Jeszcze 2 minuty czytania

Jarosław Lipszyc

INFOHOLIK:
Rzeź prasy
a demokracja

Jarosław Lipszyc

Jarosław Lipszyc

„To była próba sił. Dziennikarstwo papierowe kontra internetowe. «Dziennik» wygrał i tyle” – napisała w szczycie „afery Kataryny” jego wicenaczelna. Venividi być może, ale vici już nie za bardzo. Kilka dni później okazało się, że szefostwo gazety zostało zwolnione, a sam „Dziennik” znika z rynku. Trudno o bardziej wymowny symbol upadku prasy papierowej w Polsce. Kiedy „Dziennik” ujawnił personalia publikującej anonimowo w internecie komentatorki politycznej, sprawą zajęło się Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, Rada Etyki Mediów i milion znawców od nawozów i od świata. Dużo było gadania na różne tematy, ale mało kto zwrócił uwagę na istotę problemu. W Polsce zaczyna brakować miejsca na większość z istniejących tytułów prasowych.

Na portalu Wirtualne Media tytuły większości raportów zaczynają się od słów „Spada sprzedaż” – prasy dla mężczyzn, prasy wnętrzarskiej, prasy dla kobiet. Spada sprzedaż „Gazety Wyborczej”, „Rzeczpospolitej” i innych dużych dzienników. Spada sprzedaż tygodników opinii. Za każdym razem zmiana wynosi kilka procent. Ale na razie tylko niewiele ponad 50 proc. Polaków  korzysta z internetu. Podstawowym źródłem informacji  sieć jest dla nielicznych. Gazetom spada sprzedaż, ale rewolucji ciągle nie było. Teoretycznie jest czas, by się dostosować i zmienić profil działalności. Zagospodarować internet. Ale to możliwość tylko teoretyczna.

Problem gazet polega na tym, że ekonomicznie stały dotychczas na dwóch nogach: sprzedaży egzemplarzowej i sprzedaży reklam. W czasach mediów analogowych jedno wspomagało drugie: im wyższa była sprzedaż egzemplarzowa, tym więcej można było żądać od reklamodawców. Tak działała prasa od co najmniej stu lat. Przez jakiś czas wydawało się, że można przenieść działalność do nowego medium: uruchomić portal, wzbogacić go o usługi typu darmowy e-mail, i z sukcesem zmniejszać zależność od papieru, nie zmieniając profilu działalnosci.

Ale w internecie ekonomia działa inaczej: wprowadzenie odpłatności za dostęp do informacji powoduje natychmiastowy spadek czytelnictwa, a tym samym spadek przychodów z reklam. Przy przenoszeniu działalności do nowego medium wydawcy, do tej pory stojący pewnie na dwóch nogach, muszą się zdecydować na jedną z nich. W praktyce wybór jednej czy drugiej nie ma znaczenia: i tak się przewrócą.

Rupert Murdoch jako jeden z nielicznych postawił na odpłatny dostęp. Przekonał go do tego sukces eksperymentu z „Wall Street Journal”. Obecnie chce ten model wprowadzać w innych swoich mediach. Ale czy to się uda? Tamten eksperyment powiódł się, bo WSJ to specyficzna gazeta dla specyficznych czytelników. WSJ pomaga zarabiać pieniądze i w zasadzie nie ma na tym polu konkurencji, ale i tak mnóstwo treści musi udostępniać w publicznym internecie, by budować „mind-share” i pobudzać sprzedaż tych unikalnychinformacji, które okazują się dla kogoś bardzo cenne. Inne pisma rzadko kiedy oferują dostęp do prawdziwie niepowtarzalnych informacji. Za co więc pobierać opłaty? Redaktor „Wired” Chris Anderson w swojej książce „Free: The Future of a Radical Price” stawia tezę, że darmowy dostęp do informacji jest koniecznością wynikającą z własności nowych mediów. W warunkach konkurencyjnego rynku cena produktu spada do kosztu krańcowego, a w przypadku internetu ten jest niebezpiecznie bliski zera, niezależnie od tego, czy chodzi o moc obliczniową, przechowywanie danych na serwerach, czy koszt wytworzenia informacji.

Czwarta władza zajmuje bardzo wiele miejsca w pismach „ojców założycieli” amerykańskiej demokracji, którzy uważają ją za niezbędny instrument demokratycznej kontroli nad rządzącymi. Nichols i McChesney zwracają uwagę, że dynamiczny rozwój amerykańskiej prasy w XVIII wieku wynikał z państwowego interwencjonizmu: dopłat do pocztowej dystrybucji i rządowych zamówień. Dziś rządy też wspierają prasę – poprzez przyznawanie monopoli na nadawanie sygnału telewizyjnego i radiowego, a także system przywilejów znanych jako prawo prasowe czy autorskie. To te mechanizmy pozwalają na czerpanie zysków ze sprzedaży dostępu do informacji, jednocześnie jednak zwiększając zależność prasy od rządzących – co w Polsce pokazały choćby ostatnie boje o ustawę medialną czy afera Rywina.

W obliczu szerokiej dostępności spektrum elektromagnetycznego i zasadniczej demokratyzacji dostępu do narzędzi produkcji informacyjnej, nawet te mechanizmy wsparcia nie gwarantują już przetrwania prasy papierowej. Nichols i McChesney postulują stworzenie nowych mechanizmów, dzięki którym wolna prasa będzie cieszyć się podobnym wsparciem co system edukacyjny czy policja.

W Polsce wołanie gazet o państwowe wsparcie daje się już słyszeć. Piotr Niemczycki z Agory w kwietniu tego roku dość jednoznacznie wezwał do sybsydiowania działalności gazet (zaczynając zresztą od słów: „Nie chcemy, by państwo subsydiowało naszą działalność”, ale potem wezwał właśnie do tego). Zasadniczo wypada się z nim zgodzić. Pytanie tylko, w jaki sposób państwo ma wspierać niezależne, wolne dziennikarstwo. Nie może tego robić poprzez wspieranie instytucji prasy drukowanej, która tak czy siak będzie musiała odejść.

Przewożenie papieru ciężarówkami z jednego końca kraju na drugi jest po prostu w czasach mediów elektronicznych wyjątkowo nieefektywną metodą dystrybucji informacji.