Jeszcze 2 minuty czytania

Grzegorz Wysocki

Z WYSOKA I NISKA:
Błąd Wysockiego, ząb Coelho i pasztet Skrzyneckiej

Grzegorz Wysocki

Grzegorz Wysocki

To więcej niż zbrodnia, to błąd.
(Napoleon Bonaparte)

Mamy numer „Dwutygodnika” poświęcony błędom, więc domyślam się, że redaktorzy pisma życzą sobie, by choć ten jeden jedyny raz ich felietoniści nie zachwycali się swoim atrakcyjnym wyglądem i niezwykle bogatym życiem wewnętrznym. Zamiast tego woleliby otrzymać jakąś bezlitosną autokrytykę, poruszające wyznanie nawróconego grzesznika lub przynajmniej pikantne fragmenty intymnego rachunku sumienia. Oczywiście, swoim zwyczajem wyrywam się przed szereg i w tym miejscu przyznaję się uczciwie do licznych błędów własnych oraz dużo liczniejszych błędów cudzych.

Skromnie rozpocznę lament błędem własnym, który jest zarazem rodzajem literackiego coming outu. Kocham Janusza Leona Wiśniewskiego, Erica-Emmanuela Schmitta oraz, jakżeby inaczej, Paula Coelho. To moi duchowi ojcowie, moje niezawodne życiowe drogowskazy, moje wszystko. Gdy tylko dowiaduję się o nowej książce któregoś z nich, biegnę do księgarni. Gdy dostaję informację o przyjeździe któregoś z nich do miasta, w którym aktualnie się znajduję – biegnę na spotkanie. Jeśli nieszczęśliwie omijają moje miasto, a wizytują sąsiednie – jadę na spotkanie. Gdy słyszę, że ktoś publicznie lży choć jednego z moich idoli, podchodzę i zaczynam się bić. Wrogowie moich guru są moimi wrogami i nigdy im nie odpuszczam. Nigdy nie opuszczam nawet zdania napisanego przez któregoś z moich mistrzów.

Mam zeszyty, do których przepisuję ich złote myśli. Mam zeszyty, do których przepisuję ich całe książki. Prenumeruję kolorowe magazyny z ich felietonami i kolekcjonuję tabloidy z najmniejszą wzmianką na ich temat. Skoro już o śmieciach mowa, gdy znajduję się w pobliżu ich rezydencji, kradnę ich śmietniki i zjadam ich zawartość. Hola, zapędziłem się. Oczywiście, że nie zjadam, bo tego nie robi się relikwiom. A propos relikwii: zaprzyjaźniłem się z ich stomatologami, fryzjerami i pedicurzystami, którzy co jakiś czas do mnie dzwonią („Był, dopiero co wyszedł, tym razem mam dla ciebie coś wyjątkowego, przyjeżdżaj szybko!”) i sprawiają, że moje usłane różami życie psychofana jest jeszcze piękniejsze niż przed chwilą.

Wiem, moja miłość do trzech wspaniałych emo-wieszczów, tych mocarzy pióra, tych geniuszy lirycznej pretensji i sylogizmu prostackiego, jest wielkim błędem. To miłość niepoprawna politycznie i patologiczna. Miłość niegodna poważnego publicysty, niegodna nawet niepoważnego felietonisty. Wiem, że błądzę, więc kocham i cierpię. Pocieszenie znajduję dopiero w pismach mistyków. „Im bardziej mnie palisz – pisał Jan od Krzyża o trawiącym go płomieniu miłości – tym słodsza jesteś dla mnie...”.

A skoro już jesteśmy przy cytowaniu, zdradzę może, skąd w ogóle wziął się pomysł na felieton o błędach własnych i cudzych. Sam podszept redakcji 2t o temacie najbliższego numeru oczywiście by nie wystarczył, więc za rzeczywistą muzę i tym razem robić musiał mój brazylijski guru, który w 1990 roku opublikował „Bridę”, jeden z wielu błędów widniejących w jego obszernej bibliografii. Rodzimi psychofani przez całe 18 lat nie mogli doczekać się tłumaczenia tej opowieści o młodziutkiej irlandzkiej dziewczynie i jej duchowych poszukiwaniach, nie dziwi więc chyba nikogo, że przez ten czas tysiące Polaków zdążyło się nauczyć portugalskiego. Dzięki temu nie tylko przeczytali „Bridę” w oryginale, ale też dowiedzieli się, jak poradzić sobie z lękami i własnym cieniem, czym są uczucia, jaka jest prawda o pokrewnych duszach („w końcu muszą się rozpoznać”) i po czym poznać naprawdę wielką miłość („stoi ponad sprawami tego świata”). Jak już wspomniałem, „Bridzie” zawdzięczamy także kształt, formę i – przede wszystkim – ducha niniejszego felietonu. Chodzi o następujący fragment: „Gdy już znajdziesz swoją drogę, nie lękaj się. Miej odwagę popełniać błędy. Rozczarowania, porażki, zwątpienie to narzędzia, którymi posługuje się Bóg, by wskazać nam właściwą drogę”.

Wiadomo, błądzić jest rzeczą ludzką. I tak dalej. Albo tak: błądzić każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej. Jedni błądzą całe życie (przykładem wyżej cytowany Coelho i jego liczni, choć zawsze tacy sami bohaterowie; przykładem tygodnik „Uważam Rze”, który błąd ma wpisany już w tytule, więc wypadnie mi się nim zająć w jednym z kolejnych felietonów), inni – od czasu do czasu.

Kiedy wspomniałem znajomemu, że planuję felieton o największych błędach życia, podpowiedział: „Napisz o pasztetach Skrzyneckiej”. Dla niewtajemniczonych: chodzi o niezapomnianą kampanię reklamową pasztetów, której twarzą była właśnie Skrzynecka. Prezenterka TVN najwyraźniej nigdy nie miała do czynienia z normalnymi, a więc przynajmniej od czasu do czasu wulgarnymi, młodymi ludźmi ani też nie zaglądała do mojego ulubionego miejskiego słownika, z którego dowiedziałaby się, że pasztet to popularne (oraz, dodajmy, niezbyt miłe) określenie brzydkiej osoby, najczęściej dziewczyny. „Pasztet” to także mało eleganckie, ale znane określenie na osobę grubą i zaniedbaną. Niezawodny Miejski podaje konkretne przykłady „z życia”:

- Fajna laska.
- Człowieku! Kup se okulary. To pasztet jakich mało!

Albo też:

- Ale pasztet idzie!
- Taa, lepiej usuńmy się z drogi, bo nas stratuje.

Myślę, że ani pierwsze, ani drugie metaforyczne rozumienie słowa „pasztet” nie zadowala Katarzyny Skrzyneckiej i z żadnym z nich aktorka nie chciałaby być utożsamiana. Zostawmy jednak metafory i przyjrzyjmy się prawdziwemu pasztetowi. Zdjęcie pasztetu idealnego znajdziemy na przykład tutaj. Reklamowanie plastrów antykoncepcyjnych (nota bene, również Skrzynecka brała udział w ich kampanii), podpasek, maści na hemoroidy czy żelu na odciski to nic takiego, w końcu nic co ludzkie etc. Ale reklamowanie zdecydowanie nieludzkiego pasztetu?! Kupując nową „Vivę”, rzucając się na wywiad ze Skrzynecką pod wiele obiecującym tytułem („Spowiedź czterdziestolatki”), liczyłem na odważne rozliczenie się z pasztetowym epizodem i szczere wyznanie w rodzaju: „Tak, ta kampania to był mój wielki błąd. Żałuję i przepraszam”. Niestety, w rozmowie nie pada ani słowo na temat pamiętnych billboardów i telewizyjnych spotów. Nie po to jednak od lat szkolę się w uważnym czytaniu między wierszami, by i tym razem dać się oszukać. Ogłaszam uroczyście, że w wywiadzie przeprowadzonym przez Katarzynę Pytlakowską odnalazłem aż trzy fragmenty, w których Katarzyna Skrzynecka odnosi się do nieszczęsnej kampanii reklamowej z pasztetem w roli głównej. Pierwsze zdanie brzmi dość enigmatycznie: „Wzloty i upadki to kamienie milowe, które wyznaczają poszczególne etapy”. Którym kamieniem milowym jest reklama pasztetu? Tym wzlatującym czy może tym upadającym? Z drugiego fragmentu dowiadujemy się, że raczej tym drugim: „Czasem musisz się przez pewne rzeczy przeczołgać, przepłakać je i przeboleć. Taki kielich goryczy bywa oczyszczający. Dziś już wiem, że nie chciałabym tego czasu cofnąć”. A więc jednak… Katarzyna Skrzynecka nie żałuje występu w reklamówce pasztetu? Wciąż nie rozumie, że był to jeden z największych błędów jej życia? Wciąż przekornie twierdzi, że pasztety kryją w sobie „rytm życia, rytm zdrowia, rytm smaku”? Niestety tak: „Zawsze byłam do bólu szczera i mam odwagę jasno wyrażać swoje opinie. Nawet te dla wielu niewygodne”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.