STATUSY: Marymont
Wszystkie marymonckie drogi prowadzą do czegoś w rodzaju minicentrum handlowego. Wchodziło się tam po schodach, a do barierki przywiązany był pies. Wielkie, groźne bydlę, bez kagańca, które w dupie wszystkich miało
Na Marymont jechałem metrem, a potem kawał trzeba było jeszcze przejść.
W metrze było trochę najtisowo, ale tylko w centrum. Im dalej od centrum, tym mniej było najtisowo, a bardziej nowocześnie. Wręcz tchnęło czymś z przyszłości. Niedalekiej, ale przyszłości. Wisiały informacje o „cyfrowych hologramach warszawiaka”. Wisiały nawet jeszcze, pięknie wkomponowane w przestrzeń, jakieś plakaty z poprzedniej epoki, w których była reklama czegoś „europejskiego” i o „prawach człowieka”. Postaci z reklam miały wydrapane oczy, zupełnie jak święci na freskach w prawosławnych monastyrach. Ale w metrze wydawało się, że wszystko jest w porządku. Złudnie się wydawało. Jak zawsze.
Wysiadłem z metra, i od razu zaczęło się robić inaczej. No, nie do końca inaczej, bo jednak Warszawa to Warszawa. Czasem można odnieść wrażenie, że Warszawa to, póki co, najwięcej, co można wycisnąć z tego kraju. Warszawa i Zielona Góra, ale o Zielonej Górze będzie kiedy indziej. Na razie była Warszawa. Marymont, ale jednak Warszawa, a jeśli Warszawa, to klasa średnia, która daje radę.
Na budach obitych białym sajdingiem było więc napisane „cygara” i „alkohole świata”, a nad tym wszystkim ustawiony był elektroniczny wyświetlacz, na którym migotały elektroniczne litery układające się w napis UWAGA, a zaraz potem jeszcze raz UWAGA, a następnie – DEJONIZACJA OBUWIA.
Kręcił się po targowisku bardzo ładnie ubrany pan, pan ubrany wręcz, powiedziałbym, hipstersko, gdyby nie to, że to słowo straciło już nawet resztki jakiegokolwiek skonkretyzowania. W każdym razie pan ten, niemłody-niestary, niegruby-niechudy, chujwijaki w zasadzie by był, gdyby właśnie elegancki nie był. Ale z takim fasonem był elegancki, z takim wyczuciem stylu i niuansu, z takim, również, trzymaniem ręki na pulsie, jeśli chodzi o modowe trendy, że to go w pełni robiło. To mu nadawało. To go określało. To go sprawiało. I podszedł on do mnie, i spytał: która godzina?
A mnie już dawno, oj, dawno nikt nie pytał o godzinę, bo po co pytać o godzinę, jeśli każdy ma komórkę przy sobie, więc się trochę zdziwiłem, ale co tam, zbieram się w sobie i odpowiadam: – Ta i ta!
A on: – A, dziękuję, bo myślałem, że tamta i tamta. Bo wie pan, wróciłem właśnie z Bangkoku, i tak se chodzę na dżetlagu po osiedlu, po bazarku tutaj, a telefon mi, jakoś dziwnie, pokazuje jeszcze czas bangkocki. – Wyszedł pan sobie zrobić dejonizację obuwia – pokiwałem głową ze zrozumieniem. – Nie – odpowiedział on. – Poszedłem tutaj, na bazarek, się poczuć jak w Bangkoku. I może mój telefon dał się, hi, hi, zwieść. – Tak – powiedziałem – tak. Pochwaliłem myślenie magiczne, podzieliłem się nawet refleksją, że ma przed sobą wielką przyszłość, choć nie dodałem, że przyszłość ta musi się akurat bardzo panu eleganckiemu z Bangkoku podobać. Ale tak pomyślałem, bo na budzie, na której było napisane MIĘSO, WĘDLINY, wisiały już jednak polskie flagi. Wyszedł z niej kawał chłopa. Miał na przedramieniu wytatuowanego orła, a na piersi miał wilka i coś o życiu wilczym, i że historia milczy. Minął mnie ten kawał chłopa bardzo obojętnie, przeszedł właściwie przeze mnie, w ogóle mnie nie widząc. Dobre to, myślałem, w zasadzie lepsze, niż gdyby mnie widział i, na przykład, rozszedł. Zdeptał. Tak mi się wydawało.
Szedłem, szedłem. Chciałem kupić whisky, lód, papierosy i mineralną. Taki miałem cel, nie inny. Starałem się za bardzo nie wybiegać myślą w przód na tym Marymoncie. Nie stawiać sobie zbyt ambitnych celów. Nie to, co ten facet, który wychodził z mięsnego. Ten to, myślałem, musiał mieć cele. Nie to, co ja. Mięso zresztą, przypomniałem sobie, też miałem kupić. Jakieś tam, do pogryzania. Szedłem przez osiedla, i te osiedla też wyglądały jak coś, co maksymalnie można z tego kraju wycisnąć. Wydawało się zresztą, że o tym dobrze te osiedla wiedziały, bo zdecydowały się trochę przed tym krajem ukryć. Na wszelki wypadek. Wokół bloków stały płotki i siatki. Oplecione kwieciem, żeby nie było. I listowiem. W oknach na parterach i pierwszych piętrach tkwiły kraty. Na przystrzyżonym trawniczku stał pomnik pieska z Castoramy czy OBI. Piesek trzymał w łapkach napis WELCOME.
Ale, jak się okazało, wszystkie marymonckie drogi prowadzą do czegoś w rodzaju minicentrum handlowego. Wchodziło się tam po schodach, a do barierki, już zaraz przy wejściu, przywiązany był pies. Wielkie, groźne bydlę, bez kagańca, które w dupie wszystkich miało, leżało na przejściu, ziorało z nienawiścią na przechodzących i powarkiwało. Obchodziłem je z duszą na ramieniu.
A w centrum – proszę bardzo: był i pan elegancki ze zwiedzionym telefonem, i kawał chłopa z orłem. Pan ze zwiedzionym pytał pani ustawiającej towary na półkach, czy nie wie, gdzie też mogą być szproty. Pani powiedziała, że pewnie na szprotach, więc pan elegancki się obraził. Kawał chłopa z orłem zagrodził mi drogę, gdy szedłem do kasy, a w ręce niosłem lód. – Ty – powiedział. – Ale ty, lód normalnie można w sklepie kupić? – No – odpowiedziałem, podnosząc siatkę z lodem. – Lód. – Ale ty – powiedział ten z orłem. – A to co ty, zamrażarki w domu nie masz? Ty, za lód płacić. Ja pierdolę. Jak masz za dużo hajsu, to weź mi się do piąteczku dorzuć – rzucił radośnie i poszedł.
Gdy już stałem przy kasie, widziałem, jak sam kręci się przy zamrażarkach z lodem. Jak przygląda się im z zakłopotanym namysłem. Potem, jak wyjmuje telefon i rozmawia z kimś przyciszonym głosem. A potem, jak wyjmuje lód z zamrażarki, rozglądając się, jak napotyka mój wzrok, jak chowa lód z powrotem do zamrażarki, jak przez jego twarz przebiega myśl „nie no, kurwa”, jak jednak bierze ten lód, jak idzie do kasy, i jak już ma mnie minąć, bo w sumie mógłby mnie ominąć, czemu nie, mógłby iść do innej kolejki i nigdy w życiu już mnie więcej nie spotkać, ale uznał najwyraźniej, że chuj tam, że bierze to na klatę, bo by się cały wieczór, a może i cały weekend czuł jak ostatnia szmata, więc patrzyłem, jak podbija do mojej kolejki (choć mu się nie opłacało, bo kawałek dalej była krótsza), i się uśmiecha przepraszająco. – A do takiego Andrzeja idę – powiedział. – A on zamrażarki w domu nie ma. To znaczy ma, ale mu się zepsuła.
Z głębi sklepu wracał pan elegancki, trzymając tryumfalnie w dłoni znalezioną puszkę szprotów. I nic więcej. Otaksował wzrokiem kolejki i stanął w najkrótszej, po czym zaczął się przepychać do kasy. – Pani przepuści – mówił – ja mam tylko szproty. Proszę pana, puści pan? – podtykał te szproty ludziom pod nos jak legitymację. – Szproty tylko mam. Szproty! Szproty tylko! Mogę? Dziękuję!
– Ja bym takiej kurwie te szproty w dupe wsadził – burknął kawał chłopa z orłem i nawet syknął coś w rodzaju „do kolejki, kurwo”, ale elegancki już się przecisnął i właśnie płacił. – Dziękuję szanownemu państwu, dziękuję – powiedział gapiącym się na niego z niechęcią kolejkowiczom i wybiegł ze sklepu na schody. Po chwili dało się słyszeć przeraźliwe kwiknięcie, gromkie „o kurwa”, następnie donośne ujadanie, a później jeszcze bardziej gromkie, mocno przerażone „o kurwa! Łaa!”.
– Dobrze kurwie – powiedział pan z orłem.
– Dobrze – piskliwie i niespodziewanie zgodziła się jakaś starsza, elegancka pani, która stała za nim.