Jeszcze 1 minuta czytania

Jakub Socha

SAM NIE WIEM:
Lech Kaczyński i „5 dni wojny”

Jakub Socha

Jakub Socha

W tym roku mija dokładnie pół wieku od premiery „O dwóch takich co ukradli księżyc”. Oto w okrągłą rocznicę do polskich kin trafia „5 dni wojny”. Co łączy film dla dzieci i amerykański produkcyjniak? Całkiem sporo – Lech Kaczyński. To, że zmarły prezydent zadebiutował w  filmie Jana Batorego jest powszechnie znane. O tym, że wystąpił u Renny'ego Harlina, autora „Szklanej pułapki 2” wie mało kto – na pewno nie Kaczyński, reżyser chyba zresztą też nie. Tak czy inaczej nie ma ucieczki od powtórzenia i od tego, że po tragedii najczęściej następuje farsa. 

 „5 dni wojny” opowiada o reporterach wojennych, którzy relacjonują wojnę w Osetii Południowej. Reporterzy u Harlina to dziarskie chłopaki. Są odważni, wieczorami piją alkohol. Udają cyników, ale idzie im o prawdę. Mówią, że wojna to bezzębna dziwka, ale szanują kochankę. Thomas Anders jest jednym z nich. Do Gruzji przyjeżdża z Los Angeles, gdzie próbuje zapomnieć o niedawnej wizycie w Iraku, w tracie której zginęła jego przyjaciółka. Na miejscu jest świadkiem ludobójstwa, wspólnie ze swoim operatorem całe zdarzenie uwiecznia na karcie pamięci. Materiałem próbuje zainteresować zachodnie stacje, ale nikt nie jest zainteresowany. Nie ma jednak czasu, żeby złościć się na społeczeństwo spektaklu – na Andersa poluje sadystyczny Kozak i rosyjski oficer-szachista. Dookoła wszystko się wali, płonie, wybucha. Czołgi na polach, samoloty na niebie, ludzie chowający się w kościołach i szklarniach, grany przez Andy'ego Garcię prezydent Saakaszwili w białych fotelach i na epickich tarasach dyskutuje ze swoimi doradcami. Jesteśmy gdzieś między „Delta force” z Norrisem a „Starą baśnią” Hoffmana. Jest strasznie, naprawdę żal patrzeć w ekran, ciężko wysiedzieć w fotelu. Nie polecam jednak opuszczać kina przed czasem – na cierpliwych czeka występ Polaka.

„Podczas gdy naród walczy o przetrwanie, odważna koalicja prezydentów, na czele z prezydentem Lechem Kaczyńskim, leci do Tbilisi, ryzykując życiem w obronie Gruzji.” –  streszcza dalszą część fabuły polski dystrybutor, kompletnie mijając się z prawdą. W filmie jest tylko jedna scena, w której pojawia się Kaczyński, na dodatek jako statysta. Jego rola ogranicza się do przysłuchiwania się prezydentowi Gruzji, który przemawia do rodaków. Zaraz potem pojawiają się dokumentalne ujęcia tych, którzy byli świadkami i ofiarami wojny. Patrzą prosto w kamerę, trzymają zdjęcia tych, którzy zginęli. Tak kończy się oryginalna wersja filmu. Polskie „5 dni wojny” jest jednak inne: przede wszystkim trochę dłuższe. Zaraz po świadectwach ofiar ekran przejmuje polski prezydent, tym razem ten prawdziwy, a nie grający go aktor. Najpierw przemawia do Gruzinów, potem bierze udział w konferencji prasowej. Mówi o wolności, niepodległości, grozi Rosjanom, nawołuje do oporu. Materiał jest słabej jakości, ale nie to jest ważne. Ważne, że polskie jest na wierzchu, że po raz kolejny udało się polską sprawą przelicytować inne krzywdy.

FT Films, która wprowadza do polskich kin film „5 dni wojny” to młoda firma, ale pomysłowa. Udało im się jakimś cudem domontować hollywoodzki film, teraz pora na więcej: na prawdziwą rewolucję pod flagą kultury remiksu. Jest przecież tyle historii, które można spuentować wystąpieniami polityków. Trzeba tylko dobrze poszukać w archiwach.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).