Jeszcze 1 minuta czytania

Jakub Socha

SAM NIE WIEM: BERLINALE [1].
Werner Herzog w celi śmierci

Jakub Socha

Jakub Socha

Jeszcze zanim na dobre rozpoczął się 62. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Berlinale, organizatorzy zaprezentowali najnowszy film Wernera Herzoga. Tym razem filmowiec udał się do Stanów Zjednoczonych, by spotkać się z więźniami skazanymi na karę śmierci. „Death row”, podzielone na cztery segmenty, trwa ponad 3 godziny.

Reżyser rozmawia z czterema mężczyznami i jedną kobietą. Nie on jeden wpadł na tego typu pomysł, jego bohaterowie są tak popularni, że trzeba cierpliwie ustawić się w kolejce do wywiadu. Ten fakt pojawia się jednak gdzieś na marginesie filmu; Herzog chce raczej przekonać widza, że poza nim nikt się tymi ludźmi nie interesuje, że tylko on ma w sobie tyle odwagi, by spojrzeć im w oczy.

Wybujałe ego artysty szaleje. Herzog zmienia role jak kapelusze, raz jest sędzią, raz spowiednikiem, raz śledczym. Odnajduje ojca jednego ze skazańców, a potem biegnie przez całe Stany, by powiedzieć synowi, że ojciec nadal go kocha; poucza prokuratorkę, że według niego morderca to też człowiek; doprowadza do porządku więźnia i przypomina mu, że jednak dopuścił się złych rzeczy. W międzyczasie: każe swoim bohaterom czyścić jednorazową chusteczką oddzielającą ich szybę, żeby potem na filmie nie było żadnych plam i smug; jeździ na miejsca zbrodni; dobiera się do materiałów policyjnych. Nie ma w ogóle pomysłu na film.

„Death row” to groch z kapustą. W niektórych segmentach Herzog przede wszystkim rozmawia z więźniami, w innych woli przyglądać się sprawie ich zatrzymania. Za każdym razem osuwa się w banał. Gdy bawi się w śledczego, niczym nie różni się od tych wszystkich reporterów z telewizyjnych kanałów kryminalnych, gdy stara się rozmawiać – ręce opadają. Stać go tylko na pytania w stylu: co ci się śni?

Odpowiedzi, które dostaje – streszczenia snów o wolności, o zakupach na świeżym powietrzu, o morskich kąpielach, o jedzeniu awokado i przepijaniu go rumem – skłaniają go do uogólnień. Jedne przyjmują formę zawieszonych w próżni pytań: „jak to jest możliwe, że ten wrażliwy człowiek jest potworem?”. Inne zmierzają w stronę konstatacji: „każdy z nas mógłby znaleźć się w więzieniu, gdyby znalazł się w podobnej sytuacji”. Zatrzymajmy się przy podobnej sytuacji. Wygląda ona mniej więcej tak. Dwóch facetów wraca samochodem z nocnej imprezy. Przyszły więzień prowadzi, ten drugi szarpie go i bije krzycząc, że tamten chce mu zabrać dziewczynę. Samochód zatrzymuje się na parkingu, szarpanina trwa nadal. Kierowca w końcu nie wytrzymuje: wyjmuje nóż i dźga pasażera kilkanaście razy. Proszę się teraz spróbować odnaleźć w roli nożownika.

Tym, którym się nie uda – pozostałym zresztą także – Herzog oferuje jeszcze inne obrazki. Pojawiają się na przykład kołujące po niebie ptaki. Dlaczego? Ano dlatego, że jeden z więźniów przyznał się, że nie widzi ich z celi więziennej. Pojawia się też długi most. Dlaczego? Dlatego, że kiedyś jeden ze skazańców przez niego przejeżdżał i zapamiętał specyficzny dźwięk przęseł.

Przez bite trzy godziny Werner Herzog – w końcu wytrawny reporter, facet, który wydaje się, że ma dużą umiejętność otwierania nawet najbardziej zamkniętych ludzi – ślizga się po powierzchni. Nie wywraca się tylko dlatego, że prowadzą go za rękę jego skazańcy, zaskakująco elokwentni, oczytani i wygadani  – mistrzowie gładkich zdań, „mistrzowie powierzchni”. Może tu tkwi problem. Może ci ludzie, którzy udzielili w życiu już setek wywiadów, którzy w końcu mają sporo czasu, by do każdej rozmowy się przygotować, nigdy nie nadawali się na bohaterów filmu Herzoga. Może po prostu Herzog lepiej czuje się w rozmowie z polarnikami odciętymi od świata, albo z naukowcami konstruującymi wielkie balony, niż z ludźmi skazanymi na śmierć, których media zmieniły w gwiazdy kultury popularnej.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).