Jeszcze 1 minuta czytania

Tomasz Cyz

NASŁUCH:
New York, New York

Tomasz Cyz

Tomasz Cyz

W filmie „Shame” Steve’a McQueena jest jedna scena, bardzo mocno wpływająca na jego odbiór. Oto Brandon ze swoim szefem siedzi w modnym nowojorskim klubie dolnego miasta i słucha koncertu Sissy, swojej siostry. Słuchamy jednej tylko piosenki, za to wydłużonej w nieskończoność.

To „New York, New York” – cover wzięty z filmu o tym samym tytule w reżyserii Martina Scorsese (1977), kompozycja Johna Kandera do słów Freda Ebba, wykonana przez Lizę Minnelli – ale spopularyzowana przede wszystkim przez Franka Sinatrę (piosenkarz wykonał ją po raz pierwszy podczas koncertu w Radio City Music Hall w 1978 roku, następnie wydał na płycie „Trilogy: Past Present Future” w 1980).

Interpretacja Carey Mulligan (tylko z fortepianem, bez sekcji dętej) zapiera dech w piersiach. Przede wszystkim zmianie ulega tempo wykonania – tu nieznośnie wolne, niemal zawieszone. Tym samym radosna, skoczna melodia o byciu królem/królową życia („I’m king of the hill / top of the list / Head of the heap / king of the hill”) staje się bezlitosnym songiem o śmierci oczekiwania, o pustce marzeń, o smutnym świecie bez przyszłości. Zwłaszcza ten kąśliwy molowy akord fortepianu, który otwiera prawie każdą zwrotkę. Niby przełamany przejściem w dur, ale pozostawia cień jak tren bez sukni.

Jest w tym wykonaniu coś chorobliwie smutnego, samotnego. Jeśli z taką bezwstydną melancholią śpiewa się dziś takie evergreeny, to nic dziwnego, że seks nie sprawia żadnej przyjemności, a pornos działa jak kolejny odcinek opery mydlanej bez rozładowania. Jakiegokolwiek. So sad, so shame

Carey Mulligan


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.