Śmierć i dziewczyna

Marek Zaleski

Wara nam od osoby autora: wszelkie podobieństwo jest jak zwykle grą literacką, i to grą najbezczelniej znaczonymi kartami

Śmierć i dziewczyna

Jeszcze 2 minuty czytania

Śmierć i dziewczyna

W swojej nowej powieści Pilch-ironista walczy z Pilchem-elegistą. Jak zawsze? Jeszcze bardziej. „Zuza albo czas oddalenia” jest niby historią erotycznej fascynacji. „To było do przewidzenia: na starość zakochałem się w pochopnej dwudziestolatce. Przez pochopność należy rozumieć zgodę na wykonywanie działań elementarnych za pieniądze, ergo kurewstwo” – czytamy w pierwszych zdaniach powieści. Pisze książkę znowu o sobie, ale wara nam od osoby autora: wszelkie podobieństwo jest jak zwykle grą literacką, i to grą najbezczelniej znaczonymi kartami: „znalazłem ten rękopis w lewym mocno sfatygowanym narciarskim bucie, but leżał w kamienicy na Hożej, na schodach”. Pisze erotyczną powiastkę, ale nie na tym koniec: uważny czytelnik znajdzie w niej i coś o sobie, ba! – znajdzie smakowity podgląd nadwiślańskiej współczesności.

Jerzy Pilch, „Zuza albo czas oddalenia”. Wydawnictwo Literackie, 134 strony, w księgarniach od czerwca 2015

W luterskiej Wiśle, w bogobojnych domach ciągle jeszcze straszy i unosi się duch zjełczałej, ale jednak zacności, tymczasem w Warszawie nie tylko życie towarzyskie i uczuciowe respektuje logikę monetarnej wymiany i tren wyśpiewany przez Pilchowego narratora ową logikę ma za swą partyturę. Kiedyś ludzie pielęgnowali uczucia, dzisiaj w najlepszym wypadku je tylko posiadają, w najgorszym – sprzedają. O życiu emocjonalnym narratora co nieco się dowiadujemy, o życiu Zuzy wiemy tyle, co o życiu emocjonalnym meduzy, ale przecież nie przypadkiem pada zdanie (w końcu w tej opowieści Zuza wypowiada ich bardzo niewiele): „Ja umiem być wierna… Nawet gdy moje ciało jest gdzie indziej”. Banał to, ściema czy prawda? Narrator mówi często o intymności, ale kto w tej powieści jest galernikiem intymności, on czy Zuza? I czy ktoś tu jest rzeczywiście galernikiem czegokolwiek, a jeśli tak, to czego? Pierwszym warunkiem intymności jest empatia. To dziś słowo pop-psychologii. Nowoczesny ideał intymności zakłada przede wszystkim – a może nawet wyłącznie – równość praw partnerów i w świecie powieści Pilcha równość jest kwestią uczciwości stron dokonujących transakcji. Każde stara się być maniakalnie uczciwe, ale pozostając w świecie własnej fantasmagorii. „Cała miłość do Zuzy była fantazmatem”, czytamy. Intymność jest też dzisiaj synonimem zdrowia, pomyślnej normalności. Ale zarazem pojęcia zdrowia i choroby, a i normalności, stały się dziś funkcją naszych zdolności adaptacyjnych w społeczeństwie ryzyka. Skądinąd chory narrator rękopisu znalezionego w bucie („lekarze mówią o dwóch latach nadziei”) jest przecież zdrowszy od wielu cieszących się dobrym zdrowiem rześkich bywalców kościołów i supermarketów.

„Zakochane zwierzę” z luterańskiego matecznika, konające w swoim dzisiejszym warszawskim babilonie, póki co spieszy się na męczeństwo z rąk feministek. W końcu pierwszy był Orfeusz, smętny „cytarzysta”, jak go nazywa Kierkegaard – znajdzie się więc w dobrym towarzystwie. Póki co, pisze ostentacyjnie seksistowską „summę erotyczną”, pamiętnik męczennika. Ale pisze i coś więcej. Czyni obiekt swoich afektów dziełem sztuki i może jeszcze czymś innym. Równie ostentacyjnie przypisuje swej „pochopnej” dziewczynie głębię, przy której rów atlantycki okazuje się kałużą, choć z pozoru wydaje się oceanem banalności. W świecie Zuzy siłę i rangę ostatecznego, metafizycznego zgoła argumentu ma pieniądz. Ale czyż pieniądz, jak pisał już Stendhal, nie jest tym, bez czego nie możemy się obejść pod groźbą utraty duszy? („Ciężar sakiewki najpewniej niszczy w nas zarodki zła”). Narrator, „koneser płatnej miłości”, oczywiście puszcza zapewnienia Zuzy mimo uszu: „Znalazła się wirtuozerka wierności”. Znowu: to tylko maskarada cynika. Pod spodem jest strach, który prędzej czy później staje się udziałem każdego. Autor idzie z Philipem Rothem w zawody, ba! – z legionem zasłużonych dostawców erotycznej fikcji, ale jak na prawdziwego pisarza przystało szanuje i siebie, i czytelnika, więc zakłada nam siatkę jak Arjen Robben i myli tropy. Czyż pragnienie erotyczne nie jest tylko figurą zwycięstwa kostuchy, która w przebraniu La Belle Dame Sans Merci, dwudziestoletniej Zuzy o boskim ciele, pojawia się u boku narratora? Na razie jego wybranka odpuszcza i przepada gdzieś w mieście, ale jeśli powróci, to napomknienia o samobójstwie, jakie od czasu do czasu czyni narrator, staną się czysto bezprzedmiotowe.

Pilch bawi się swoją frazą, którą niektórzy ostatnio podrabiają z ponurą desperacją, ale bawi się też kliszami, które ciągle jesteśmy skłonni traktować bardziej poważnie, niż one na to zasługują. Seks jako talizman wybawiający od śmierci, odwet śmiertelnego ciała na śmierci? To nazbyt oczywisty, ba, nieźle sprostytuowany wątek, powielany w setkach kopii. Podobnie jak pornografia zazdrości. Pozostaje więc jej rewers: seks bez żadnych zobowiązań poza najprostszymi, wynikającymi z finansowanego kontraktu. Dopóki pieniądz jest w ruchu, nie ma śmierci, dopóki nie ma w tym nic poza przyjemnością, nie ma dramatu. Ale bohater – nie wiadomo do końca, bardziej ze zgrozą czy może z nadzieją – wyznaje: „zakochałem się!”. Więcej, awanturuje się w małżeństwo ze swoją „pochopną dziewczyną”, a my mamy prawo podejrzewać, że deklarowane uczucie jest w gruncie rzeczy kuracją zaaplikowaną własnej zazdrości: narrator epatuje sam siebie swoim libertynizmem, ale zdarza mu się napomknąć: „Miałem Zuzę, ale w istocie nie z Zuzą, ale jej ciałem obcowałem”. Małżeństwo tutaj traktowane jest zgoła pornograficznie: pornografia za sprawą emocjonalnego dystansu daje poczucie kontroli, małżeństwo w miejsce dystansu zapewnia poczucie własności upragnionego obiektu pożądania. Nowo poślubiona jednak znika, wystawiając oblubieńca na męki zazdrości. Nie tyle nawet zazdrości, co frustracji, jaką rodzi lęk przed utratą kontroli nad sytuacją. To nie może się skończyć dobrze, wszakże skończyć się jakoś musi. Opowieść urywa się, ale mylił się ten, kto sądził, że koniec, jak przystało na koniec prawdziwy, będzie krwawy. Autor w swym kontredansie podsuwa nam kolejny konterfekt swego narratora. To ostatni Mohikanin sztuki życia, a jej sekretem, jak nas o tym zapewniali klasycy z wysokiego nieba literatury, zawsze pozostawała zdolność do urzeczenia się tegoż życia urodą. I tak jest w zakończeniu: chwilo, trwaj… Koniec jest więc niemal sereniczny, choć przez rozdarty Pilchową ironią elegijny obraz sączą się krople melancholii. Poczucia straty nie zaleczy elegijne pocieszenie: żałoba się nie kończy. Zawsze znajdzie się Beatrycze, której w zasięgu wzroku akurat właśnie jakoś nie ma. Trzeba więc z depresji czynić cnotę. Nie chodzi o to, by znaleźć. To zresztą niemożliwe. Pięknie tracić – oto sztuka prawdziwa. Tak krygując się, przystajemy na własną śmiertelność.

To kolejny żart, bo nie o to w końcu chodzi. Prawdziwe pocieszenie i ratunek są gdzie indziej: zostaje jeszcze rzemiosło. Zuza, jak powiadał chętnie cytowany przez Pilcha klasyk, uprawia rzemiosło poziome, a robi to – jak czytamy – w sposób „wybitny”. Z tego czyni cnotę. Narrator, starzejący się lowelas i niewierny kochanek, ćwiczy się w sztuce lojalności wobec pewnej mistress, której akurat warto dochować wierności, wobec kochanki, której imię zaczyna się na L. I tym razem także nie sprawia zawodu ani sobie, ani swoim czytelnikom.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.