„Stabat Mater”. Wieczór pierwszy – wyznaczenie kierunku
Program: Antonio Maria Bononcini, „Stabat Mater”; Giovanni Battista Pergolesi, „Messa di San Emidio”. Wykonawcy: Concerto Italiano, dyr. Rinaldo Alessandrini
Otwierający koncert festiwalu wprowadził dwa kluczowe słowa, przeciwległe emocjonalne stany, które z woli organizatorów miały się przeplatać, komentować i dopełniać w kolejnych dziełach.
Pierwszym jest opłakiwanie śmierci Chrystusa, złączone ze współczuciem i wolą nawrócenia, co doskonale oddaje średniowieczna sekwencja „Stabat Mater” Jacopone da Todi – powracająca jak lejtmotyw podczas festiwalowych koncertów w kompozycjach Bononciniego, Pergolesiego i Vivaldiego.
W „Stabat Mater” Antonia Marii Bononciniego słychać wyraźnie wpływ muzyki niemieckiej (Bononcini, przedstawiciel modeńskiej szkoły muzycznej, wiele lat spędził w Wiedniu). To kompozycja skupiona i powściągliwa – i tak też została wykonana przez śpiewaków i kilku zaledwie instrumentalistów Concerto Italiano i Rinalda Alessandriniego.
„Missa Romana” Pergolesiego ma dwie części: „Kyrie” i „Gloria”. Zapamiętałem zwłaszcza efektowne, wirtuozowskie fugi (choćby „Propter magnam gloriam tuam”), wykonane klarownie i z mistrzowskim wyczuciem tempa.
Druga nazwa mszy – „Missa di San Emidio” – wiąże się z osobą męczennika, św. Emidiusza. Pergolesi napisał ją jako modlitwę o wstawiennictwo i opiekę podczas licznych trzęsień ziemi nękających ówczesny Neapol. W tym miejscu historia muzyki dawnej przecięła się z teraźniejszością, z rzeczywistością. Efektowna i barwna msza zabrzmiała bowiem w Krakowie w chwili, kiedy we Włoszech trwała żałoba narodowa po trzęsieniu ziemi w Abruzji i Lacjum.
„Et in terra pax hominibus” – śpiewał jeszcze chór, akcentując zwłaszcza słowo pokój – drugi temat tegorocznego festiwalu.
koncert „Jeruzalem”, z lewej Jordi Savall
fot. Anna Kaczmarz Jeruzalem – modlitwa o pokój
Program: „Jeruzalem. Miasto pokoju – niebiańskiego i ziemskiego”. Wykonawcy: Hesperion XXI, La Capella Reial de Catalunya, zaproszeni muzycy, dyr. Jordi Savall
Festiwal powinien rozpocząć się tym koncertem. Dotarciem do Świętego Miasta, przekroczeniem jego bram. Miasta powstałego wokół świętej skały na wzgórzu Moria, na której Bóg wstrzymał rękę Abrahama, ojca narodów, i gdzie Salomon wzniósł swoją świątynię. Wzgórza, które widział w snach Mahomet, i tęsknił za nim. Wzgórza, na które, być może, patrzył Chrystus ze swego krzyża.
Ale koncert nie został tylko nasycony bólem, nie zdominowało go rozpamiętywanie tragedii. Był pochwalną pieśnią, marzeniem o niebiańskim Nowym Jeruzalem, śnionym w skłóconej, izraelskiej Jerozolimie, podzielonej murem i uprzedzeniami.
Etymologia słowa „Jerusalem”, jak potwierdza Manuel Forcano – poeta i tłumacz, współtwórca projektu – wzięła się od słów „miasto podwójnego pokoju”: ziemskiego i niebiańskiego. Ten pierwszy prawie nigdy tam nie zagościł, jest więc tematem nieustannych modlitw i marzeń. Drugi, obiecywany przez proroków i święte księgi, nastanie, gdy czas się dopełni.
I tak pojawiły się tego wieczoru oba przewodnie tematy festiwalu. Nie tylko pokój, ale także opłakiwanie i ból po stracie. Choć nie dotyczą one męki Chrystusa, są analogicznym motywem świeckim; żalem po rozłące z najbliższymi, z miastem, ze swoim miejscem na ziemi. Tęsknotą wygnania.
Jordi Savall i Manuel Forcano przedstawili – w trakcie jednego koncertu, podzielonego na części odpowiadające etapom historii miasta – różnorodność i rodzaje praktykowanej w nim muzyki przynależnej osiadłym tam narodom. W finale podział zniesiono, splatając we wspólnym muzykowaniu i improwizowaniu motywy, obecne w kompozycjach żydowskich, muzułmańskich i chrześcijańskich. To było coś więcej niż muzyczny portret Świętego Miasta. Włączając do programu pieśni pielgrzymów i wygnańców, twórcy zaprosili widzów do uczestnictwa w religijnym misterium.
Modlitwy o pokój w wykonaniu autentycznie rozmodlonych kantorów – żydowskiego i muzułmańskiego – dotykały żywej religijności, dalekiej od koncertowego przeznaczenia. Rzadko zdarza się w sali koncertowej być jednocześnie wzruszonym i onieśmielonym tak osobistą modlitwą. Ze względu na unikalną rangę, koncert Jordiego Savalla pozostał najgłębszym przeżyciem tegorocznego festiwalu.
„Stabat Mater”. Wieczór drugi – zwycięstwo muzyki nad kontrreformacją
Program: Giovanni Battista Pergolesi, „Stabat Mater” i „Salve Regina”; Francesco Durante i Leonardo Leo, koncerty instrumentalne. Wykonawcy: I Sonatori de la Gioiosa Marca
I Sonatori de la Gioiosa Marca postawili na subtelność kolorystyki i prostotę wykonania. Pomimo złej akustyki Bazyliki OO. Franciszkanów, zachwycili szlachetną, ciepłą barwą i wolnymi, adekwatnymi do religijnych treści, medytacyjnymi prawie tempami – zwłaszcza w rzadko wykonywanym „Salve Regina”. Utwór Pergolesiego, prosty melodycznie, wzruszał modlitewną powściągliwością. „Koncert d-moll” Leonarda Leo okazał się zaś ujmujący, pełny inwencji, z dobrze skontrastowanymi częściami i koncertującą, rozbudowaną partią wiolonczeli. Ciepły, szlachetny dźwięk instrumentu, któremu kompozytor powierzył śpiewne tematy, zachwycał pod smyczkiem Waltera Vestidella.
A „Stabat Mater”? Słynny wers opisujący śmierć Chrystusa: „dum emisit spiritum”, zabrzmiał prosto, pięknie, z kontemplacyjną zadumą. Opadająca fraza muzyczna, podzielona na rozpadający się ciąg dźwięków, równocześnie dzieliła tekst ze słowami „oddał ducha” na sylaby, ilustrując ostatnie tchnienie Chrystusa na krzyżu. Część „Quando corpus morietur” wykonano wolno, z dbałością o barwę dźwięku i precyzję dysonansów. Może jedynie w częściach szybkich śpiew sopranu mógłby być mniej ostry, może miękki, niezbyt donośny alt Jose Marii Lo Monaco nie powinien ginąć w tym nieakustycznym wnętrzu, może ozdobniki mogły być realizowane z większą precyzją i inwencją… Może. I tak byłem zadowolony.
„Stabat Mater”. Wieczór trzeci – albo o interpretacji
Program: Antonio Vivaldi, „Stabat Mater”, „Nisi Dominus”, sonata i sinfonia „Al Santo Sepulcro”. Wykonawcy: Sara Mingardo, Venice Baroque Orchestra
Jak opisać ludzki głos? Ile instrumentów w historii muzyki przyrównywano do niego? Lirę, harfę, cytrę, lutnię, violę da gamba, skrzypce, kornet, wiolonczelę, różnego rodzaju flety i oboje? Z racji zajmowania się muzyką dawną – a więc tą, która często mówi o uczuciach i zajmuje się sprawami wiary – głos Sary Mingardo znakomicie oddaje afekty, troski i wewnętrzne rozdarcie.
Ale w trakcie krakowskiego koncertu narastało dziwne wrażenie, że czegoś brakuje, coś rozczarowuje, oczekiwania nie zostają spełnione. Sara Mingardo chyba nie była w szczytowej formie. Kaszlała, broniła się przed bisami, tłumacząc się niedyspozycją krtani. Jej interpretacja, choć celna i bardzo świadoma, była zbyt tradycyjna, pozbawiona czegoś wyróżniającego.
Podobnie było z orkiestrą. Venice Baroque Orchestra to zespół zgrany, dynamiczny, o czarująco głębokim brzmieniu. Vivaldiego zagrali poprawne. Wszystko było na swoim miejscu, barwa, dobór temp, nasycenie. Jednocześnie wszystko było przewidywalne, bez zaskoczenia. Detale interpretacji, wrażliwość na emocje tekstu towarzyszącego muzyce – wydawały się spłaszczone. W muzyce instrumentalnej być może nic więcej nie jest potrzebne. W „Stabat Mater” akompaniujący muzycy jakby nie słyszeli, że Sara Mingardo stara się oddać cierpienie i ból zawarty w tekście, oddać może zbyt mocno. Choć jeden moment pozostał mi w pamięci: nigdy nie słyszałem tak pięknie i stylowo wykonanej partii solowej violi d’amore w „Nisi Dominus”. Pod smyczkiem Luci Maresa stary instrument śpiewał.
koncert „Il Faraone Sommerso”, z lewej
Fabio Biondi, fot. Andrzej Rubis Oratorium – czyli „Bogu chwałę oddajmy”
Program: Francesco Nicola Fago, „Il Faraone Sommerso”; Alessandro Scarlatti, „Concerti grossi”. Wykonawcy: Europa Galante, dyr. Fabio Biondi
Nie wiadomo, na jaką uroczystość kościelną napisał swoje oratorium zapomniany neapolitański kompozytor Francesco Nicola Fago. Znany jest dzisiaj tylko jako uczeń mistrza Francesca Provenzalego i nauczyciel głośniejszych kompozytorów – Leo i Jommellego.
„Il Faraone Sommerso” jest kameralne, ariom towarzyszy często tylko basso continuo. Bohaterami oratorium są cztery postaci, cztery głosy, choć wydarzenia przez nie relacjonowane mogłyby posłużyć za scenariusz do epickiego filmu z tysiącami statystów. Chodzi bowiem o wyjście Izraelitów z ziemi egipskiej i cudowne przejście przez Morze Czerwone do Ziemi Obiecanej.
Ale właściwym bohaterem opowieści, centralną postacią – choć na scenie niewidoczną i nieposiadającą arii – jest sam Jahwe, Bóg Izraelitów. To On prowadzi Mojżesza i Aarona do celu, do ziemi, na której powstanie kiedyś święte miasto Jeruzalem. Całość oratorium jest pochwałą Bożej mądrości i potęgi. Dobrze, że zespół Fabia Biondiego wykonał oratorium w Niedzielę Wielkanocną. Przecież Bóg, jak podkreślają bibliści, wyprowadził swój naród wybrany z niewoli egipskiej, dając mu wolność i życie.
Europa Galante grała znakomicie. Biondi jest energetycznym centrum całego zespołu. Dyrygując, chce oddać emocje, euforię, dynamikę każdego fragmentu. Macha smyczkiem, pochyla się, kuca, zachęca do podjęcia ryzyka. Można zazdrościć i podziwiać jego porozumienie z muzykami. A wokaliści? Wolałbym inne głosy, bo tylko Roberta Invernizzi była klasą dla siebie. Przez chwilę marzyłem, że wszystkie partie śpiewają Włosi, a na ich twarzach widzę, że rozumieją, o czym śpiewają.
A może nie trzeba przesadzać. Nie było tak źle. Tylko obiecajcie mi, że Europa Galante i jej dyrygent przyjadą na Misteria Paschalia w przyszłym roku!