Jeszcze 1 minuta czytania

Jakub Socha

SAM NIE WIEM: BERLINALE [2].
Potwór sentymentalizmu

Jakub Socha

Jakub Socha

Mówią, że prasa umiera, a na pokazach prasowych na Berlinale praktycznie nie ma wolnych miejsc. Więc jak to? Nieprawda? A może wszyscy już piszą do sieci, na swoje blogi? Może nigdzie nie piszą, tylko po prostu lubią pokazy prasowe? Ciężko lubić, niby nikt nie wchodzi na nie z nachosami i popcornem, są jednak inne niedogodności. Niektórzy podczas seansu bez przerwy coś piszą, pewnie robią notatki, ale to bardzo irytujące – ten długopis, to pykanie, żeby wysunąć wkład, potem raz jeszcze, żeby go wsunąć, i tak kilkadziesiąt razy podczas jednego seansu. Niektórzy siedzą w słuchawkach na uszach, głośność podkręcona do oporu, hiszpański lektor tłumaczy film, a film jest francuski, dołem lecą angielskie napisy. Jeszcze inni smarkają, to znaczy nie mają odwagi porządnie się wysmarkać, bo przecież światowa impreza, zamiast tego leciutko pociągają nosem. Ja im się nawet nie dziwię, bo przecież zimno na dworze, pogoda nie sprzyja.

To mój pierwszy festiwal filmowy, który odbywa się zimą – zima to nie jest najlepsza pora. Założysz ciepłe skarpety z owcy – w klimatyzowanym kinie będzie ci za gorąco. Spróbujesz ściągnąć buty – nikt nie będzie zadowolony. Kolejny problem: co zrobić z kurtką? Oddać do szatni? Oddać i potem latać w samym swetrze na papierosa, czy za każdym razem latać z numerkiem do pani, żeby wydała kurtkę na trzy minuty? – dłużej palić nie warto, po trzech minutach na zimnie przestaje smakować.

Jeszcze o tym smarkaniu. Podczas dzisiejszego gwoździa programu, pokazu najnowszego filmu Stephena Daldry’ego, ekranizacji książki Jonathana Safrana Foe, kolega siedzący po mojej lewej stronie przez cały seans pociągał nosem. Gdybym nie widział wcześnie, jak bierze leki przeciwgorączkowe, pewnie pomyślałbym, że się biedak rozczulił. Miał czym – „Strasznie głośno i niesamowicie blisko” to prawdziwy potwór sentymentalizmu.

Na każdym kroku czeka tutaj na widza kałuża łez. Oto Oskar Schell, dziewięcioletni omnibus, wynalazca i poszukiwacz, wygadany pacyfista, oczko w głowie super-taty, który wymyśla swojemu synkowi fantazyjne przygody, buduje dla niego baśniowe światy i zawsze ma dla niego czas zostaje półsierotą. Super-tata ginie w zamachu na WTC. Przed śmiercią oczywiście jeszcze dzwoni do syna, nagrywa się mu sześć razy na automatyczną sekretarkę, uspokaja go, że wszystko się ułoży, potem wyznaje, że go kocha.

Po śmierci ojca chłopiec buduje ołtarzyk z artefaktów, które mu po nim zostały, kupuje nową automatyczną sekretarkę, taką samą, jak ta, na którą nagrał się ojciec, by położyć ją w centrum ołtarzyka, dookoła układa zaś stare taśmy filmowe, aparat fotograficzny, wycinki, mapy i lupę. Zapada się w siebie, zamyka na świat, nie chce rozmawiać z matką, okalecza swoje ciało, gdy nikt go nie widzi. Pewnego dnia, myszkując po domu, w kopercie należącej do ojca znajduje tajemniczy klucz. Nie wiadomo do czego służy, ale na odwrocie koperty jest nazwisko: „Black”. Oskar wyjmuje książki telefoniczne i szuka wszystkich „Blacków”, którzy żyją w Nowym Jorku. Jest ich sporo, ale chłopiec i tak postanawia zbadać wszystkie tropy. Do śledztwa, jak do wszystkiego, przygotowuje się metodycznie; po jakimś czasie dołącza do jego zespołu stary Niemiec, także straumatyzowany, także dziwny, na dodatek niemowa, który ze światem porozumiewa się za pomocą karteczek.

Przez bite dwie godziny, które trwa film, w tle leci muzyka, precyzyjnie programująca emocje – Daldry wpycha je w widza na siłę, jakby uważał, że to, co na ekranie, to za mało. Jakby nie wystarczył zamach z 11 września, nalot bombowy w Dreźnie, mały chłopiec zagubiony w świecie, żona, która cierpi po stracie męża i matka, która czuje, że jej syn coraz bardziej się od niej odsuwa. Jakby nie wystarczyły te wszystkie świetliste kadry, retrospekcje z życia kolorowego jak tęcza, w których ojciec, grany przez Toma Hanksa, robi wszystko, żeby zasłużyć na miano najlepszego ojca pod słońcem. Jakby powracanie raz za razem do nagrań zostawionych przez ojca i fantazjowanie na temat tego, jak spadał z jednej z wież, to było wciąż za mało.

Nie, nie przypomniał mi się podczas „ostatniego lotu Hanksa” słynny wiersz Szymborskiej „Fotografia z 11 września”. Faktem jest jednak, że Daldry mógł sobie darować „dodawanie ostatniego zdania”. Mógł i nie mógł. „Strasznie głośno i niesamowicie blisko” jest w końcu więźniem pewnej konwencji, potworem, który sam siebie zjada. W takim filmie dodaje się nie jedno ostatnie zdanie, tylko kilka, wszystko zostaje domknięte i prowadzi do szczęśliwego zakończenia, które jest nowym otwarciem. I tak bez końca, w imię wzruszenia, które jednak z niczego nie oczyszcza, tylko zostawia spory niesmak.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).