Jeszcze 2 minuty czytania

Grzegorz Wysocki

Z WYSOKA I NISKA:
Ten potwór Jacek Dehnel (II)

Grzegorz Wysocki

Grzegorz Wysocki

Zabierając się do pisania poprzedniego felietonu, planowałem opowiedzieć o wciąż aktualnym i najnowszym, choć niewątpliwie antydatowanym (1-2/2011), numerze kwartalnika „FA-art”. Czytelnicy „Tego potwora Jacka Dehnela” już zapewne się domyślili, że plany pokrzyżowała mi Olga Filipowska, która zdecydowała się zaatakować autora „Lali”, ale jej akcesu do chóru krytyków i literaturoznawców rozprawiających się z Dehnelem nie sposób zaliczyć do szczególnie udanych. Sam delikatny nie byłem, i – jak sugerowała jedna z czytelniczek – nawet nie starałem się udowodnić, że w mej piersi bije serce gorące i pełne dobra. Chcąc się z niecnych zarzutów oczyścić, wróciłem do pierwotnego pomysłu, tj. przeczytałem od deski do deski rzeczony bibliocaustowy numer „FA-artu”, co z przynajmniej dwóch powodów nie okazało się zajęciem bezproduktywnym.

Przede wszystkim wydaje się, że znalazłem odpowiedź na jedno z postawionych przeze mnie ostatnio pytań (jakim cudem tekst Filipowskiej trafił na łamy tak ważnego i poważnego pisma jak „FA-art”), o czym piszę dalej. Po drugie i wcale nie mniej ważne, numer bibliocaustowy na szczęście nie w całości poświęcony jest rozprawom z Dehnelem, więc – póki pismo stoi jeszcze na półkach w Empiku – warto sięgnąć do innych tekstów zamieszczonych w głównym bloku tematycznym, gdzie znajdziemy dobre i bardzo dobre eseje (m.in. Marty Baron, Ryszarda Knapka czy Piotra Bogaleckiego) o możliwym w (niedalekiej?) przyszłości świecie bez książek.

Wracając jednak do zaanonsowanej wyżej kwestii zasadniczej. Dzięki lekturze całego numeru okazało się, że rzeczona rozprawa Filipowskiej była tak naprawdę czymś na kształt rozgrzewki, sparingu przed pojedynkiem wieczoru, rodzajem wstępu do zamieszczonego na kolejnych stronach eseju Krzysztofa Uniłowskiego, profesora Uniwersytetu Śląskiego, cenionego literaturoznawcy i krytyka literackiego, laureata nagrody im. Kazimierza Wyki. W biogramie odnajduję jeszcze jedną istotną informację na temat profesora („Nie przepada za staroświecczyzną”), którą po lekturze jego szkicu „Patyna, a nie moda” mogę doprecyzować: „Nie przepada za twórczością Jacka Dehnela”.

Esej Uniłowskiego jest, oczywiście, paszkwilem przemyślanym, inteligentnie poprowadzonym, przekonującym przynajmniej niektórymi argumentami, ale mam nieodparte wrażenie, że albo jest to nowa wersja (2.0?) tekstu Filipowskiej, i wersja oryginalna właśnie dlatego również ujrzeć musiała światło dzienne (prawo pierwszeństwa?) albo na odwrót – a więc, że Filipowska napisała nieudolny tekst silnie inspirowany niechęcią Uniłowskiego do Dehnela. Jest też możliwe, że Uniłowski jako zastępca naczelnego „FA-artu” tak bardzo nie znosi twórczości Dehnela, że przyjmuje do druku nawet słabe teksty weń uderzające, ale to już – mam nadzieję – naprawdę złośliwe podejrzenie.

Podtytuł eseju Uniłowskiego („Kulturowa wartość literatury najnowszej”) jest nieco mylący, bo obiecuje czytelnikowi zbyt wiele. W istocie podtytuł ten powinien brzmieć jakoś tak: „Kulturowa wartość literatury najnowszej na przykładzie fenomenu popularności książek Dehnela”. Już w bardzo ciekawych uwagach wstępnych Uniłowski odróżnia to, co popularne od tego, co modne. Dalej odnajdziemy uwagi o tym, że poza obrębem środowiskowych „nisz” i „rezerwatów” zamieszkiwanych przez specjalistów, o literaturze opowiada się w taki sam sposób, jak o wszelkich innych produktach przemysłu kulturowego. W efekcie, nawet promując autorów i dzieła „wysokoartystyczne”, niwelujemy ich odrębność.

Dopiero po kilku stronach Uniłowski przechodzi do meritum, a więc Jacka Dehnela, którego twórczość jest sztandarowym przykładem „symulacji zjawiska nowej literatury mieszczańskiej”. Wcześniej, mniej więcej do 2005 roku, mieliśmy do czynienia z publicznymi rządami literatury zaangażowanej. Od premiery „Lali”, tj. od roku 2006, nastał w literaturze polskiej czas Dehnela, czyli autora, który „demonstruje nam swoje własne spóźnienie”, „może jedynie fingować i symulować uprawianie sztuki”, a nawet „może ją uprawiać  jedynie pod postacią fałszerstwa”. Krytyk wprost przyznaje, że „pisarz-kopista” jest fałszerzem co się zowie, że mamy tutaj do czynienia z jawnym „fabrykowaniem rodowodu, duchowej genealogii, kulturowego kapitału”, że „Saturn” jest tak naprawdę… opowieścią o Dehnelu, który tworzy literaturę tylko udającą, że jest literaturą (!).

Innymi słowy, Uniłowski napisał lepiej i mądrzej to, co w tekście poprzedzającym jego esej na łamach ostatniego „FA-artu” próbowała nam powiedzieć Filipowska. To, co u niej brzmiało kuriozalnie, groteskowo i śmiesznie, tutaj nagle nabiera sensu, przekonuje i zmusza do krytycznego namysłu nie tylko wielbicieli Dehnela. Co prawda, nie do końca rozumiem dlaczego – nawet jeśli zgodzimy się, że autor „Balzakianów” jest pisarzem-kopistą – miałoby to jednocześnie oznaczać, że Dehnel nie zasługuje na miano utalentowanego i wartego lektury autora. Może i serwuje nam wyłącznie przybliżenia, kopie, namiastki niedostępnych oryginałów, ale po lekturze, a następnie skonfrontowaniu „Saturna” z większością powieści jego rówieśników, mógłbym wykrzyknąć: daj nam, Panie Boże, więcej takich złodziei, którzy do perfekcji opanowali reguły swojego fachu!

Rozbawił mnie, choć nie przekonał, również inny fragment eseju Uniłowskiego, w którym zarzuca on Dehnelowi, że w „Lali” – uwaga! – zawłaszczył, utowarowił, a następnie spieniężył w mediach, na tej „współczesnej giełdzie próżności”, własną babcię! Idąc tą drogą, w końcu dojdziemy do wniosku, że Dostojewski haniebnie sprzedał całemu światu lichwiarkę oraz jej ciężarną siostrę, Mann w „Budenbrookach” utowarowił całą swoją rodzinę, Konwicki – mieszkańców Wileńszczyzny, a Bernhard to już w ogóle, Austrię całą i wszystkich jej parszywych mieszkańców. Domyślam się, o co chodzi Uniłowskiemu i podzielam jego niechęć do staroświecczyzny, ale jednak warto byłoby zachować pewne proporcje.

Z wielką przyjemnością przeczytałbym zresztą polemikę z wywodem profesora UŚ wystosowaną przez samego zainteresowanego, tym bardziej, że w minionych latach zdarzało się Dehnelowi odpowiadać nawet na zaczepki zupełnie błahe i bzdurne, na hejterskie komentarze internetowych trolli czy złośliwe felietony spreparowane dla jaj, ewentualnie dla lansu.

Zamykając już na dobre wątki dehnelowskie podjęte w ostatnich dwóch felietonach, gwoli ścisłości dodać muszę, że sam do fanatycznych miłośników twórczości Dehnela – wbrew pozorom – nie należę. Wspominam o tym, gdyż niektórzy czytelnicy – nie wiedzieć dlaczego – mój felieton poświęcony chybionym atakom na Dehnela odebrali jako hymn ku czci „Lali”, „Balzakianów” i „Saturna”. A zawsze wydawało mi się, że krytykowanie głupich tekstów, których autorzy – dajmy na to – nawołują do bicia krnąbrnych dzieci, nie jest tożsame z gloryfikowaniem nieznośnych i cierpiących na wściekliznę bachorów.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.