STATUSY: Cud w Częstochowie
Chodziłem po uliczkach starej, zapomnianej Częstochowy, trupa Częstochowy, na którego zaszczanych zwłokach stał i dzwonił klasztor jasnogórski, i żywej duszy tu nie było
W radiu było o Trumpie. O Trumpie, o Trumpie i jeszcze raz o Trumpie. Trump, Trumpa, Trumpem, o Trumpie, o, Trumpie! Zaparkowałem na ulicy o cudownej nazwie 7 Kamienic. Kamienic było więcej, i, wiadomo, jakieś kebaby się w nich mieściły i tak dalej, ale nazwa była piękna. W ogóle było pięknie. Ja naprawdę nie rozumiem, co ludzie chcą od późnej jesieni. Niebo było ciemnostalowe, światła rzadkie i żarzące się jak gasnące zapałki, a sylwetka klasztoru odcinała się od tego nieba jasną bryłą, wyglądającą trochę tak, jakby narysował ją kredą Wiktor Zin.
Przy parkingu strzeżonym, urządzonym na klepisku, stał ponury strażnik i ponuro na mnie ziorał z głębi czerni jakby. Ja starałem się na niego nie patrzeć. Człowiek był starszy i pewnie podejrzliwy. Ja dobrze rozumiałem, że w Polsce ludzie mają prawo być podejrzliwi i dmuchać na zimne. Szczególnie starsi. Wiedziałem też, że fakt, że z tego prawa chętnie korzystają, tworzy zamknięte koło polskiego piekła, ale pozdrawiam wszystkich rewolucjonistów dnia codziennego, którzy są gotowi rzucić w starego ochroniarza kamieniem.
Była niedziela wieczór i ja też na jego miejscu byłbym zbyt zmęczony na rewolucje w ten dzień, który ni cholery nie wiadomo, czy jest końcem tygodnia, czy jego początkiem. I jeszcze ten Trump, bo z radia w budce strażnika też dobiegało, że Trump. Boże jedyny, Boże, który nie istniejesz, myślałem w Częstochowie, niedziela wieczór. Co za potworny czas, i jeszcze w dodatku wtedy właśnie, zawsze w niedzielę wieczór, w Trójce leci program psychologiczny, w którym pani prowadząca łagodnym głosem opowiada o różnych psychicznych spapraniach i popapraniach. A przecież w niedzielę w nocy ludzie są wrażliwi jak membrany, jak Świetlicki na kacu. I nie wolno im takich rzeczy robić.
Poszedłem, w każdym razie, w stronę klasztoru. Było jeszcze otwarte, mimo że pora była późna. Zastanawiałem się, czy klasztor jest otwarty 24/7, jak kebab. Powinien być. Powinien być, i powinien błyszczeć migającym napisem OPEN wiszącym na drzwiach, powinien mieć napisane JASNA GÓRA CAŁODOBOWO, a przed klasztorem powinna stać jego mniejsza kopia z białej cegły, a wszędzie dookoła powinno być napisane PARKING, PARKING, PARKING, PARKING. Klasztor jasnogórski powinien być polski, tak polski jak Polska, powinien pokazywać całemu światu takiego wała, jak Polska cała, bo przecież zostaliśmy znów, z tą Polską, sami, i przecież o to chodziło w gruncie rzeczy od samego początku. A jeśli jesteśmy sami w Polsce i sami z Polską, powinniśmy prowadzić się jak Polska, a nie jak jakiś zakompleksiony matoł udający raz Włochy, raz Niemcy, raz Francję.
Szedłem przez podwórze, na którym z brukowców ułożona była palma z dwoma wspinającymi się na nią lwami, a potem wszedłem w coś w rodzaju barbakanu. Po przejściu przez wąskie gardło rozciągał się dziedziniec, a z dziedzińca – wchodziło się w zakątki, zakąteczki, między krużganki, ganki, w bramy, pod portyki, portyczki, w uliczki. No więc tak, chodziłem po tym wszystkim jak po cywilnym mieście i z zachwytem wyobrażałem sobie, że tutaj, gdzie jest arsenał na przykład i gdzie zabytkowe szable i armaty walały się w piasku w ramach jakiejś księżej instalacji, mieści się salon gier, również 24/7. A tam, dalej, pod świetlną tablicą, na której wyświetlają się terminy mszy świętych i migocze komunikat, że W DNIU DZISIEJSZYM BRAK CZUWANIA – jest sobie Żabka, gdzie można kupić jogurty, tuńczyka, soki i krojoną szynkę szwarcwaldzką z luksusów. Tam, obok budy z napisem STREFA WERYFIKACJI POWOŁAŃ – buda z zapiekankami albo hipsterski burgerowóz. Chodziłem zachwycony i nawet nie wiedziałem, kiedy wszedłem do katedry, do kaplicy, w której tkwił obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, o skórze ciapatej, jak to się teraz mówi na forach, posieczonej dwiema bliznami. Stałem pod ścianą z wotami, z tymi wszystkimi porzuconymi i Bogu ofiarowanymi, bo już niby niepotrzebnymi, kulami. Świadectwa cudownych uzdrowień. A mówi się, że cudów nie ma. Tylko na protezy powieszone pod świętymi obrazami patrzyłem podejrzliwie: co, nogi ludziom poodrastały?
– Trump, pani, Trump. Trump na amen – usłyszałem nagle gdzieś spomiędzy gniotących się w ławeczkach. – I żadne Boże nie pomoże.
Nastroszyłem uszy.
– Ledwo wstał z łóżka, proszę pani, wody się napił, sztuczną szczękę włożył – i ino się zdążył za serce chycić, fiknęł na moich oczach na ziemię i z miejsca Trump.
Miałem ochotę strzelić się sam w swoją zatrumpioną głowę.
– Donald, Donald – jęknęła jakaś pani, a ja nie śmiałem dopytać, o jakiego Donalda chodzi. – Donald, Donald. O, czarna Madonald, donald, donald.
– O niech ja sdonald, sdonald, niech ja skonam.
Wyszedłem.
Szedłem aleją Najświętszej Marii Panny, schodziłem z niej czasem i chodziłem, stawiając kołnierz, uliczkami tego czarnego, czarnego miasta, od czasu do czasu rozświetlanymi jakimś KFC, knajpą jakąś, pasmanterią, próbowałem gdzieś odbijać w bok, w końcu, myślałem, duże miasto, Częstochowa, i zaraz zaczynały się bloki albo małe domki, zaczynał się polski chaos, zaczynał się ten cały Wschód, to czarne Południe udające Zachód i nawet mi się to podobało, choć wiedziałem, co, wcześniej czy później, stamtąd wyjdzie. Co, w zasadzie, już wyszło. Napierało na tę nieszczęsną aleję Najświętszej Marii Panny, na tę arterię, która miała być elegancka, ale, w gruncie rzeczy, była przeszczepem, który się nie przyjął, bo elegancja była tutaj udawana. Próbowano ją narzucić, ale wyglądało na to, że nikomu nie była potrzebna. Ani większości częstochowian, ani pielgrzymów. Jak i cała urbanistyczna tkanka, która zarastała Polską. Zarastała, bo zostaliśmy sami, bo w gruncie rzeczy zawsze byliśmy sami i teraz też będziemy sami, coraz bardziej sami. I coraz bardziej Polska będzie Polską zarastać. Po alei NMP szli policjanci i rozglądali się lękliwie na boki, jakby fizycznie ten napór odczuwali.
– Kto mnie uratuje, uratuj pan – powiedziała jakaś staruszka i wyciągnęła rękę. Dałem jej pieniądze.
– A będzie jeszcze gorzej – powiedziała, patrząc na monetę.
Środek Polski, wył wiatr, było ciemno i kończył się świat.
Jeśliby potraktować zabudowania klasztoru na Jasnej Górze nie jako klasztor, a jako miasteczko wewnątrz murów, toby z tego wyszła jedna z najciekawszych starówek w Polsce.
Ale mało znany poza Częstochową fakt jest taki, że w tym mieście znajduje się też całkiem ciekawe cywilne stare miasto, na które wycieczki nie chodzą i które jest totalnie zaniedbane, zaniedbane i obskurne. Beton, błoto, bruk, asfalt, wszystko wrzucone razem do starego, zepsutego miksera o tępych ostrzach, zblendowane i wyrzygane.
Chodziłem po uliczkach starej, zapomnianej Częstochowy, trupa Częstochowy, na którego zaszczanych zwłokach stał i dzwonił klasztor jasnogórski, i żywej duszy tu nie było, do momentu, w którym zza rogu wyszło kilku facetów śpiewających jakąś piosenkę.
Mało znany poza Częstochową jest też fakt, że Częstochowa leży nad rzeką, i to nad hymnową, bo Wartą. Nie bardzo było jak do tej Warty zejść, bo krzory, beton, zabudowania, barierki. Nie było też za bardzo po co schodzić, bo Warta w Częstochowie była nędznym cieczkiem, ledwo sobie radzącym między zarośniętymi brzegami.
Wróciłem na rynek. Wszedłem do heroicznie trwającej w tym rozpierdolu knajpy i zamówiłem kawę. Czekając, słuchałem gości rozmawiających przyciszonym głosem przy stoliku obok.
– No i wiesz, jest szansa jeszcze, jest szansa. W Stanach cztery lata, u nas jeszcze trzy. W tych co za rok, to Niemcy jeszcze nie. Ewentualnie w następnych, a wtedy może już Stany nie i Polska nie. I będzie się na czym oprzeć.
O eliminacjach gadają? – zastanawiałem się. – Co – myślałem – już się zaczęło to polskie arytmetyczne liczenie szans awansu na mistrzostwa? Do kolejnej fazy? Wyjście z fazy grupowej liczone na palcach? Liczenie na cud? Częstochowa – dobre miasto. Gdzie, jeśli nie w Częstochowie. Wotum można powiesić. Piłkę nożną. Niepotrzebną.
– A Francja? – zapytał jeden z nich.
– Francja… – prychnął drugi. – No może nie… LePen ma szansę tylko z Hollandem, a ten nie dojdzie raczej do drugiej rundy.
Wyszedłem z knajpy i wracałem trupem rynku w stronę świetlistej, rozpuszonej katedry.