Jeszcze 2 minuty czytania

Grzegorz Wysocki

Z WYSOKA I NISKA:
Disco Polo, Van Damme i gumy Turbo vs. frustracja i kapitalizm

Grzegorz Wysocki

Grzegorz Wysocki

W latach 90. miałem kolejno lat 5, 10 i (prawie) 15, więc nawet jeśli docierały do mnie wtedy szczątki rozmów dorosłych z „transformacją”, „upadającymi fabrykami” i „bezrobociem” w roli głównej, ze wszystkimi mniej i bardziej ważkimi tematami poruszanymi przez Mariusza Szczygła w jego świetnym, dopiero co wznowionym, debiutanckim tomie reportaży „Niedziela, która zdarzyła się w środę”, to zupełnie nic z tych szczątków rozmów i ważkich tematów nie pamiętam, a nie pamiętam zapewne dlatego, że i tak nic z nich w tamtym czasie nie rozumiałem.

Tzw. „poważne kwestie społeczno-polityczne” były mi więc całkowicie obojętne właśnie w tym sensie, że po prostu nie miałem najmniejszego pojęcia nie tylko o ich randze, ale i o tym, że w ogóle istniały. Może odrobinę przesadzam i idealizuję szczęśliwe czasy, w których rodzice nie pozwalali mi jeszcze oglądać telewizyjnych wiadomości (bo okrutne), i w których nie brałem jeszcze do ręki tygodników opinii (bo trudne), ale jeśli nawet, to w dobrej wierze.

Znajdujemy się w liczącej około tysiąca mieszkańców wiosce na Kaszubach. Głównym naszym, tj. moim i moich podwórkowych kompanów, zajęciem w pamiętnych latach 90., było najpierw bieganie z kijami i udawanie, że to zabójcze karabiny maszynowe, następnie „stworzenie” i prowadzenie Bazy mieszczącej się w rozległych krzakach tuż przy – jak się nam wtedy wydawało – gigantycznym budynku Centrali Nasiennej (swoistej przybudówki, idealnie odgradzającej naszą Bazę od reszty świata), a w końcu rozpoczynające się wiosną i trwające aż do jesieni lokalne Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej.

Wszystko odnotowywaliśmy w specjalnych zeszytach. W pierwszym – relacje z frontu, daty apeli i opisy kolejnych zadań bojowych, sprawozdania z przedsięwzięcia traktowanego wtedy z pełną powagą, które po latach przez cynicznych i wypalonych zawodowo dorosłych pogardliwie nazywane jest „zabawą w wojnę”. Samego siebie nie wiedzieć czemu mianowałem admirałem naszego kilkuosobowego wojska. Podejrzewam, że stopień ten był nieświadomym nawiązaniem do licznych jezior znajdujących się w pobliżu, ale pewności nie mam. W każdym razie, jako admirał, zarządzałem pospołu porucznikami, kapralami, sierżantami i komandorami.

Drugi zeszyt ukryty był w Bazie i służył głównie do zapisywania wszystkich naszych w niej pobytów, niezależnie od pory dnia, długości wizyty i liczby gości (samotne wędrówki po Bazie również – w myśl naszych wewnętrznych surowych regulaminów – winny być skrupulatnie odnotowywane). Baza, z racji swojej wielkości (kilkanaście metrów długości, z dwa i pół wysokości i z pięć szerokości), w różnym czasie służyła różnym celom. Bywała stacją kosmiczną, bazą wojskową, schronem atomowym (głównie przed słońcem lub rodzicami), labiryntem, domem (czy raczej: krzakiem) schadzek i placem zabaw.

Trzeci zeszyt był notatnikiem mundialowym i służył do rejestrowania wszystkich meczowych wyników i strzelców bramek (gole strzelał oczywiście nie Grześ, ale Alan Shearer; nie Piotrek, ale Ronaldo itd.). Spalonych i sędziów nie uznawaliśmy, żółtych i czerwonych kartek nie miał nam kto pokazywać, a faule egzekwowane były z rzadka, najczęściej wtedy, gdy zawodnik był sfaulowany tak brutalnie, że – przynajmniej na kilka minut – wypadał z dalszej gry i zwijał się z bólu gdzieś za linią boczną, która nota bene również nie istniała, bo auty były tam gdzie zaczynała się ulica (z jednej strony) lub wzniesienie z Bazą na samym szczycie (z drugiej).

Oprócz tego niezwykle intensywnego życia podwórkowego czy wręcz dworskiego (w końcu bawiliśmy się „na dworze”), istniała oczywiście szkoła podstawowa i inne pomniejsze przyjemności. Był na przykład handel wymienny kolorowymi karteczkami (zarówno tymi notesowymi, jak i tymi wpinanymi do segregatorów). Był płacz na „Królu Lwie” i śmiech na „Beethovenie” (dla jasności: mowa o filmie biograficznym poświęconym wybitnemu bernardynowi, a nie kompozytorowi). Był kapitan Tsubasa, wafelki Kuku Ruku i gumy Turbo.

Był „Popcorn” i „Bravo”, a więc także Backstreet Boys i Kelly Family. Były Spice Girls, Macarena i disco polo. Był grunge (któraś fala z kolei), a więc plakat Kurta Cobaina na ścianie (z „Popcornu”!), zamówione z jakiegoś punkowego zina naszywki na plecaku, pomalowane flamastrem trampki i tanie flanelowe koszule kupowane na targowisku, które to grunge’owe rekwizyty z perspektywy czasu wydają mi się bardziej żałosne i obleśne nawet od handlu karteczkami z Barbie czy wzdychania do Nicka Cartera z BSB. A dzielę się tymi wstydliwymi wyznaniami tym chętniej, że wypada się w końcu za nie publicznie ukarać, niechby i w formie felietonowej autokrytyki.

Były kasety wideo, a w związku z tym także wielka i nieodwzajemniona miłość do Jean-Claude’a Van Damme’a (uczucie bez mała homoseksualne, skoro nawet jego pośladki w „Uniwersalnym żołnierzu” cieszyły moje oczy) oraz marzenie o tym, by jak on robić szpagat na postawionych obok siebie taboretach oraz, by zatłuc Tong Po, tego skurwysyna. Skoro już o przekleństwach mowa, była zgoda wujków na to, by ich bodaj ośmioletni wtedy bratanek (czyli, inaczej mówiąc, ja) obejrzał z nimi „Psy” Pasikowskiego, po którym to seansie już nic nie było takie jak wcześniej. To dzięki „Psom” i „Krollowi” zrozumiałem, czym jest prawdziwa męska przyjaźń (trochę mi się to gryzło z uczuciem do Van Damme’a, ale nie tak znowu bardzo…), nauczyłem się, że kobiety są złe, a już na pewno gorsze od wódki oraz pojąłem soczyste piękno rodzimych wulgaryzmów, których od tego momentu zacząłem namiętnie nadużywać.

Wyliczenie najważniejszych skarbów i rekwizytów przebogatej popkultury tamtej dekady mógłbym kontynuować przez kilka dobrych akapitów, ale po pierwsze, do tego wątku powrócimy z pewnością podczas zbliżającego się spotkania w Sopocie 17 czerwca, a po drugie, skoro w pierwszym zdaniu felietonu wspomniałem o przepięknie wznowionym (duży format, świetna okładka, liczne i idealnie uzupełniające tekst fotografie Witolda Krassowskiego) debiucie książkowym Mariusza Szczygła, parę słów chciałbym o nim napisać także na zakończenie.

Jeśli porównamy powyższe dziecięco-nastoletnie wspominki z moich lat 90., z obrazami nowej Polski po 1989 roku sporządzonymi przez reportera „Dużego Formatu”, okazuje się, że punkt wspólny jest tylko jeden, a mianowicie ówczesny kult disco polo, tej nowej kultury ludowej („Murzyni wymyślili jazz, a Polacy disco polo”), która sprawiała – i chyba wciąż sprawia – przyjemność większości narodu.

Dla osób z mojego pokolenia (określmy je jako „urodzeni w połowie lat 80.”) książki reporterskie takie, jak „Niedziela, która zdarzyła się w środę”, są w pewnym sensie historią alternatywną, sugestywną, ale bliżej i bezpośrednio nam nieznaną, opowieścią o kosztach transformacji. O masowych zwolnieniach, prywatyzacji, denominacji czy wojnie na górze. O rzeszach Polaków wykluczonych, sfrustrowanych, wściekłych, oszukanych i zrezygnowanych. O walce na śmierć i życie na targowiskach, ludziach u kresu, którzy ostatkiem sił próbują jeszcze się podnieść lub już dawno się poddali (reportaż tytułowy, ale też „Polska w ogłoszeniach”, „Poczet pokrzywdzonych w III RP”, „Klatka”), bezdusznym kapitalizmie („Przez zęby”), wzroście przestępstw jako cenie wolności („Mord polski”). Dzisiaj książka Szczygła jest już czymś na kształt reportażu historycznego, świadectwa minionej epoki, które – koniecznie trzeba to podkreślić – ani trochę nie zdążyło się zestarzeć. Świadectwa, które autentycznie poruszają i wstrząsają (marzenie o zjedzeniu „prawdziwej” pizzy; inwalidka, która czeka 19 lat na przyznanie telefonu; kobiety z Chojnowa, które z braku pieniędzy, zaczęły przychodzić do salonu piękności na pół, a następnie ćwierć zabiegu upiększającego itd.), a od czasu do czasu bawią do łez i rozbrajają czytelnika („Nie wiem, co oznacza słowo PESEL, i nie mam możliwości się dowiedzieć” – pisze rencistka do Rzecznika Praw Obywatelskich; w całości bawią reportaże takie, jak „Onanizm polski” i „Pokaż język”, w których przyglądamy się Polakom przez pryzmat ich zwyczajów masturbacyjnych oraz językowych).

Co tu dużo mówić – książka Szczygła jest jedną z najważniejszych, najoryginalniejszych i najbardziej udanych literacko prób uchwycenia w prozie sytuacji Polski po 1989 roku. A osoby urodzone w latach 80. (i później) muszą te reportaże przeczytać chociażby po to, by zorientować się, że lata 90. to nie tylko Backstreet Boys, gumy Turbo i filmy z Jean-Claude Van Damme’em na kasetach wideo. Bez względu na to, jak bardzo byśmy się nie uparli, że to właśnie nasza „wersja wydarzeń” jest tą prawdziwą.

 

spotkania w Sopocie 17 czerwca


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.