Jeszcze 3 minuty czytania

Grzegorz Wysocki

Z WYSOKA I NISKA: Felieton pisany gęsim piórem przy świetle lampy naftowej

Grzegorz Wysocki

Grzegorz Wysocki

Czytacie właśnie kolejny numer „Dwutygodnika”, więc prawdopodobnie nie macie pojęcia, jak brutalne, stresujące i pozbawione wszelkiej radości potrafi być życie bez dostępu do internetu. Najprawdopodobniej nie zrozumiecie nawet niniejszego felietonu, bo też i dlaczego miałaby Was zainteresować emocjonalna relacja z trwającego od kilku tygodni zamieszkiwania pewnej prehistorycznej krainy, przeklętego internetowego trójkąta bermudzkiego, położonego zaledwie cztery przystanki tramwajowe od ścisłego centrum Gdańska? Zastanówcie się tylko: czy w XXI wieku może być coś bardziej przerażającego od próby napisania niegłupiego, choć frywolnego tekstu dla wymagającego czytelnika pism kulturalnych bez możliwości skorzystania z internetu? Nie może.

Od kilku godzin szukam „analogowego” tematu na felieton; tematu, który nie będzie wymagał wizyty na choćby jednej stronie internetowej, robienia researchu, sprawdzania konkretnych danych i dokładnego brzmienia cytowanych wypowiedzi; tematu, który uda się opracować bez zaglądania do wyszukiwarki i Pudelka, Wikipedii i forum Frondy; tematu, który rozpocznie się, rozwinie i zakończy w mojej głowie, a mimo to zainteresuje kogoś więcej niż samego autora. Co prawda miałem kilka tematów na dzisiaj, ale na przeszkodzie stanął nie tylko przeklęty tryb offline, ale i inne przykre zbiegi okoliczności. Ot, chociażby:

Miało być o śmierci „Batmana z Wisły”. Retrospekcja z niedawnej wizyty w saloniku prasowym: dziesiątki specjalnych wydań i wielostronicowych ilustrowanych dodatków, zajęte chyba wszystkie okładki krajowych dzienników i tygodników oraz te przerażające tytuły sążnistych tekstów napisanych na pożegnanie Mistrza w rodzaju „Orzeł wylądował”. Ostatecznie okazało się, że Małysz jednak żyje i to całkiem nieźle (nie dość, że rozgrzewa go Tekkane, to jeszcze wierzy, że za chwilę wygra w Lotto), a jego ogłaszany wszem i wobec „ostatni skok” wcale nie miał znaczenia metaforycznego (czy raczej: tanatycznego). Więc z felietonu o Małyszu nici.

Potem miało być nie tylko o wąsatym skoczku z Wisły, ale o Polsce i polskości, i polskiej boskości w ogóle. Miał być więc felieton złożony z Małysza, Papieża i Smoleńska, które to trzy wielkie wydarzenia (koniec kariery; rocznica śmierci i zbliżająca się beatyfikacja; rocznica katastrofy i – póki co – ponad 20 książek jej poświęconych) zagarnęły w ostatnich tygodniach jakieś 98% powierzchni rodzimych dzienników i tygodników, 99% czasu antenowego oraz 30% czasu reklamowego. Przy czym należy pamiętać, że ostatnią pulę (no i znowu Lotto!) zgarnął w całości Małysz. Z czystej przekory i wrodzonej złośliwości zamierzałem napisać felieton, w którym narodowym świętościom poświęcę zaledwie jedno zdanie, ale tak bulwersujące i ohydne, że właśnie na nim zakończylibyście lekturę. Zdanie istniało i już już miało zostać wykorzystane, ale okazało się, że zapisałem je tylko na firmowej skrzynce e-mailowej, a bez dostępu do internetu – jak się domyślacie – do bluźnierczego Zdania nie mam dostępu. Poza tym po pracy udałem się do pewnej kolektury, na drzwiach której przywitał mnie wąsaty Bohater Wszystkich Polaków, no i stało się, przypomniałem sobie w jednej sekundzie, że przecież ja również jestem nieprzejednanym, nieskończonym i nieśmiertelnym patriotą. Więc z obrzydliwego felietonu szargającego narodowe świętości tym bardziej nici. Procesu sądowego pt. redakcja „Dwutygodnika” kontra reszta Polski póki co nie będzie.

Miało też być o Janie Hartmanie i jego opublikowanej na łamach „Tygodnika Powszechnego” (nr 12/2011) bezlitosnej krytyce młodzieżowego rozumu („Godne, bo wygodne”). Ta porywająco napisana, zaangażowana i stworzona – jak chcę wierzyć – ze szlachetnych pobudek rozprawa byłaby dużo bardziej interesująca, gdyby nie była tak jawnie niesprawiedliwa i skrajnie uogólniająca. Sam również uwielbiam narzekać, odsądzać innych od czci i wiary, podważać ich (niewielkie, zawsze i wszędzie niewielkie!) kompetencje i wyśmiewać sposób argumentacji (chybiony i żałosny, a jakże!). Różnica pomiędzy mną a Janem Hartmanem jest jednak taka, że jeśli nawet bez końca w swoich tekstach narzekam, to z dystansem, jeśli bezlitośnie podważam czyjeś kompetencje, to z przymrużeniem oka, jeśli niegrzecznie wyśmiewam czyjeś argumenty, to z szerokim uśmiechem na ustach. Oczywiście, nie zawsze i nie przy każdej okazji, ale bardzo się staram, by jednak jak najczęściej. W przeciwnym wypadku patos, wielkie słowa, uniwersalne pojęcia, transcendencja, metafizyka i ogrom Kosmosu dawno już doprowadziłyby mnie do zawału serca.

A Hartman pisząc o „śmieciu wypełniającym umysły” zdecydowanej większości współczesnych studentów jest poważny. Więcej – jest przerażająco, wręcz śmiertelnie poważny. Bo też i z czego się tu śmiać? W końcu „Pustka [koniecznie pisana wielką literą – przyp. GW], pod postacią obojętności, ignorancji, gnuśności, podchodzi pod nasze domy ze wszystkich stron, jak nocny mróz”. Czasami stajemy w oknie – kontynuuje usposobiony lirycznie Hartman – by „zanurzyć wzrok w marcowej nocy”, lecz „szczególnie przejmujące jest piętno nicości na twarzach i w słowach młodych ludzi”. Hartman pisze też o „trywialnym i bezmyślnym” nihilizmie dzisiejszych studentów, o nihilizmie „wypranym z jakiejkolwiek idei moralnej i pozbawionym krzty krytycyzmu”. Pisze o „bałamutnych bredniach” oraz „karykaturalnej kakofonii idei i ideek” w studenckich głowach, „jałowości i trywialności umysłowej absolwentów polskich szkół”, „umysłowym autyzmie” czy „obmierzłych frazesach otumanionej młodzieży”. Hartman definiuje nawet pod koniec swojego tekstu „etykę współczesności”: „Liczy się tylko jedno: przyjemne, dające wiele radości i satysfakcji życie […]”. „Współcześni trywialni hedoniści” – kontynuuje Hartman – nie są, niestety, odrodzonymi epikurejczykami, lecz prezentują nam swoje „szpetne oblicze”: „Piwo, muza, plaża, seks. Dla bardziej wymagających jeszcze kino i Msza. I żeby się nie narobić”.

Krótko mówiąc, wychodzi na to, że nasi współcześni studenci są najgłupszą, najbardziej prymitywną i prostacką grupą społeczną, jaka kiedykolwiek miała przyjemność żyć na polskiej ziemi. Do takiej interpretacji zachęcają dodatkowo towarzyszące rozprawie Hartmana ilustracje autorstwa Marka Tomasika, na których widzimy osobników z butami (glan, but na obcasie itd.) w miejscu, w którym zwyczajowo znajduje się głowa. Tak, polscy studenci są głupi jak but. Albo nawet jeszcze głupsi, bo przecież buty nie chleją piwska i nie uprawiają seksu, a na plażę chodzą tylko wtedy, gdy je tam zaniosą stopy ich durnego właściciela. Warto zapytać, skąd profesor Hartman wie tak dużo na temat (braku) intelektu studentów polskich, skąd wie tyle o ich (po)życiu, jednomyślności i trywialnym hedonizmie oraz, na jakiej podstawie tak dobitnie i zdecydowanie zdiagnozował ich zaawansowany „umysłowy autyzm”? Odpowiedź znajdziemy już w trzecim akapicie tekstu: „Jestem bowiem specjalistą od mentalności naszej młodzieży, i to bez żadnych badań i studiów, a łatwej tej uczoności nabyłem dzięki monotonii i prostocie przedmiotu”. Wystarczyłoby tak naprawdę zacytować tylko to jedno zdanie, by móc podważyć łatwą, zbyt łatwą, diagnozę Hartmana, habilitowanego specjalisty od „umysłowego autyzmu” współczesnej młodzieży polskiej. Być może w kolejnych wydaniach „TP” profesor Hartman zajmie się przejawami tego schorzenia także w innych „środowiskach”? Podpowiadam, że można się zająć na przykład krytyką rozumu: dzieci, starców, kobiet, gejów, rolników, polityków, policjantów, marynarzy, hydraulików, wykładowców akademickich etc. I tak do końca roku. Kolejny numer, kolejna „krytyka rozumu”. Rozumów na pewno nie zabraknie.

Ostatecznie jednak nie poświęciłem „krytyce młodzieżowego rozumu” całego felietonu, gdyż: po pierwsze, przez jakieś 40 minut szukałem w swoich stosach gazet i książek numerów „Tygodnika Powszechnego” z tekstami polemicznymi wobec tekstu Hartmana, do których to polemik również zamierzałem się odnieść i które to polemiki – gdybym tylko miał dostęp do internetu – odszukałbym w pół minuty (szukanych papierowych „Tygodników” póki co nie znalazłem); po drugie, po porażce z szukaniem numerów „TP” przypomniałem sobie, że sporo miejsca tekstowi Hartmana poświęcił w ostatnich numerach „Przekroju” sam Jerzy Pilch, które to fragmenty dziennika Pilcha – gdybym tylko miał dostęp do internetu – odszukałbym w kolejne pół minuty (szukanych przez kolejne pół godziny papierowych numerów „Przekroju” również nie znalazłem); po trzecie wreszcie, mój polemiczny wobec artykułu Hartmana felieton zahaczyć miał także o jego wcześniejsze teksty poświęcone edukacji, uniwersytetom i doktorantom opublikowane m.in. na łamach „Gazety Wyborczej”, których to tekstów nawet nie zacząłem szukać w stosach zebranej przeze mnie makulatury, bo wiedziałem, że jest to przedsięwzięcie skazane na porażkę. Natomiast, gdybym tylko miał internet…

I tym sposobem – przeklinając najgorszymi słowy słynnego krajowego dostawcę internetu; będąc już skrajnie wyczerpany i sfrustrowany życiem w trybie offline; spoglądając na (analogowy!) zegar wskazujący godzinę czwartą rano – dochodzę do najważniejszego w tym momencie pytania. Za kilka godzin nowy numer „Dwutygodnika”. Od 34 dni mamy w mieszkaniu „poważną awarię techniczną” zamiast internetu. Jest sobota, dzień wolny od pracy i służbowego komputera. Najważniejsze pytanie brzmi więc: w jaki sposób podeślę felieton redakcji?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.