: „Sarmatyzm nie jest tym samym co «polskość». Słowo «sarmatyzm» brzmi pejoratywnie. O sarmatyzmie mówi się z przekąsem, ironią. Jest tak, ponieważ sarmatyzm wnosi z sobą rys «zadzierżystości», a zadzierżystość to niezręczna imitacja odwagi. (...) Sarmacka melancholia jest spontaniczną odpowiedzią świadomości na prozaiczną, a zarazem w jakiejś części zawinioną porażkę. W jej skład wchodzą nastroje wielorakie, o przeciwstawnych niekiedy tendencjach. Znajdziemy tam różne odcienie żalu za nie spełnionym snem, jakby nieokreśloną nadzieję, że wszystko zostanie powtórzone, zepchnięty w podświadomość wstyd z powodu zawinienia i na zewnątrz przejawiające się wysiłki, zmierzające do podkreślenia własnej mimo wszystko wartości, oraz wiele innych pokrewnych”. Coś jeszcze do tych słów dodawać trzeba?

W takim właśnie stanie umysłowego splątania wychodzi na murawę od lat polski piłkarz. On nie chce wygrać, nie chce (jak Niemiec, Włoch, Hiszpan) wdeptać w trawę przeciwnika, co najwyżej może chwilowo błysnąć formą, zadać szyku, albo pomodlić się do szczęśliwego losu zrządzenia. Wychodzi przecież na boisko nie po to, by zwyciężyć (a to jest chyba istotą sportowego agonu!), ale generalnie, żeby nie przegrać. A to nie jest całkiem to samo. Przekraczając linię autową polski piłkarz prosi Boga o najniższy wymiar kary, a remis jest dla niego zwycięstwem. Może nie jest przypadkiem, że tylko u nas funkcjonuje pojęcie „zwycięskiego remisu”. Jak więc – powstaje palące pytanie – możliwe były niegdysiejsze sukcesy polskich piłkarzy? Jak melancholią podszyty zawodnik mógł poradzić sobie kiedyś z Anglią, Włochami, czy Argentyną? Jak to możliwe, że wygrywał nawet z samą Brazylią? Otóż, zwycięstwa te – powiedzmy to wyraźnie – nie brały się z chocholego myślenia, ale dokładnie odwrotnie: z jego totalnego zakwestionowania. Ci faceci, oprócz umiejętności (średnich – z pewnymi wyjątkami), nie mieli kompleksów, nie celebrowali porażek – chcieli wygrywać! Nie zdawali się na los, ale szarpali do krwi ostatniej. Sławna jest wypowiedź Zbigniewa Bońka (z czasów zwycięskich potyczek Widzewa z Manchesterem United) na pytanie, jak to się stało, że byli w stanie wyeliminować tak utytułowaną angielską firmę: „Oni byli niezłymi skurwysynami, ale myśmy byli większymi!”. Nie nazbyt wyszukana to fraza, ale trafiająca w punkt. Słowo skurwysyn, dodajmy, nie kryptonimuje tutaj pospolitego bandyty, a raczej kogoś, kto chce wygrać za wszelką cenę, kto zje trawę i zdrowie na boisku zostawi.

O ile wiadomo, nie było w planach trenera ani polskich zawodników zgarnięcia całej puli. Nie, oni z całą pewnością nie chcieli wygrać tych mistrzostw. Marzenia były mizerne, całkiem karłowate: wyjść z grupy. Nie wyszliśmy, pozostaliśmy w niej na ostatnim miejscu. Gdyby walczyli, ale po walce przegrali. Gdyby się starali, ale z tych starań nic nie wyszło. Gdyby okropnie chcieli, ale niesprawiedliwy sędzia w ostatniej minucie ich załatwił. Tak, to byłoby w porządku, to dałoby się znieść. Gdyby żarli trawę przez każde zagrane przez siebie 90 minut... Ale problem właśnie w tym, że nie żarli!!! Rozumiecie: nie żarli, ledwie źdźbła rachityczne jakieś w ustach męłli. I o to – tylko o to! – mam do tych chochołów pretensje. Że nie chciało im się chcieć. Owszem, były jakieś niezdarne próby, jakieś sarmackie zrywy jednostkowe, jakieś słomiane zapały rozniecane na kwadrans. „Ale gestu nie było, najwyżej jakieś usiłowania. Tragiczny paradoks polega między innymi na tym, że właściwie nie wiadomo dlaczego”.

No właśnie. I jak żyć z tym teraz?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.