Komedia z nieboszczykiem

Komedia z nieboszczykiem

Tomasz Fiałkowski

Jerzy Pilch spogląda z obwoluty „Dziennika” z tak intensywnym grymasem niechęci na twarzy, że trochę strach siadać do pisania. Próbować jednak trzeba

Jeszcze 2 minuty czytania

Że Pilch jest felietonistą znakomitym, wiadomo od dawna. Świadectwem roczniki „Tygodnika Powszechnego”, „Polityki”, „Dziennika”. A wcześniej, w czasach zamierzchłych, był jeszcze „Student”, następnie zaś recenzje-felietony w krakowskim mówionym „NaGłosie”. W pisarstwie Pilcha ścieżki felietonistyki, prozy powieściowej i autobiografii nierozerwalnie się przy tym splątały. Dobitnym przykładem „Bezpowrotnie utracona leworęczność” – złożona z tekstów powstających z tygodnia na tydzień (no, czasem rzadziej) i publikowanych w felietonowej rubryce, a przecież zwarta i precyzyjnie skomponowana, w całościowej lekturze dopiero ujawniająca w pełni zamysł autora.

Jerzy Pilch, „Dziennik”. Wielka Litera, Warszawa,
464 strony, w księgarniach od kwietnia 2012
Podobnie z „Dziennikiem”, ogłaszanym wcześniej w odcinkach na łamach „Przekroju”. Jeśli się – inaczej niż niektórzy recenzenci tej książki – czytało regularnie „Przekrojowe” teksty, można było przeczuć, że chodzi o „dzieło w toku”, że forma dziennika nie jest żadnym kamuflażem, ale sygnałem wewnętrznej spójności. Nietrudno też było śledzić, jak spod powierzchni bieżących zdarzeń wyłaniają się powracające wątki, a świat zewnętrzny cofa się jakby pod naporem pamięci, która, paradoksalnie, kurcząc się, zarazem intensywnieje. To przez jej pryzmat narrator odczytuje rzeczywistość. Wycofany, zwrócony ku sobie, wciąż jednak tęskniący za siłą bezpośredniego przeżycia. Czyjejś bliskości, lekturowego olśnienia, emocji piłkarskiego kibica. 

„Jak się człowiek zaczyna wokół jednej sprawy kręcić, nagle wszystko zdaje się nią naznaczone. Na co spojrzysz, co usłyszysz, co weźmiesz do ręki – żałobnie przemawia, śmiertelne daje znaki, końcówkę szyfruje. Zwłaszcza książki – jakby się zmówiły. Skądinąd nie dziwota. Czy istnieje, czy w ogóle jest możliwa ważna literatura bez tematu śmierci? Bez Boga owszem, choć zawsze jest to lód przeraźliwy. Ale bez śmierci? Komedia? Komedia, w której nikt nie umiera, zawsze będzie mniej warta od komedii choćby z jednym tylko nieboszczykiem”.

Zapis z 20 stycznia 2010 wskazuje jeden ze wspomnianych wątków czy tropów – podstawowych. „Poza Nią nie ma innego problemu. To znaczy jest jeden i tylko jeden: Jej zagłuszanie” – czytamy pod datą 7 września 2011. To na marginesie lektury „O niedogodności narodzin” Ciorana. I od razu konieczne uzupełnienie: „Warto dodać, że ani ja, ani nawet Cioran żadnego odnowienia i w jakiejkolwiek formie istniejącego czy nieistniejącego memento mori nie proponujemy! Niech Pan Bóg broni! Żadnej powagi! Najmniejszej powagi! Wręcz przeciwnie! Wyłącznie niepowaga! Tylko niepowaga zagłuszania śmierci jest ciekawa”.

Obok – mimochodem jakby wprowadzony temat choroby, „dzieje zaniku”. Przenikliwie wydobyła ten temat Kazimiera Szczuka w swoim tekście na łamach „Magazynu – Książki w Tygodniku”. Pisze tam o chorobie jako „nowym, obcym bohaterze” świata Pilcha, zjawisku, które prowadzi do „postępującej erozji rzeczywistości, w tym samej fizycznej i psychicznej możliwości pisania” – a równocześnie staje się pośrednio źródłem dziwnego światła. Obcość i niesprawiedliwość, a zarazem nieuchronność tego doświadczenia, zauważa Szczuka, wywołują szczególny efekt intensywności i głębi, a pisarski fach okazuje się „jedyną potęgą zdolną zmierzyć się z neurologiczną entropią”.   

Dziennik intymny, komedia z nieboszczykiem – właśnie, pamiętajmy, jednak komedia! „Żadnej powagi!”. Śmierć śmiercią, choroba chorobą, melancholia melancholią – a Jerzy Pilch nie przestał być uważnym i bezlitosnym obserwatorem świata. 21 grudnia 2009 – 21 listopada 2011; między datami, które tworzą ramy czasowe „Dziennika”, dostatecznie wiele się zdarzyło. Z katastrofą smoleńską i jej konsekwencjami na czele. Katastrofą, w której zginął imiennik, krewny (zresztą po kądzieli, nie po mieczu) i przyjaciel autora, ksiądz Adam Pilch.

Współuczestnictwo w narodowej żałobie to jednak – znów paradoks – kolejna sposobność, by podjąć temat własnej religijnej odrębności, „bycia ewangelikiem w Polsce”. I nie chodzi tylko o – cokolwiek bluźniercze w oczach ewangelika – szaleństwo warszawskiej wojny krzyżowej. „Wiarę w Pana stracić można, luterstwa się wyzbyć nie da żadną miarą, żadnym wysiłkiem i za żadną cenę”. Stąd szczególnie wyczulone władze poznawcze, pozwalające nawet Joannę Tokarską-Bakir złapać na mimowolnej nietolerancji. Stąd też radość czerpana z wszechstronnej analizy wizji „polskiej Nocy św. Bartłomieja”, jaką w „Samuelu Zborowskim” rozsnuł Jarosław Marek Rymkiewicz.

Całość, jaką tworzy „Dziennik”, powagą-niepowagą podszyta, jest wielowarstwowa i wieloskładnikowa. Przeczytać ją najpierw warto jak Pan Bóg przykazał, data po dacie, potem zaś można wracać do poszczególnych fragmentów. Na przykład do „dekalogu prawdziwego Europejczyka” albo do wspomnień z praktyk robotniczych przed rozpoczęciem studiów polonistycznych – na budowie w Chrzanowie Jerzy Pilch pracował wówczas w jednej brygadzie z Marianem Stalą i Bronisławem Wildsteinem. Do śmiertelnie poważnych uwag o karze śmierci i do polemiki z Januszem Rudnickim na temat kanonu lektur szkolnych. Tak czy inaczej – czytelniku, jest do czego wracać. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.