SAM NIE WIEM: BERLINALE [1].
Werner Herzog w celi śmierci
Jeszcze zanim na dobre rozpoczął się 62. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Berlinale, organizatorzy zaprezentowali najnowszy film Wernera Herzoga. Tym razem filmowiec udał się do Stanów Zjednoczonych, by spotkać się z więźniami skazanymi na karę śmierci. „Death row”, podzielone na cztery segmenty, trwa ponad 3 godziny.
Reżyser rozmawia z czterema mężczyznami i jedną kobietą. Nie on jeden wpadł na tego typu pomysł, jego bohaterowie są tak popularni, że trzeba cierpliwie ustawić się w kolejce do wywiadu. Ten fakt pojawia się jednak gdzieś na marginesie filmu; Herzog chce raczej przekonać widza, że poza nim nikt się tymi ludźmi nie interesuje, że tylko on ma w sobie tyle odwagi, by spojrzeć im w oczy.
Wybujałe ego artysty szaleje. Herzog zmienia role jak kapelusze, raz jest sędzią, raz spowiednikiem, raz śledczym. Odnajduje ojca jednego ze skazańców, a potem biegnie przez całe Stany, by powiedzieć synowi, że ojciec nadal go kocha; poucza prokuratorkę, że według niego morderca to też człowiek; doprowadza do porządku więźnia i przypomina mu, że jednak dopuścił się złych rzeczy. W międzyczasie: każe swoim bohaterom czyścić jednorazową chusteczką oddzielającą ich szybę, żeby potem na filmie nie było żadnych plam i smug; jeździ na miejsca zbrodni; dobiera się do materiałów policyjnych. Nie ma w ogóle pomysłu na film.
„Death row” to groch z kapustą. W niektórych segmentach Herzog przede wszystkim rozmawia z więźniami, w innych woli przyglądać się sprawie ich zatrzymania. Za każdym razem osuwa się w banał. Gdy bawi się w śledczego, niczym nie różni się od tych wszystkich reporterów z telewizyjnych kanałów kryminalnych, gdy stara się rozmawiać – ręce opadają. Stać go tylko na pytania w stylu: co ci się śni?
Odpowiedzi, które dostaje – streszczenia snów o wolności, o zakupach na świeżym powietrzu, o morskich kąpielach, o jedzeniu awokado i przepijaniu go rumem – skłaniają go do uogólnień. Jedne przyjmują formę zawieszonych w próżni pytań: „jak to jest możliwe, że ten wrażliwy człowiek jest potworem?”. Inne zmierzają w stronę konstatacji: „każdy z nas mógłby znaleźć się w więzieniu, gdyby znalazł się w podobnej sytuacji”. Zatrzymajmy się przy podobnej sytuacji. Wygląda ona mniej więcej tak. Dwóch facetów wraca samochodem z nocnej imprezy. Przyszły więzień prowadzi, ten drugi szarpie go i bije krzycząc, że tamten chce mu zabrać dziewczynę. Samochód zatrzymuje się na parkingu, szarpanina trwa nadal. Kierowca w końcu nie wytrzymuje: wyjmuje nóż i dźga pasażera kilkanaście razy. Proszę się teraz spróbować odnaleźć w roli nożownika.
Tym, którym się nie uda – pozostałym zresztą także – Herzog oferuje jeszcze inne obrazki. Pojawiają się na przykład kołujące po niebie ptaki. Dlaczego? Ano dlatego, że jeden z więźniów przyznał się, że nie widzi ich z celi więziennej. Pojawia się też długi most. Dlaczego? Dlatego, że kiedyś jeden ze skazańców przez niego przejeżdżał i zapamiętał specyficzny dźwięk przęseł.
Przez bite trzy godziny Werner Herzog – w końcu wytrawny reporter, facet, który wydaje się, że ma dużą umiejętność otwierania nawet najbardziej zamkniętych ludzi – ślizga się po powierzchni. Nie wywraca się tylko dlatego, że prowadzą go za rękę jego skazańcy, zaskakująco elokwentni, oczytani i wygadani – mistrzowie gładkich zdań, „mistrzowie powierzchni”. Może tu tkwi problem. Może ci ludzie, którzy udzielili w życiu już setek wywiadów, którzy w końcu mają sporo czasu, by do każdej rozmowy się przygotować, nigdy nie nadawali się na bohaterów filmu Herzoga. Może po prostu Herzog lepiej czuje się w rozmowie z polarnikami odciętymi od świata, albo z naukowcami konstruującymi wielkie balony, niż z ludźmi skazanymi na śmierć, których media zmieniły w gwiazdy kultury popularnej.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).