Czytajmy Nałkowską!

Eliza Szybowicz

Empatia autorki biografii Nałkowskiej łagodzi kanty, zaciera konflikty. Chcielibyśmy chociaż od czasu do czasu przeczytać coś polemicznego, czy choćby natknąć się na mocno położony akcent

Jeszcze 5 minut czytania

Książki Hanny Kirchner o Zofii Nałkowskiej nie da się przeczytać jednym tchem. Dwoma czy trzema też nie. Czy mogło być inaczej?

Dziewięciusetstronicowa monografia skomponowana jest starą dobrą polonistyczną metodą. Obok opowieści biograficznej zawiera skrupulatne omówienie dorobku pisarki na tle literatury polskiej i obcej, z obowiązkową analizą poetyki utworów, z uwzględnieniem reakcji recenzentów, z uwagami o procesie historycznoliterackim. Akademicka metoda Hanny Kirchner idzie jednak w parze z eseistycznym, osobistym językiem, który dziwnie współbrzmi z językiem bohaterki, tak, że trudno je nieraz rozróżnić.Pozwala to rozwijać tematy, które gdzie indziej ucięłaby kpina (niegasnący erotyzm dojrzałej już Nałkowskiej) czy potępienie (powojenne zaangażowanie w komunistyczną politykę).

Czytelniku, Nałkowską zrób sobie sam

Hanna Kirchner „Nałkowska albo życie pisane”.
W.A.B., Warszawa, 896 stron, w księgarniach
od listopada 2011
Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że ta empatia zbytnio łagodzi kanty, zaciera konflikty, a nawet uniemożliwia artykulację niektórych problemów. Kiedy płyniemy łagodnie kołysani przez dziesiątki, setki czułych stron, chcielibyśmy chociaż od czasu do czasu przeczytać coś polemicznego, czy choćby natknąć się na jakiś mocno położony akcent, zaznać otwarcia nowej perspektywy. Tymczasem przytaczane przez Kirchner opinie krytyczne są łatwe do zbycia, bo wynikają np. z jawnej mizoginii krytyka.

We wstępie autorka pisze, że chciałaby „wlać nowe życie w postać, a zwłaszcza w pisarstwo Nałkowskiej, po trosze zapomniane, zmartwiałe, zasnute lepką pajęczyną nieaktualnych sądów, zmaltretowane w szkole, nawet w połowie zapoznane (myślę o utworach z lat 1906-1920)”. Ostatecznie zadanie aktualizacji w dużej mierze spada na czytelnika, który na szczęście otrzymuje obszerny materiał do samodzielnego wykorzystania. Ciekawe zresztą, że akurat wczesna, modernistyczna twórczość Nałkowskiej, która od jakiegoś czasu przeżywa mały renesans, posłużyła tu jako przykład zapomnienia.

Ze względu na eseistyczną formę Kirchner ukrywa erudycyjny fundament tekstu, co w praktyce oznacza, że bibliografia rzadko wychodzi poza źródła oraz pozycje ściśle polonistyczne. Nie chodzi chyba jednak tylko o to, żeby nie przeładować książki przypisami. Interpretacja aborcyjnego wątku „Granicy” w „Milczeniu owieczek” Kazimiery Szczuki, szkice Krzysztofa Tomasika o nieheteronormatywnych związkach pisarki z Karolem Szymanowskim i Jerzym Zawieyskim czy nawet bardzo porządne (choć feministyczne) odczytania w książkach Ewy Kraskowskiej, Grażyny Borkowskiej i Anety Górnickiej-Boratyńskiej, odzyskujące Nałkowską jako tradycję, która wiele znaczy dla współczesności, są dyscyplinie uprawianej przez Hannę Kirchner obce. Na nic by się jej nie zdały.

Przymierzanie póz

Zofia Nałkowska / fot. Stanisław
Brzozowski, archiwum NAC
Badaczka chce wlać nowe życie w Nałkowską, nie Nałkowską w nowe życie i właśnie w priorytetach tkwi zasadnicza różnica między monografią Hanny Kirchner a wymienionymi tekstami. A szkoda, bo znajduje się w niej wiele wątków, które można by żywcem wziąć i wykorzystywać jako argument w aktualnych dyskusjach.

Najpierw poznajemy Zofię Nałkowską jako nad wiek intelektualnie rozwiniętą córkę Wacława Nałkowskiego, jednego z najbardziej znanych lewicowych radykałów początku XX wieku. W kołysce czyta Nietzschego i Ibsena. W postępowym domu, pełnym uczonych, pisarzy, działaczy społecznych chłonie światopogląd materialistyczny, laicki. Uczy się krytycyzmu społecznego, zaznajamia z najnowszymi postulatami emancypacyjnymi, przy tym przyzwyczaja do zarabiania piórem i życia w niedostatku.

W jej dzienniku z okresu dojrzewania odbywa się przymierzanie póz i kostiumów z repertuaru epoki, świadome modelowanie swego wizerunku nowej kobiety – mądrej i pięknej, niezależnej od mężczyzny, silnej, chłodnej, narcystycznej. Nietzscheańskiej. Młoda Nałkowska przechodzi, jak pisze Kirchner, ostrą fazę feministycznego buntu. Mimo podziwu dla ojca widzi życie matki, jego cichej współpracowniczki, jako puste i smutne, pełne rozczarowań i tłumionych łez.

Na wódkę z Korczakiem

Z drugiej strony, chociaż rodzice wspierają aspiracje córki, zarozumiała pensjonarka wie, że żyje w wyjątkowo mizoginicznych czasach, i dochodzi do wniosku, że jako kobieta ma przed sobą tylko jedną drogę – zamęścia, które przedstawia sobie jako łatwą do anulowania transakcję. Na próbę wychodzi za mąż za nie dorównującego jej pod żadnym względem, zazdrosnego o jej sukces Leona Rygiera. Wydaje ostentacyjnie feministyczne powieści: „Kobiety”, „Rówieśnice”, „Narcyzę”.

Nie działa w ruchu kobiecym, ale jej wystąpienie na Kongresie Kobiet Polskich w 1907 roku przechodzi do legendy, bo gromkim głosem, przekrzykując prezydialny dzwonek i aprobatywno-oburzony szum sali, mówi o podwójnej moralności zależnej od płci, domaga się dla kobiet „całego życia”, czyli zniesienia barier obyczajowych, które czynią z nich kaleki, afirmuje swobodę seksualną. Chadza z Licińskim i Korczakiem na nocne wyprawy do spelunek Powiśla, całuje się z utrzymanką właściciela pralni i szklanką pije wódkę.

Później wszystko cichnie. Oczywiście śmierć ojca, choroby, rozwód z Rygierem, kłopoty finansowe, wojna światowa to ważne powody, ale nie do końca wyjaśniają, skąd wzięło się wielkie zwątpienie dojrzałej Nałkowskiej. Skąd brak dalszego ciągu zaangażowania w sprawę emancypacji? Kirchner tłumaczy to doświadczeniem życiowym. Sugeruje, że manifestacyjny feminizm Nałkowskiej był czymś w rodzaju młodzieńczej choroby, z której się wyrasta. Przeszedł w „inny, głębinowy [a więc lepszy?] feminizm [...], sączący się ironią i smutkiem z powszednich i powszechnych wypadków życia”.

Równie dobrze można by to wycofanie niegdyś odważnej mówczyni nazwać regresem. Jej poglądy na pewno ewoluowały, ale czy dlatego tak trudno sobie wyobrazić Nałkowską występującą na przykład obok Krzywickiej i Boya w kampanii na rzecz świadomego macierzyństwa? Mogłaby ich chyba połączyć krytyka obłudnych i opresyjnych dla kobiet norm obyczajowych? Nałkowska zabierała głos w w innych sprawach publicznych, w tej nie chciała?

Despoci i czuli przyjaciele

Pisarka, wyszedłszy z okresu burzy i naporu, marzy o silnym mężczyźnie, domu i dziecku, cierpi z niedostatku miłości. W jej życiu prywatnym przeplatają się dwa schematy. Wiąże się z despotami, którzy ją tyranizują i robią jej awantury, oraz romansuje lub tylko czule przyjaźni się z mężczyznami, których większość to jej młodsi koledzy po piórze, odkrywani przez nią, wyrozumiale wspierani, protegowani. Drugi mąż, Jan Gorzechowski, piłsudczyk, wojskowy, którego Kirchner nazywa żandarmem, wielu rzeczy sławnej żonie zabraniał, był wściekle zazdrosny o wszystko, co nie było związane z nim, najbardziej oczywiście o literaturę i kontakty ze środowiskiem. O jej twórczości wypowiadał się z pogardą, co nie przeszkodziło mu później żyć za zarobione przez nią tym sposobem pieniądze. Kiedy po wielu latach szarpaniny wreszcie się z nim rozwiodła, znalazła sobie kolejnego tyrana w osobie Bogusława Kuczyńskiego, prozaika-eksperymentatora, z którym też stanowczo za długo nie potrafiła się rozstać.

Górki, pierwsza od prawej Zofia Nałkowska

Kirchner przywołuje teorie psychologów, pisze raz o „głęboko uwewnętrznionym kulturowym wzorze”, raz o fatalizmie i atawizmie, o szczególnej skłonności samej Nałkowskiej, a także ogólnej „odwiecznej doli poniżanej kobiecości”. Twierdzi, że „tu dotykamy może ciemnego miejsca feminizmu, który w walce o podmiotowość kobiet nie jest w stanie uzbroić ich przeciw nieubłaganej determinacji instynktu”. Dowodzi to tylko, że autorce udzieliła się pesymistyczna odmiana feminizmu różnicy wyznawana przez jej bohaterkę. (Nie przypadkiem wśród współczesnych kontekstów, przez swoją rzadkość świecących jak żarówki, znalazły się „Szczeliny istnienia” Jolanty Brach-Czainy).

Dama literacka

Hipotezy kobiecego instynktu czy też kulturowego wzoru wymuszającego uległość nie przybliżają nas natomiast do zrozumienia, skąd się wzięło połączenie realnej niezależności i emocjonalnej podległości Nałkowskiej, która przewyższała intelektualnie i egzystencjalnie swoich ukochanych despotów, a mimo to starała się dostosować, zredukować do narzucanej przez nich roli. Musiało tu zadziałać więcej paradoksalnych sił, które zresztą autorka częściowo identyfikuje.

Nałkowska międzywojenna i powojenna wyłania się mianowicie z książki Kirchner jako literacka dama bardzo dbająca o swój wizerunek publiczny. Pod tym względem nie ma wielkich różnic między Nałkowską za sanacji i za stalinizmu. Działała w związku literatów, Pen Clubie, Polskiej Akademii Literatury, po wojnie była też posłanką i pełniła wiele innych publicznych funkcji. Tak w II Rzeczpospolitej, jak w PRL-u reprezentowała, a poniekąd legitymizowała, władze odradzającego się państwa.

W obu rzeczywistościach była po trosze częścią literackiego establishmentu, po trosze kontestatorką. W antyreżimowej „Granicy”, za którą otrzymała nagrodę państwową w 1935 roku, cytowała autentyczne, nielegalne wówczas grypsy z więzienia, gdzie normą były tortury i potworne warunki. Kiedy za całokształt twórczości dostała nagrodę państwową w 1953 roku, była właśnie w trakcie przerabiania „Węzłów życia” potępionych przez krytykę socrealistyczną, a nawet wymienionych jako negatywny przykład „psychologizmu” na zjeździe szczecińskim.

Samica alfa

Piękna, inteligentna, obyta, znająca języki, często bywała delegowana do kontaktów z zagranicznymi gośćmi. Nieodłącznym elementem tego wizerunku był mężczyzna u boku – „znak, że nie jest jeszcze z nią tak źle, że wciąż może być adorowana i kochana”. Fama kolekcjonerki młodszych kochanków, nieodłączna aura erotyzmu rosły w środowiskowej plotce, ale chyba nie były Nałkowskiej nie na rękę? A więc kulturalne obrzędy i rauty, blask sławy, wyrafinowane konwersacje, a potem powrót do codziennego niedostatku, zaborczego partnera, żmudnej i wiecznie niezadowalającej pisarskiej roboty. Ta dwoistość jest uderzająca, wyszła na jaw dopiero po publikacji jej dzienników, okazała się zaskoczeniem dla tych, którzy znali tylko fasadę. Kirchner przedstawia publiczną autokreację pisarki jako osiągnięcie, wypracowaną rolę, która stała się poręcznym narzędziem: „Jakie to charakterystyczne dla Nałkowskiej: ten stalowy pręt w jej charakterze – dyskrecja, głowa do góry, proste plecy, maska kobiety szczęśliwej, kostium społeczny sukcesu i pomyślności. Trzeba jeszcze wpisać w ten wizerunek dumę kobiety, która nie może dopuścić upokorzenia w świecie męskiej władzy i męskich wartości”. Badaczka z podziwem porównuje swoją bohaterkę do samca alfa: „Ta dojrzała kobieta ma tyle atutów, że może jak mężczyzna, niemłody, lecz błyszczący sukcesem, przyjmować lub odrzucać wedle swojej woli i przyciągać młodość”.

Gładka na gębie i na szyjsku

Tymczasem rzekomo wysoki status tak łatwo obraca się w swoje przeciwieństwo. Wystarczy złośliwe oko Dąbrowskiej lub lekceważące oko Miłosza, by literacką damę zobaczyć w bezlitosnym perspektywicznym skrócie. Dąbrowska pisała w 1947 roku: „Nałkowska olśniewała. Trzyma się coraz lepiej, musi mieć świetnych masażystów i kosmetykarzy, bo nawet gładka się zrobiła na gębie i na szyjsku. I co za ton, co za pewność siebie, już nie znakomitej pisarki, ale wielkiej figury politycznej! Co za protekcjonalne kiwanie paluszkiem na mężczyzn, którzy w podrygach podbiegają, by jej podać papierosa lub przyjąć w ucho jakieś szeptane zlecenie królowej. Byłam zaskoczona, nigdy jej jeszcze nie widziałam w tak tryumfującej, apodyktycznej formie. Musi mieć chyba jeszcze kochanka, bo niepodobna, by same tylko sukcesy w karierze dały jej taki tupet!”. Jest to rzecz jasna komentarz jadowicie niesprawiedliwy, okrutnie redukujący, ale też znakomity literacko, ukazujący całą wieloznaczność wizerunku publicznego Nałkowskiej. Był on nie tylko osiągnięciem, ale i pułapką. Jedną z wielu czyhających na tę specjalistkę od konwencji społecznych.

Od przełomowego skandalu zjazdowego do pozycji groteskowej królowej bez ziemi, za to o podejrzanie gładkim szyjsku – może o tych czterdziestu latach Nałkowskiej dałoby się opowiedzieć jako o jednej z krętych dróg polskiego feminizmu? Może w modernistycznym projekcie emancypacyjnym było coś, co nie wytrzymywało próby czasu i nie przekładało się na społeczną praktykę?

Po co tyle tych kobiet?

Zofia NałkowskaNałkowską warto też odzyskać jako pisarkę zaangażowaną społecznie. Jej powieści i opowiadania o międzywojennej Polsce, o plebejskich krzywdach i degrengoladzie elit wydają się częścią wizerunku intelektualistki. Kobiety czyniła zaledwie bohaterkami poszczególnych wątków. Prawda, że często były to wątki ważne, ale wplecione w całość, którą śmiało można nazwać diagnozą społeczną, krytyką polityki państwa, analizą mechanizmów władzy itp.

Na pewno pamiętała o obowiązującej hierarchii tematów. Kiedy napisała „Dom kobiet”, dramat, w którym występują wyłącznie postacie kobiece, recenzenci zareagowali panicznie – najwyraźniej nie mogli znieść widoku tak osobliwie zaludnionej sceny, bo kwestia nieobecności mężczyzn przytłoczyła w ich odbiorze wszystko inne. Dbałość o rangę pisarki, zajmującej się „czymś więcej” niż tematami „kobiecymi”, nie zmienia faktu, że możemy dziś czytać Nałkowską jako autorkę o lewicowej wrażliwości, dla której publiczne obowiązki literatury są oczywiste. Kirchner to właśnie robi – wiernie rekonstruuje literackie diagnozy społeczne Nałkowskiej, nie postrzegając ich jako elementu kompromisowej strategii przyjętej w świecie patriarchalnych wartości.

Krótka historia II RP

Wielokrotnie chwali przy tym swoją bohaterkę za „syntezę problematyki egzystencjalnej i obywatelskiej”, podkreśla ponadczasowość jej twórczości, w której „czujna, doraźna reakcja na wstrząsy historii i życia społecznego” wzbogacona jest „uniwersalnymi zagadnieniami egzystencjalnymi i antropologicznymi”.

Ujmijmy to inaczej – Nałkowska mimo ambicji uniwersalistycznych potrafiła wnikliwie zajmować się sprawami aktualnymi i konkretnymi. I podczas gdy niektóre „uniwersalne” rysy jej pisarstwa mocno się zestarzały, „aktualne” wciąż mogą przyciągać czytelników.

Dzięki książce Kirchner mamy rzadką okazję zapoznania się z krótką historią II Rzeczpospolitej jako państwa policyjnego, represjonującego mniejszości narodowe, komunistów, działaczy robotniczych i chłopskich, strzelającego do demonstrujących bezrobotnych, prowadzącego ostrą politykę kolonialną na Kresach, stosującego ucisk narodowy i społeczny w majestacie prawa.

Nałkowska od początku z obawą obserwowała objawy narodowej pychy u przedstawicieli odradzającego się państwa, nie podzielała niepodległościowej euforii, bacznie śledziła kolejne nadużycia. Dawała wyraz swemu rozczarowaniu w książkach. Najbardziej szokujący obraz kulisów polskiej państwowości ujrzała w grodzieńskim więzieniu, które odwiedzała jako członkini komisji oceniającej warunki życia więźniów. Zobaczyła aresztowanych bezpodstawnie „wywrotowców”, przetrzymywanych latami w areszcie, torturowanych w śledztwie, odsiadujących nieproporcjonalnie duże wyroki, mrących masowo na gruźlicę. Przez całe dwudziestolecie podpisywała oficjalne protesty w obronie więźniów politycznych. Swoje więzienne obserwacje wykorzystała w tomie „Ściany świata”, który dotyczył jednak tylko więźniów kryminalnych, historie politycznych były niecenzuralne – nie mogłyby się ukazać.

„Medaliony” w szkole. Nieprzeczytane

To jeden z najciekawszych tematów poruszonych w „Życiu pisanym” – Nałkowska oczywiście odnotowywała wzrost wpływów endecji (sięgających nawet PAL-u), rozbestwienie prasy „narodowej”, ale najwyraźniej znacznie bardziej interesowała ją polityka państwa, zbyt chętnie używającego przemocy, odtwarzającego system policyjny zaborców, uprawiającego arogancką propagandę. Musiała żywić silne przekonanie o ważnej roli instytucji państwa we wspieraniu dążeń emancypacyjnych jednostek i grup społecznych i srodze się zawiodła. Potem była świadkiem wrześniowego rozpadu tego państwa, zaprowadzania okupacyjnych rządów terroru, powstawania pod ich wpływem nowych form zachowań społecznych, w tym nowego rodzaju wrogiej obojętności na los żydowskich sąsiadów. Wstydziła się za getto, za postawę warszawiaków wobec pierwszego powstania warszawskiego.

Wszystko opisała w dzienniku i „Medalionach”, które czytane dzisiaj zaskakują trafnością wyboru najbardziej wymownych scen okupacyjnej rzeczywistości, a powstawały przecież, kiedy wiedza o doświadczeniach okupacyjnych dopiero zaczynała być scalana. Dziwi, że Polska od dziesięcioleci obowiązkowo czytająca „Medaliony” w szkole, takim oburzeniem zareagowała na książki Grossa. Po lekturze „Kobiety cmentarnej” i „Przy torze kolejowym” Gross powinien wydawać się zbędną repetycją.

W pierwszym z wymienionych reportażowych tekstów przygodna rozmówczyni narratorki wyraża powszechne przekonanie, że ginący za murem getta Żydzi są większym wrogiem niż Niemcy. W drugim – zbiegła z transportu ranna Żydówka cały dzień leży w uczęszczanym miejscu. Polacy zbierają się, przechodzą, naradzają ponad jej głową, odchodzą. Niemców nie ma w pobliżu, a jednak widzowie boją się pomóc uciekinierce, ktoś mógłby to zobaczyć i donieść, sami siebie nawzajem trzymają w szachu. Jedynym rozwiązaniem jest zastrzelenie kłopotliwego gościa. Jak czytamy „Medaliony” w szkole, że ich przez tyle lat nie zdołaliśmy przeczytać?

Naprzód robią z człowieka szmatę, a później nią powiewają

Nałkowska z pewnym wahaniem udzieliła kredytu zaufania powojennym władzom. Hasła odbudowy, awansu społecznego, szerokiego dostępu do kultury, walki z rasizmem były jej bliskie. Według Kirchner pisarka bała się ideologicznego fanatyzmu, ale chciała mieć udział w życiu kraju. No i wrócić do swej roli pięknej i mądrej literackiej damy.

Długo nie zdawała sobie sprawy, że ma być pożyteczną idiotką, znakiem ciągłości kultury. Gubiła się w propagandowej mgle. W czasie pobytu w Moskwie pytała Fadiejewa o socrealizm i była uradowana, że potwierdził jej podejrzenia – wymagania Ważyka, Kotta i Żółkiewskiego wobec literatów w świetle orzeczenia radzieckiego autorytetu okazały się bezzasadne. Zmuszana do regularnych oficjalnych wypowiedzi na zadany temat, pisała je z wysiłkiem, krótko, unikając nowomowy, zawsze zgodnie ze swoimi szlachetnymi przekonaniami. W końcu jednak musiała zdać sobie sprawę, że znalazła się w matni, skoro zasłynęła powiedzeniem: „Naprzód robią z człowieka szmatę, a później nią powiewają”.

Tyran najczulszy

Kirchner opisuje ostatni okres życia Zofii Nałkowskiej, jak wszystkie pozostałe, od środka, sugestywnie, bez cienia prezentystycznej wyższości. Uwikłaniu w rytuały stalinizmu towarzyszą inne, bardziej kameralne wątki, a wśród nich intrygująca więź z Genowefą Goryszewską, gosposią, sekretarką, opiekunką, ostatnią i najczulszą z tyranów Nałkowskiej. Badaczka może nieco zbyt mocno podkreśla dystans Nałkowskiej do uciążliwej despotycznej adoratorki, ale nam, tropicielom nieheteronormatywności, rekompensuje to fakt, że w książce – uwaga! – zamieszczono listy Geni do Najdroższego Jedynego Miłego Słoneczka, czyli chlebodawczyni, które unaoczniają pokorną miłość i protekcjonalną poufałość.

Cokolwiek by powiedzieć o książce Hanny Kirchner, porządkuje ona, zestawia, przypomina, wyjaśnia wiele spraw. Może być otwarciem niejednej dyskusji, inspiracją licznych pytań, zachętą do dalszych analiz.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.