Jeszcze 1 minuta czytania

Jakub Socha

SAM NIE WIEM: BERLINALE [4].
Tanatopraktyk w mieście Nankin

Jakub Socha

Jakub Socha

John Miller (Christian Bale) jest tanatopraktykiem – upiększa przed pochówkiem martwe ciała. Właśnie przyjechał do Nankin, żeby przygotować zwłoki miejscowego proboszcza. W katedrze Winchester nie ma jednak żadnych zwłok – wyleciały w powietrze po wybuchu bomby. Jest rok 1937, Japończycy szturmują miasto; masakra nankińska, znana też jako gwałt nankiński, właśnie się rozpoczęła.

Millner znajduje w kościele grupkę małych dziewczynek, opiekuje się nimi przybrany syn proboszcza, też dziecko. Już za chwilę dołączają do nich prostytutki z pobliskiego burdelu. Japończycy szybko wdzierają się do środka, w ostatniej chwili z ratunkiem przychodzi samotny chiński żołnierz. Potem żołnierz bohatersko umiera, a na scenę wkracza esteta – japoński oficer stawia straże przed kościołem, obiecuje chronić dziewczynki, śpiewa nawet przestraszonym piosenkę, akompaniując sobie na kościelnych organach. Grany przez Bale’a bohater, który szybko przechodzi duchową odnowę (zakłada nawet proboszczową sutannę), wie jednak, że spokój nie będzie trwał wiecznie. Otwiera więc skrzyneczkę z narzędziami i zaczyna kosmetyczne czary, tym razem na żywych – prostytutki znów stają się dziećmi, nawet chłopiec-opiekun zostaje przemieniony w dziewczynkę. To tak w telegraficznym skrócie. 

 „The Flower sof War”, najnowszy film Zhanga Yimou, trwa prawie dwie i pół godziny. Zderzenie z nim jest porównywalne do zderzenia z „Bitwą warszawską” (choć sam nie wiem, czy Szyca da się porównać do Bale’a, a Yimou nazwać azjatyckim Hoffmanem). Chiński reżyser wybrał najgorszy wariant, by opowiedzieć o ciągle mało znanej masakrze w Nankin: na tanim schemacie fabularnym (zmęczony życiem cwaniak zamienia się w rycerza) zbudował tani spektakl. Sadyzm miesza się tu z pseudo-poezją, wpadające przez kościelne witraże światło z rzeką krwi, która leci wprost na widza; zaślinione usta gwałcicieli z łzami niewinnych uczennic; sceny przeprosin, pojednań, przebaczeń (do których co chwila dochodzi między kobietami) ze scenami śmierci zadawanej bagnetem. Japończycy to bez wyjątku bestie, a prostytutki – prawdziwe anioły, które gotowe są oddać życie, by uratować niewinne dziewczynki. Jak w kinie propagandowym, wszystko podkręcone do granic możliwości. Wojna jak dobra sensacja, miłość niemożliwa, która rodzi się na zgliszczach, ale piękna i wzniosła, krańcowa przemiana wszystkiego i wszystkich. Sprintem od gestu do gestu; od wspinania się na dach, by oddać samobójczy skok do rozdawania czekoladek tym, którzy idą na pewną śmierć. Emocjonalny kicz, pornografizacja przemocy, banalizacja ludobójstwa – to wszystko za jednym zarazem przynosi chińska superprodukcja, wsparta przez hollywoodzkiego gwiazdora.

 Ciekawe, jak „The Flower sof War” zostaną odebrane w Azji (przede wszystkim w Chinach i Japonii, w której do dzisiaj masakra w Nankin jest bagatelizowana). Na berlińskim pokazie ludzie chyba nie wyczuli powagi sytuacji (a może tylko konwencji?), zdarzyło się nam nawet zaśmiać w wydawałoby się najmniej odpowiednich momentach.

PS. Dziwna sprawa z tym poczuciem humoru. Na niedawnym pokazie najnowszego filmu Anji Salomonowitz, austriackiej reżyserki – prezentowanego w sekcji Forum – siedziałem obok dziennikarza z Azji. „Spanien” – rzecz o splątanych ze sobą losach trójki Austriaków i emigranta z trzeciego świata – to ponury obraz Europy. Jego jedynym jasnym elementem był przybysz z zewnątrz; prawie anioł, erudyta, stolarz, facet, który radził sobie nawet z gangsterami, i wcale niezgorzej z miłością. Obywatele Europy wyglądali przy nim smutno i żałośnie, miotając się bez końca w uzależnieniach, paranojach i cierpieniach. Sąsiada z seansu zachowania Europejczyków jednak niezmiennie bawiły. Mnie tam nie było do śmiechu.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).