SAM NIE WIEM:
Festiwal we Wrocławiu (1): zasłony
„Pogoda będzie sprawiedliwa – powiedziała dzisiaj prezenterka w radiu – tam, gdzie z rana będzie zachmurzenie, w późniejszych godzinach wyjdzie słońce; tam, gdzie poranek będzie słoneczny, popołudniu może popadać”. W „Miłości”, najnowszym filmie Michaela Hanekego, który otworzył tegoroczny festiwal T-Mobile Nowe Horyzonty, nie ma sprawiedliwości; świat nie jest sprawiedliwy tylko dlatego, że w momencie, gdy jedni umierają, drudzy właśnie się rodzą. „Będzie coraz gorzej – prognozuje główny bohater – aż pewnego dnia to wszystko się skończy”. Jego żona nagle dostaje wylewu, ze szpitala wraca na wózku, jedną stronę ciała ma całkowicie sparaliżowaną. Choroba postępuje, kobieta nie potrafi się z tym pogodzić, mąż próbuje się nią opiekować, choć jego ciało jest słabe, też wymaga opieki. Każdy w nowej roli. Skończyła się paryska emerytura – koncerty w filharmonii, wieczorne słuchanie płyt w ciężkich fotelach, wspólne śniadania przy oknie – zaczęło się wstydliwe umieranie. Niektórzy buntują się, że Haneke zbyt dużo pozasłaniał: upokorzenie pozostawił poza kadrem, rozpad pokazał w formie uporządkowanej. Rzeczywiście, nikt tu nie budzi się rano w swoich odchodach ani nie skręca się w torsjach; gdy mąż myje swoją żonę albo podnosi ją z kibla, kamera pozostaje zawsze za progiem, bliżej jego pleców niż jej odsłoniętego ciała. Są jednak inne sceny, choćby taka: ona krzyczy w środku nocy, on próbuje do niej dobiec z drugiego pokoju, choć nie może – prawa noga, pewnie artretyzm, mu na to zwyczajnie nie pozwala. Naprawdę resztę można sobie dopowiedzieć.
W pewnym momencie w ich mieszkaniu – tym mieszkaniu pełnym książek, starych mebli, z fortepianem w salonie – ląduje gołąb, ale ten gołąb niczego nie symbolizuje. Nie jest jak ten ptaszek w jednej z ostatnich scen „Życia jako śmiertelnej choroby przenoszonej drogą płciową”, który zjawiał się w oknie śmiertelnie chorego lekarza, by przynieść mu pocieszenie i nadzieję, że jednak jest inne życie – inne niebo. U Hanekego gołąb wpada na chwilę i zaraz potem wylatuje, między jednym a drugim dzieje się coś poniżającego – mąż próbuje go złapać, ale nie może za nim nadążyć, gdy w końcu udaje mu się go pochwycić, nie ma siły, by wstać z kolan. „Miłość” jest filmem o słabnięciu ciała i woli życia, trudno znaleźć w nim nadzieję, jeśli już, to paradoksalną i ambiwalentną.
Kluczowa jest druga scena, rozgrywająca się w filharmonii. Rozpoczyna się koncert, słychać jeszcze ludzi, którzy siadają na krzesłach, chwilę później pianista uderza w klawisze, gra Impromptu C-moll Schuberta, ale Haneke nie zwraca na niego uwagi, kamerę kieruje na publiczność. Jedno, długie, statyczne ujęcie. Śmieszne, ale nie do końca. Ci wszyscy ludzie: wystrojeni, pachnący wydają się jakoś spięci i niedzisiejsi. Gdyby się patrzyło tylko na ich miny, byliby bezbronni, wystawieni na pośmiewisko, ale patrząc, słyszy się równocześnie muzykę Schuberta, która zwyczajnie wpuszcza w te twarze trochę światła i ciepła, przez co gasi ironiczne zapędy.
Ta sama muzyka powraca potem już w scenach małżeńskich, w mieszkaniu, którego, poza tą jedną sceną, Haneke ani razu nie opuszcza. Czy tą śmieszną wspólnotą, która siedzi w filharmonii, spragniona wielkiej sztuki, jesteśmy my? Czy nasze pragnienie, gotowość, by uczestniczyć w niej nie jest czymś śmiesznym, skoro „będzie coraz gorzej”, „życie nie ma specjalnego sensu” i „nie ma żadnego pożytku z bólu”? A może odwrotnie – może właśnie „Miłość” jest wyznaniem miłosnym złożonym sztuce, która może na chwilę wyrwać z beznadziei, tak jak tamtych melomanów na chwile pozbawiła gęby? Z tym ostatnim bym uważał, Haneke, mimo że coraz wyraźniej osadza się w klasycznej formie, nie jest jeszcze dobrym wujciem od niełatwego optymizmu. Pochwała sztuki nie wyklucza choćby tego, że na podstawowym poziomie „Miłość” jest filmem o nieprzekładalności doświadczenia. Nowa sytuacja zawiązuje między starym małżeństwem nowe przymierze. Postanawiają wygonić świat, który nie ma bladego pojęcia, który nigdy nie zrozumie, co się dzieje między tym, kto umiera, i tym, kto się tą osobą opiekuje. Zamykają drzwi, zostają sami.
Natomiast performance Mariny Abramović, wokół którego został skonstruowany pokazywany w sekcji „Pokazy specjalne” dokument Matthew Akersa „Marina Abramović: artystka obecna”, jest zaprzeczeniem zasłony. W MoMA w jednej z sal Abramović nakleiła cztery kawałki taśmy na podłodze. Taśmy tworzą kwadrat, we wnętrzu którego stoją dwa krzesła, między krzesłami jest stół. Na jednym z nich siedzi artystka, drugie czeka aż ktoś na nim usiądzie. I to w zasadzie wszystko, i tak przez trzy miesiące od otwarcia galerii do jej zamknięcia. Żadnego ruchu, praktycznie żadnego gestu – genialna prostota, całkowite odsłonięcie.
Ludzie zabijają się o możliwość, by popatrzeć jej w oczy. I nie jest tak, że ciągnie ich do tego tylko aura wydarzenia medialnego, możliwość spotkania z ikoną współczesnej sztuki. Na ich twarzach dzieje się coś dziwnego, więcej niż gdyby było to tylko spotkanie z gwiazdą – zupełnie jakby Abramović swoim cierpliwym spojrzeniem coś w nich otwierała, jakby zaspokajała nim ich najgłębsze pragnienia. Potworne sentymenty, kolejni widzowie płaczą, przykładają ręce do serca, ich twarz jest jednym wielkim wzruszeniem, dziękują artystce. Aż nie chce się wierzyć, że coś tak intymnego może zdarzyć się w zatłoczonej sali, pod nadzorem tylu świadków, którzy czekają cierpliwie na swoją kolej.
Do samego filmu można mieć pretensje, że zbyt gładko prześlizguje się nad biografią artystki. Akers trochę boi się swojej bohaterki, nie waha się za to, by używać mocnych gestów, niektóre sekwencje wyglądają, jakby zostały zapożyczone z melodramatu, nie tego spodziewamy się po filmie, który portretuje jedną z najbardziej skandalizujących artystek XX wieku. Wątpliwości jednak za każdym razem ustępują wobec siły Abramović. Może i nigdy nie wychodzi ona z roli, może i bezustannie gra, ale gra swoim ciałem – to ciało jest nagie, wystawione na widok publiczny. I autentyczne.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).