Jeszcze 3 minuty czytania

Grzegorz Wysocki

Z WYSOKA I NISKA:
Jak (prze)żyć, czyli o wysysaniu kompasów i rybich oczu

Grzegorz Wysocki

Grzegorz Wysocki

Wartość odżywcza 100 g larw wynosi około 220 kcal, co oznacza, że jeśli nie zużywasz wiele energii, możesz przeżyć cały dzień na garści robaków. Zanim weźmiesz się do ich pałaszowania, pamiętaj o odgryzieniu i wypluciu główek, bez których smakują o wiele lepiej.

Nie należy jeść wątroby foki ani niedźwiedzia polarnego, ponieważ zawierają śmiertelne dawki witaminy A.

Nie atakuj rekina, chyba że masz pewność, iż on ma zamiar zaatakować ciebie.

(Bear Grylls, „Urodzony, by przetrwać”)

 

„Życie jest łatwe, choć nie jest proste” – stwierdził kiedyś brazylijski geniusz paradoksu oraz najpłodniejszy twórca aforyzmów na świecie, Paulo Coelho, i naprawdę trudno tej refleksji mojego ulubionego grafomana zaprzeczyć. W gruncie rzeczy po prostu nie sposób się z nią nie zgodzić, bo taka już natura jego złotych myśli, że ujmują w sobie Wszystko i zgadzają się ze Wszystkimi. Uważasz, że życie jest skomplikowane? Coelho się z tobą zgadza. Uważasz, że jest łatwe? Coelho się z tobą zgadza. Nic już z tego nie rozumiesz? On zapewne też nie, ale za to jak dobrze na tym wychodzi. Działa to zapewne w ten sposób, że im głupsze, ogólniejsze i bardziej „tajemnicze” aforyzmy, tym nakłady powieści wyższe. Nie da się ukryć, że jest to jakiś sposób na życie. Łatwy, choć nie prosty. Sprytny, choć mało oryginalny. I tej właśnie kwestii – różnego rodzaju łatwym i sprytnym sposobom na (prze)życie – chciałbym poświęcić tutaj kilka zdań.

Można oczywiście, wzorem wyżej cytowanego pana, pisać książki o pastuszkach porzucających swoje owieczki, idących za głosem serca, poszukujących szczęścia i skarbu (co na jedno w końcu wychodzi), ale można też urodzić się w Polsce, dajmy na to w gminie Kępno (Wielkopolskie), i być jeszcze sprytniejszym. Otóż 22-letnia mieszkanka Kępna „sprzedawała” swoją nieistniejącą powieść, a konkretniej coś na kształt udziałów w przyszłych sukcesach związanych z tą publikacją. Obiecywała otrzymywanie w przyszłości wysokich tantiem ze sprzedaży bestsellerowego dzieła, a także z „ekranizacji powieści w kraju i za granicą”. W całej historii najbardziej fascynujący jest fakt, że udało się jej tą metodą zebrać prawie 300 tysięcy złotych (!), a więc sumę, o której najbardziej nawet genialna debiutantka z gminy Kępno mogłaby pomarzyć, gdyby rzeczywiście swoje wiekopomne dzieło napisała i wydała.

Oszukanym i łatwowiernym przyszłym czytelnikom nie dała do myślenia nawet informacja o tym, że rzekomą powieść opublikowało jednocześnie kilka polskich wydawnictw. Być może ignorancja ta nie wynika wcale z nieznajomości rodzimego rynku wydawniczego, a wręcz przeciwnie – część oszukanych to zapewne rodzice swoich dzieci, którzy mogli zauważyć w czasie jakiejś pospiesznej wizyty w księgarni, że wiele tych samych lektur opublikowanych zostało przez różne oficyny. Cała powyższa sytuacja też niekoniecznie musi być ewidentnym dowodem na zgłupienie i naiwność rodaków. Być może – i tutaj zaskoczenie – wiara w moc słowa pisanego jest w dalszym ciągu w Polakach tak silna, że bledną przy niej wszelkie racjonalne analizy i wiarygodne biznesplany?

Inny piękny przykład przedsiębiorczego Polaka, który radzi sobie doskonale nawet w najtrudniejszych życiowych sytuacjach, pochodzi z Ustki. Już tytuł newsa zdaje się doceniać jego nieprzeciętne umiejętności: „Włamywał się do kutrów i wysysał spirytus z kompasów”. Jeżeli pomysłu tego – cytuję – „spijacza kompasów” nie określimy jako oryginalnego i sprytnego, będziemy też musieli przyznać, że Paulo Coelho już dawno powinien zgarnąć co najmniej literackiego i pokojowego Nobla. „Otrzymaliśmy anonimowe zgłoszenie, że w pobliżu kutrów ktoś się kręci” – opowiada Robert Czerwiński, rzecznik prasowy słupskiej policji – „Okazało się, że w jednym z kutrów są wyłamane drzwi i wybita szyba. W sterówce znaleźliśmy mężczyznę, który w pozycji półzgiętej, wysysał płyn z kompasu”. Godny podziwu jest nie tylko fakt, że przedsiębiorczy obywatel spożywał alkohol bezpośrednio (nie korzystał z żadnej banalnej słomki ani nie przelewał trunku do innego naczynia), ale także jego nieprzeciętna wiedza. „Wypijał płyn tylko ze starych modeli busoli, w których był spirytus. Do nowych kompasów wlewana jest trucizna” – wyjaśnił cytowany powyżej rzecznik i zakończył dobitnie: „Mógłby tego nie przeżyć”.

Właśnie, umiejętność przeżycia, a więc sztuka przetrwania czy, jak kto woli, survival. Osobiście z survivalem mam niewiele wspólnego, gdyż wychodzę z raczej słusznego założenia, że w czasie czytania książek lub siedzenia przed komputerem nie grozi mi atak niedźwiedzia grizzly, wywrócenie tratwy przez sztorm czy lawina, ale istnieją osoby, które na tego rodzaju przygody są narażone w dużo większym stopniu. Niekończące gapienie się w monitor lub książki oczywiście również wiąże się z licznymi niebezpieczeństwami – chociażby utrata wzroku, choroby kręgosłupa, otyłość, nadciśnienie, zaparcia i hemoroidy – ale tak poważnymi przypadłościami autorzy survivalowych podręczników póki co się, niestety, nie zajmują. Nie odpowiadają też na pytania w rodzaju: „Nie mam za grosz kondycji, bo zamiast biegać i robić brzuszki wolę czytać gazety i oglądać filmy, ale mimo to wybieram się na czterodniowy festiwal muzyczny. Co powinienem zrobić, by przetrwać taki maraton?”. Nie odpowiadają, a szkoda, bo mam wrażenie, że w dalszym ciągu dochodzę do siebie, choć od Openera minął już tydzień.

Jakiś czas temu pisałem tutaj o tym, jak nie umrzeć, więc nie powinno czytelników dziwić, że postanowiłem też sprawdzić, w jaki sposób – zdaniem specjalistów od survivalu – (prze)żyć. Po wstępnej analizie doszedłem do wniosku, że przede wszystkim bardzo rozsądnym i opłacalnym pomysłem na życie jest pisanie podręczników survivalowych oraz prowadzenie programu na ten temat w Discovery Channel. Najlepszym przykładem niejaki Bear Grylls, który oprócz słynnego programu w TV wydaje kolejne książki. Nie dość, że niczym spijacz kompasów z Ustki wie jak przeżyć, to jeszcze – jak niedoszła debiutantka z Kępna czy autor „Alchemika” – ma za co żyć (z pisania!). Po polsku, nakładem wydawnictwa Pascal, ukazały się póki co jego dwa kanoniczne podręczniki („Szkoła przetrwania” i „Urodzony, by przetrwać”), a ostatnio także… debiutancka powieść przygodowa ze szkaradną okładką i niewiele lepszym tytułem („Złoto bogów”). To właśnie z powodu powieści, a konkretniej pierwszego tomu całego cyklu autorstwa „mistrza survivalu”, zainteresowałem się Gryllsem, bo mam taką egzotyczną przypadłość, że co jakiś czas sięgam po prozę pisaną przez osoby, które nie powinny pisać prozy (grafomani, celebryci, Paulo Coelho itp.). Sam proces czytania tego rodzaju literatury mógłbym nazwać dokładnie tak samo, jak Bert Grylls swój nowy powieściowy cykl („Misja: przetrwanie”).

Głównym bohaterem „Złota bogów” jest trzynastoletni Beck Granger, który w tak młodym wieku o sztuce przetrwania wie więcej niż większość wojskowych specjalistów dowiaduje się przez całe życie. Wszystko dlatego, że jego ojciec był szefem operacji specjalnych w Jednostce Zielonej („Kiedy byłem mały, pokazał mi, jak się buduje schronienie na noc, jak zdobyć pożywienie i wodę. […] Pierwszy raz zjechałem na linie, kiedy miałem pięć lat”), a cała rodzina miała okazję mieszkać w „wielu najbardziej niegościnnych rejonach świata”. Rodzice Becka już jednak nie żyją (ich awionetka rozbiła się w dżungli), więc chłopcem opiekuje się wuj Al, wybitny antropolog, który również nie potrafi za długo usiedzieć w domu, dzięki czemu Beck w dalszym ciągu podróżuje po świecie.

Akcja powieści toczy się w Kolumbii. Chodzi mniej więcej o to, że wraz z dwojgiem rówieśników (bliźnięta, brat i siostra), starą mapą i tajemniczym amuletem, za to bez GPS-u i jedzenia, wyrusza na szaloną wyprawę śladami porwanego wuja i burmistrza, a także w poszukiwaniu słynnego Zaginionego Miasta odkrytego niegdyś przez konkwistadorów. Sama fabuła – wartka, choć przewidywalna i mało oryginalna, o patetycznym happy endzie już nie wspominając – jest oczywiście pretekstem do tego, by Bear Grylls mógł, ku uciesze czytelników, wplatać w nią (podobno) autentyczne techniki przetrwania w najtrudniejszych sytuacjach.

Dzięki temu możemy przeczytać, jak troje nastolatków pod wodzą Becka buduje tratwę  z drzew balsa, a następnie przeprawia się przez Morze Karaibskie i kolumbijską dżunglę. Nie mają ze sobą jedzenia ani picia, ale dla doświadczonych survivalowców nie stanowi to problemu. Szczęśliwym trafem na tratwie lądują latające ryby, którym wystarczyło wydłubać oczy i mocno je ścisnąć („Na język popłynęła mu cienka strużka wodnistego płynu. Potem wsunął sobie rybie oko do ust i zaczął je żuć. W podobny sposób wycisnął jeszcze dwie gałki”). Swoich zniesmaczonych kompanów Beck przekonuje zgrabnym bon motem: „Nie możesz być mięczakiem, jeśli chcesz przeżyć”.

Na kolejnych stronach nastolatki używają kolczyków jako haczyków na ryby, rozpalają ognisko, przechodzą dżunglę bez kompasu, piją wodę z lian i konstruują prowizoryczne łóżka z pnączy i liści, a nawet zabijają ogromnego węża i rozprawiają się z rekinem. Co do tego ostatniego, zapomnijcie wreszcie o niekończących się, krwawych bojach z ludożercami, które znacie ze „Szczęk” i tym podobnych historii. Grylls uczy, że sprawa jest dużo łatwiejsza. Wystarczy jeden zamach maczetą trzymaną przez trzynastolatka i już: „Machając dziko ogonem, bestia słabła i powoli konała. Życie uciekało z niej jak powietrze z przebitej opony. […] Z grymasem determinacji na twarzy Beck wbił maczetę jeszcze głębiej w mózg zwierzęcia”. Trzeba uczciwie przyznać, że jak na trzynastolatka umiejętności Becka robią wrażenie.

Uczciwy jest też sam Grylls, który od czasu do czasu podaje informacje, gdzie nastolatek nauczył się konkretnych czynności. Przykładowo wśród Masajów w Kenii nauczył się, jak należy się czujnie rozglądać, by nie zginąć, a Tao z południowego Pacyfiku uczyli go odnajdywania drogi za pomocą gwiazd. Skali Beauforta nauczył się podczas żeglarskich wakacji w Kornwalii, a trzy rekiny tygrysie spotkał, gdy kiedyś łowił z ojcem ryby na Wielkiej Rafie Koralowej koło Australii. Wspinania się na drzewo po orzechy kokosowe nauczyły go leniwce na Borneo, a tajniki tropienia dzikich zwierząt poznał dzięki Buszmenom San z pustyni Kalahari. A wszystko to jeszcze przed trzynastym rokiem życia!

I choć wydawca – licząc zapewne na „upolowanie” dorosłych czytelników – pomija na okładce informację, że „Złoto bogów” to przygodowa powieść dla nastolatków, trzeba na zakończenie dodać, że takich zabawnych momentów nie brakuje także w dwóch „dorosłych” poradnikach Gryllsa (trzy przykłady w mottach). O czym to może świadczyć, nie będę dopowiadał, bo czy może być w tym wypadku naprawdę złośliwy ktoś, kto, by napisać w ciągu jednej nocy felieton, zamiast survivalowego płynu z rybich oczu wypija kilka nędznych energetyzerów? 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.