ŚLEDZTWA RUDEGO KOTA: Sztuka i krew, czyli nowy Rankin

Tomasz Fiałkowski

To była rozkoszna komedia: Audrey Hepburn jako uczciwa córka rodu genialnych fałszerzy dzieł sztuki, Peter O’Toole jako detektyw, wzięty przez nią mylnie za złodzieja.

Jeszcze 1 minuta czytania

To była rozkoszna komedia: Audrey Hepburn jako uczciwa córka rodu genialnych fałszerzy dzieł sztuki, Peter O’Toole jako detektyw, wzięty przez nią mylnie za złodzieja. Audrey równie śliczna w sukni wieczorowej, jak i w kitlu muzealnej sprzątaczki (kostiumy projektował Hubert de Givenchy), Peter rzucający na kolana spojrzeniem jasnobłękitnych oczu. I genialna scena, w której wspólnie wykradają z wystawy rzekome arcydzieło Benvenuta Celliniego – figurkę Wenus, do której tak naprawdę pozowała babka bohaterki. Wykradają, unieszkodliwiając wcześniej alarm przy pomocy... bumerangu.

Nakręcony w 1966 roku film Williama Wylera „Jak ukraść milion dolarów” przypomniał mi się podczas lektury „Otwartych drzwi” Iana Rankina. Głównie prawem kontrastu – choć w obu przypadkach chodzi o fałszowanie i kradzież arcydzieł, a także prawdziwie namiętną miłość do sztuki, u Rankina w miejsce happy endu mamy finał przewrotny i cokolwiek makabryczny. Czegóż jednak innego mogliśmy się po nim spodziewać?

„Otwarte drzwi” („Doors Open”, 2008) są pierwszą książką szkockiego pisarza ogłoszoną po zamknięciu cyklu powieści, których bohaterem był inspektor John Rebus. W końcówce „Pożegnalnego bluesa”, siedemnastej i ostatniej z tych powieści, Rebus przechodzi na emeryturę, a jego główny przeciwnik, gangster Morris Gerald Cafferty, czyli „Big Ger”, leży nieprzytomny na szpitalnym łóżku i nie wiadomo, czy się wyliże. Rebusa już tutaj opłakałem i wciąż mam nadzieję, że Rankin pozwoli mu jeszcze działać – mógłby na przykład wysłać go do Polski, skąd pochodzili przodkowie inspektora. „Otwarte drzwi” mnie jednak nie zawiodły, choć znacznie się różnią od tamtej siedemnastki.

Przede wszystkim brak tu właściwie centralnej postaci, jednego dominującego bohatera, mamy za to rodzaj planszy do gry z rozstawionymi na niej figurami, wśród których policjant pełni rolę raczej drugorzędną. Ważniejszy jest kwintet organizatorów złodziejskiego przedsięwzięcia: skoku na magazyn przechowujący dzieła sztuki z edynburskiej Galerii Narodowej, dla których zabrakło miejsca w muzealnych salach. Członkowie kwintetu mają odmienne charaktery i rozmaite, starannie przez Rankina zarysowane motywacje psychologiczne. Łączy ich misterna sieć powiązań i zależności – a także owe dzieła, często bardzo wybitne, ukryte przed oczami widzów w nadbrzeżnym magazynie.

Jest więc Mike Mackenzie, lat trzydzieści siedem, bogaty i znudzony – zbił majątek na programach komputerowych, ma luksusowy apartament i piękne zbiory obrazów, brakuje mu jednak adrenaliny. Jest jego starszy przyjaciel Allan Cruikshank – skromny urzędnik bankowy i wielbiciel sztuki. Jest Robert Gissing, rektor akademii sztuk pięknych, wygłaszający namiętne tyrady w obronie uwięzionych arcydzieł. Jest Hugh Westwater, czyli Westie, student Gissinga, który właśnie ma obronić dyplom; talent Westiego posłuży przygotowaniu kopii zrabowanych dzieł, chodzi bowiem o sfingowanie nieudanego rabunku, podczas którego oryginały wymienione zostaną na kopie. I jest jeszcze Majcher Calloway, szkolny kolega Mike’a, gangster w opałach, gwałtownie potrzebujący pieniędzy, a przynajmniej zastawu pod nie.

Mózgiem operacji jest Mike (a przynajmniej tak mu się wydaje), głównym wykonawcą i dostarczycielem „sił pomocniczych” – Majcher. Sprawę komplikuje obecność postaci z tła, od dwóch goryli Callowaya, którzy chcieliby zacząć działać na własny rachunek, po dziewczynę Westiego, której młody malarz wszystko oczywiście wygadał. Inspektor Ransome marzy tylko o tym, by dopaść gangstera, i szybko zauważa jego dziwne kontakty z miłośnikami sztuki, zwłaszcza że zna Laurę Weston, pracowniczkę domu aukcyjnego i ukochaną Mike’a. Edynburg to nieduże miasto, zbyt małe, by ukryć taką intrygę – a w dodatku wmiesza się w nią demoniczny przybysz z północy, pan Nienawiść, który w imieniu mocodawców ma wyegzekwować długi od Callowaya...

Rankin nie tylko bawi się przesuwaniem figur na planszy, ale też co chwilę puszcza oko do czytelnika. Raz czyni aluzję do emerytury Rebusa, choć nie wymienia go z nazwiska, innym razem świadomie miesza dwie wersje filmu „Afera Thomasa Crowne’a” – tę ze Stevem McQueenem i Faye Dunaway, gdzie tytułowy bohater przygotowuje napad na bank, i tę z Pierce’em Brosnanem i René Russo, gdzie chodzi o kradzież obrazu Moneta. No i potwornie mąci nam w głowach w kwestii malarstwa szkockiego, zmuszając do sięgnięcia po źródła.

Mały przykład: koloryści z pierwszej połowy XX wieku to ważny rozdział w dziejach szkockiej sztuki, nie było jednak wśród nich Alberta Monboddo, którego arcydzieło – portret żony – odgrywa w powieści tak istotną rolę. Istniał za to, owszem, Lord Monboddo – osiemnastowieczny szkocki prawnik, filozof i językoznawca... Henry Raeburn i David Wilkie to postacie autentyczne, pejzażystę Uttersona wymyślił Rankin. I tak dalej, i tak dalej. Raz jeszcze potwierdza się moja teza, że kryminały czytać warto – nie tylko dla przyjemności, także dla nauki.


Ian Rankin, „Otwarte drzwi”. Przeł. Robert Ginalski, Albatros, Warszawa, 424 strony, w księgarniach od sierpnia 2011


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.