Społecznie, międzynarodowo i prowincjonalnie
fot. Konfrontacje

Społecznie, międzynarodowo i prowincjonalnie

Marta Zgierska

Tegoroczne Konfrontacje, nie do końca intencjonalnie, stały się po trosze festiwalem o prowincjonalności

Jeszcze 3 minuty czytania

Ostatnimi czasy polskie festiwale wydają się być wypełnione przez spektakle zmagające się z pamięcią wojennej i powojennej Polski, osiągające w swoim rozliczeniowym charakterze ekstremum często groteskowej ekspresji. Także tegoroczne Konfrontacje okazały się festiwalem zogniskowanym wokół sztuki zaangażowanej społecznie. Podczas spektakli wielokrotnie obcowaliśmy z punktowaniem narodowościowych słabości i problemów w odniesieniu do teraźniejszości naznaczonej historią.

XVI Międzynarodowy Festiwal
Konfrontacje Teatralne
, 14-22
października 2011, Lublin
(w ramach Krajowego Programu
Kulturalnego Polskiej Prezydencji 2011)
Nie jest to jednak kwestia, która nas wyróżnia – zbiorowe kompleksy rządzą także teatrem innych narodowości. Walkę przeciw stereotypom i społecznym problemom w międzynarodowym wymiarze podjął Teatr Wolny z Białorusi w „Eurypica. Challenge”. Próba zbudowania nowej europejskiej epopei prowadzi jednak Vladimira Shcherbana na manowce sztuki, a spektaklu nie mogą uratować nawet przemyślne odwołania do europejskiej twórczości dramaturgicznej. Prezentacje poszczególnych krajów to wyścig na gagi i chwyty teatralne osadzone w prostej i przewidywalnej strukturze. To także, co niezwykle smutne, przykład zachłyśnięcia się wolnością słowa i teatralną perwersją. Ilość użytych przekleństw i podszytych wulgarnym erotyzmem scen nie tłumaczy się w żaden sposób. Tym, co odrzuca, nie jest nawet kwestia dosłowności, do której przecież zdążyliśmy w teatrze przywyknąć i której tutaj nie ma, bo wszystkie treści są zawoalowane w zmieniających się konwencjach, takich jak teatr lalek czy teatr cieni. Wystarczy, że istniejące aluzje są nachalne i zwyczajnie niesmaczne, czego doskonałym przykładem jest fragment poświęcony Turcji.

Twórcy byli zdziwieni dość chłodnym przyjęciem spektaklu przez polską publiczność. Cóż, rzeczywistość tym razem pokazała, że część Polaków nie jest w stanie wartościować działania teatru jedynie dzięki jego niepodległościowym aspiracjom, jest natomiast wyczulona na blichtr, któremu niejedni już ulegli. W żadnej mierze nie można powiedzieć, że Teatr Wolny wywołał szok czy zgorszenie rzekomą odwagą twórców. Spowodował jedynie niesmak wynikający ze słabej jakości realizacji, ślizgającej się wyłącznie po powierzchni poruszanych problemów.

A szydzić z własnych bolączek przecież umiemy. Może nawet brylujemy w tej dziedzinie. Weźmy taki duet jak Strzępka i Demirski, który od kilku lat wyróżnia się na tle polskiego teatru demaskatorską zaciekłością. Nawet w tak mocnym uderzeniu w polskość jak „Niech żyje wojna!!!”, zaprezentowanym w Lublinie z dwuletnim poślizgiem, nie czuć zniechęcającej perwersji jak w przypadku „Eurypica. Challenge”.

Opowieść o narodowych mitach i przywarach, o zakłamanym obrazie II wojny światowej, przedstawiona poprzez bezpośrednie odniesienie do „Czterech pancernych i psa” – to nie brzmi dobrze. A jednak w spektaklu Moniki Strzępki, pogrążonym w estetyce groteski i pastiszu, odniesienie do serialu, który na stałe zagnieździł się w świadomości Polaków, wypada znakomicie. To miecz obosieczny. Parodystyczne i szydercze ostrza wymierzone są nie tylko w PRL-owską propagandę, zakłamującą historyczną prawdę, ale także w wyznawców polskiej martyrologii, głosicieli polskiego mitu narodowyzwoleńczego, których wizja historii okazuje się równie fałszywa.

Spotkanie z Moniką Strzępką / fot. Konfrontacje

To nie jest już prosta demaskacja, a wielopoziomowa żonglerka rolami, które zapętlają się we wzajemnym obnażeniu. Konstrukcja spektaklu opiera się na naprzemiennym wchodzeniu w role i wychodzeniu z nich. Pojedynczy aktor splata w swojej kreacji kilka sprzecznych głosów, obrazujących zazwyczaj różne oblicza polskości. Mamy aktorów, którzy w swojej palarni zdobywają „szczyty” metateatralnej refleksji, mamy śmierć i zmartwychwstanie polskich powstańczych bohaterów, i wreszcie, mamy Polskę powojenną - Śląsk, cienkie mury blokowiska, wieś i polską zaściankowość. Każda postać naznaczona jest chwilowością, jej status jest niepewny i ulotny. Toniemy w bagnie fałszu i pozorów, w którym poprzez prostą performatywę demaskowana jest nawet sama demaskacja. Akt ten i ironię weń zaszytą publiczność rozumie doskonale.

Forma spektaklu jest natarczywa i antysubtelna. W kałuży kiczu i plwocin nie stępia się jednak ostrze dialogów i bystrość krytyki. Co więcej ciąg gagów nie budzi większego oburzenia, a jedynie śmiech – czasem pusty, czasem ironiczny. Twórcy pogrążają przekaz w estetyce pastiszu, która odbiera jakąkolwiek wolę wysuwania kontrargumentów. Do tego stopnia, że obrazoburcze sceny przyjmowane są ze swoistą akceptacją, kiedy to podskórnie zdajemy sobie sprawę, że natłok powstających satyr ma swój racjonalny powód i sens. Dziś całkiem dobrze bawimy się na spektaklu, w nie do końca uświadomiony sposób pomijając gorycz rozliczeń i tragiczną historię, która nowym pokoleniom majaczy przed oczyma coraz bardziej niewyraźnie.
Mimo wszystko w spektaklu jest także pewna tęsknota za światem prawdziwych uniesień, prawdziwego aktorstwa, jakiegoś naiwnego i szczerego zaangażowania. Pytanie, czy to tylko sentymenty, zgniecione w burlesce, czy może coś więcej, mimo, że za mitami kryją się tylko kolejne mity, od których nie można się całkowicie uwolnić.

D. Masłowska „Między nami dobrze jest”, reż. G. Jarzyna
TR Warszawa / fot. Konfrontacje

Podobnie wielostronna, choć przedstawiona w zupełnie innej tonacji i estetyce jest propozycja Grzegorza Jarzyny „Między nami dobrze jest” do tekstu Doroty Masłowskiej. Realizacja przesączona autoironią, punktująca narodowe kompleksy i mentalność skupia się na stosunkach polsko-niemieckich. W ostrym i błyskotliwym języku Masłowskiej zderzona zostaje tragikomedia ciasnego, polskiego mieszkania i farsa świata showbiznesu. Gra stereotypami obnaża schematy myślenia i zawstydza, a osiągnięty efekt ma wymiar uniwersalny. Na lubelskiej scenie „Między nami dobrze jest” wybrzmiewa przede wszystkim jako spektakl wycelowany w polską prowincjonalność, w którym widzimy sprzeczność między agresywnym charakterem wykreowanych bohaterów a głębokim związkiem wybranych aktorów z polską tradycją.

Rzeczone zaangażowanie społeczne wyraża się także na innym poziomie, będącym powodem drażliwości, jaka ogarnia (nie tylko) mnie przy okazji śledzenia rozwoju festiwalu. Intymne historie o ważkich społecznie problemach, podawane na scenie niczym na tacy, odbierają publiczności umiejętność rzetelnej analizy jakości. Doskonałym przykładem jest tu projekt społeczno-artystyczny Teatru Ósmego Dnia „Osadzeni. Młyńska 1”, którego treść składa się z prawdziwych historii więźniów. Spektakl wzbogacają nagrania wideo z recytacją fragmentów „Elegii duinejskich” Rainera M. Rilkego w wykonaniu osadzonych. Życiorysy są poruszające, zwłaszcza, że autentyczne. Zespół teatralny angażuje się w eksplorowaną historię, a temat jest na swój sposób doniosły. Tylko, co z tego, jeśli realizacja jako całość (z całym szacunkiem wobec historii i dokonań grupy) mimo stażu aktorów wciąż przypomina, dziś w niezbyt pozytywnym sensie, teatr studencki.

W. Szekspir „Makbet”, reż. David Doiashvili.
Teatr Dramatu i Muzyki Vaso Abashidze (Tbilisi, Gruzja)
/ fot. Konfrontacje

Na tym tle zupełnie przewrotnie wybrzmiewa gruziński „Makbet”, kuszący swoistą naiwnością. Dla doświadczonego widza to raczej estetyczna próbka, szansa na poznanie i zrozumienie panujących w innych krajach kanonów, wydawałoby się, że już dawno zapomnianych, przepracowanych i pokonanych. Estetyczną alternatywną jest także ukraiński spektakl „Edyp. Psia klatka” w reżyserii Vlada Troitsky’ego sytuujący się w pobliżu teatru antropologicznego. Spektakl oparty o „Króla Edypa” Sofoklesa i sztuki Klima „Psia klatka” bazuje przede wszystkim na dwupoziomowej konstrukcji scenograficznej. Dolny poziom stanowi klatka, w której w pierwszej części grają aktorzy obserwowani z góry przez publiczność. W drugiej części role, co jest do przewidzenia, zostają odwrócone. Semantyczne związki między wykorzystanymi utworami pozostają jednak nieklarowne, a odczytanie spektaklu polega, ze względu na barierę językową, na recepcji stricte wrażeniowej – głównie poprzez doświadczenie uwięzienia i silną warstwę muzyczną.

Zróżnicowane tematycznie i estetycznie propozycje znajdziemy także w showcasie lubelskim, który został wyodrębniony w programie festiwalu. Tu ważne są przede wszystkim dwie prezentacje. Pierwsza z nich to tegoroczny zdobywca Total Theatre Award „Turandot” neTTheatre, sceniczna wariacja na temat niedokończonej opery włoskiego kompozytora Giacoma Pucciniego i tragicznej biografii tego artysty. Paweł Passini po raz kolejny naznacza spektakl niepodrabialnym i coraz bardziej rozpoznawalnym charakterem pisma reżyserskiego.

„Bracia Karamazow”, na podstawie powieści Fiodora
Dostojewskiego, reż. Janusz Opryński
.
Teatr Provisorium (Lublin) / fot. Konfrontacje

Drugą inscenizacją jest najnowsza produkcja Janusza Opryńskiego. Jego „Bracia Karamazow” to miłe zaskoczenie. Oglądamy spektakl zgrabnie skrojony, w którym poszczególne elementy są w pełni zespolone, a pośród scenicznej adaptacji odnaleźć możemy wiele ukrytych, dodatkowych znaczeń. Obrotowa konstrukcja sceniczna i dopasowana do rytmu spektaklu oprawa muzyczna, do tego ciekawie poprowadzona akcja oraz bogactwo wyrazistych kreacji scenicznych. Wbrew krytyce, że to na klęczkach wobec Dostojewskiego, że to za grzecznie, za moralizatorsko – widzą mi się „Bracia Karamazow” jako ziszczenie tęsknoty za zwyczajnym, ale jednocześnie bardzo dobrym i niesztampowym teatrem. Może nie za każdym razem należy popadać w obsesję krytycznego myślenia?

Oddzielnie należy przyjrzeć się Maat Festival. Choć w tym roku oficjalnie został on włączony w program Konfrontacji Teatralnych, to festiwalowa idea Tomasza Bazana zachowała swoją autonomiczność, widoczną zwłaszcza w propozycjach programowych i zupełnie innym, niestety wciąż bardzo wąskim kręgu odbiorców.

W tym roku Maat zaproponował bardzo nierówny i wątły program, w którym zabrakło cennej i obecnej dotychczas obudowy merytorycznej. Podfestiwal stał się w istocie, po trosze wedle hasła tegorocznej edycji, peryferyjny. Zaprezentowane choreografie to w większości twory eksperymentalne i poszukujące. Eksploatujące cielesność i emocjonalność w celu wyrażenia niemej prawdy o człowieku. Brzmi górnolotnie i taki też semantyczny odprysk widoczny jest zarówno w wielu twórczych założeniach, jak i w scenicznych realizacjach. Doskonałym przykładem jest duet Anny Steller i Magdaleny Jędry „Have a nice hell”, w którym tancerki eksplorując temat strachu, tworzą hermetyczną i niedostępną dla widza, przez co dość egocentryczną całość, złożoną z niekompatybilnych fragmentów kobiecych emocji i ekstremalnych reakcji psychofizycznych. Z założenia jest to performance przeznaczony do przedstawiania w przestrzeni galeryjnej i tam faktycznie jego recepcja mogłaby mieć zupełnie inny wymiar, a rwane i niespójne tempo twórczego aktu, kto wie, może poczytane byłoby jako atut.

„Święto wiosny”, reż. i chor. Mikołaj
Mikołajczyk, Tomasz Bazan
. Teatr
Maat Projekt / fot. Konfrontacje
Chropowatych impresji było więcej. W tym roku wyraźnie zawiodła Sylwia Hanff, poniżej oczekiwań okazał się także występ ciekawie zapowiadającego się duetu Tomasza Bazana i Mikołaja Mikołajczyka w przeinterpretowanym „Święcie Wiosny”.  Z kolei estetycznie dopracowana i czysta w formie była choreografia Anny Steller „Delia”, zaciekawić mogła też propozycja Rafała Dziemidoka „Królik, śmierć i konkurs ujeżdżenia”, obawiam się jednak, że choć odczytywana przez widzów jako pełna dystansu, przez artystę może być traktowana bez odpowiedniej jego dozy.

Najciekawszą propozycją był „Tryptyk” Mikołaja Mikołajczyka, który swoją osobowością dowartościował tegoroczną edycję Maat Festival. W nowej całości tancerz przedstawił trzy bardzo osobiste spektakle: znane „Waiting” i „Z Tobą chcę oglądać świat” oraz „Plesure da Amour”. Choreografie powstające na przestrzeni kilku lat odbijają poszukiwania tożsamości artysty oraz układają się w spójną i przemyślaną drogę twórczą.

Warto również wspomnieć o zamykającym Maat Festival i jedynym w jego programie dramatycznym spektaklu „Bohater Osama” w reżyserii Jacka Poniedziałka. Przedstawienie nosi na sobie znamię teatru offowego, stanowi jednak spójną całość, z dobrze skonstruowaną dramaturgią, nośnymi zagraniami komicznymi i ciekawą, charakterystyczną obsadą. Na podstawie tekstu Dennisa Kelly’ego twórcy Teatru IMKA tworzą adaptację, w której w absurdalnym i karykaturalnym świecie Ameryki odbija się nasza ciasna, lokalna rzeczywistość.

Tegoroczne Konfrontacje, nie do końca intencjonalnie, stały się po trosze festiwalem o prowincjonalności. Temat mentalności wschodniej, rzutującej na poglądy społeczne i polityczne, w tym wszelkiego rodzaju uprzedzenia i fobie, pobrzmiewał nie tylko w wielu spektaklach, ale także podczas dyskusji panelowych z gośćmi festiwalu.