SAM NIE WIEM:
Festiwal we Wrocławiu (2): fałszerstwa
Niemłody i prężny, przychodzi producent do legendarnego reżysera, by namówić go na wspólny film o potworze z Loch Ness. Reżyserem jest sam Werner Herzog. Producentem – Zak Penn, który – zanim zajął się produkcją – pisał scenariusze, na przykład do „X-Menów” czy „Niesamowitego Hulka”. Mamy więc dwie różne planety, ale dochodzi do porozumienia. Ekipa filmowa rusza do Szkocji, na miejscu szybko zaczynają się problemy. Silnik w łodzi za głośno pracuje, co denerwuje dźwiękowca; Herzog odkrywa, że Penn pod jego nieobecność kręci własne lody – z pomocą operatora filmuje obecną na pokładzie piękną sonarzystkę (dziewczynę zatrudnioną do obsługi sonaru), której przed ujęciem każe polewać się wodą, żeby jeszcze bardziej przypominała miss mokrego podkoszulka.
Herzog wścieka się, próbuje zerwać zdjęcia, gdy dodatkowo dowiaduje się, że producent zlecił jakiemuś majstrowi skonstruowanie pływającej makiety rzadko widywanego potwora; Penn bierze go na litość, odwołuje się do jego etosu, reżyser zostaje ubłagany. Całą awanturę filmuje inna ekipa, która przygotowuję dokument biograficzny o Herzogu. Te ekscesy to dopiero preludium do przygody.
Praktycznie od samego początku wiadomo, że coś tu nie gra – za grubymi nićmi to wszystko jest szyte: cwany producent, chorobliwie ambitny, modelka z „Playboya”, szalony naukowiec walczący z relatywizmem, i wreszcie Herzog – jakby bardziej nawiedzony, jakby ekstrakt niemieckiego romantyzmu. Te eksplikacje, w których rozwodzi się nad mitami i głupotą amerykańskiego społeczeństwa; te jego pytania kierowane do tych, którzy żyją niedaleko Loch Ness – podawane z taką powagą, że aż śmieszne. Dodatkowo: dramaturgia rodem z horroru klasy B. Nie, to nie mogło się wydarzyć. To nie może być dokument.
„Incydent w Loch Ness”, pokazywany we Wrocławiu w sekcji Mokumenty, gromadzącej najciekawsze pozycje tego ostatnio coraz modniejszego gatunku, to jedno wielkie fałszerstwo: fałszywy jest tu zarówno projekt filmu o potworze, jak i tego o Herzogu. Piętrzą się fikcje, ale w tych kłamstwach jest jednak sporo prawdy, zarówno o mentalności hollywoodzkich włodarzy, jak i reżyserze „Złego porucznika”. Legendy na temat Herzoga kreują go na szaleńca, który chodzi z otwartym nożem w kieszeni, gotów jest włożyć głowę do czynnego krateru i zastrzelić własną matkę, byle tylko osiągnąć artystyczny cel. Tutaj pokazuje się jako niesamowicie spokojny człowiek, autoironiczny, z dystansem myślący o własnych epifaniach i rozszerzającym się kosmosie.
Inne fałszerstwa prezentuje „Pokój 237”. Dokumentalny esej Rodneya Aschera mówi tak naprawdę o fałszywych interpretacjach. Niby nie ma czegoś takiego, ale jednak coś w tym jest. Kolejni nawiedzeni fani „Lśnienia” Kubricka snują baśnie interpretacyjne na temat tej adaptacji Kinga. Złodzieje sensu. Niektórzy zwracają uwagę na puszki ustawione w spiżarni, z tych puszek wywodzą, że „Lśnienie” jest filmem o ludobójstwie Indian. Za Indianami idą Żydzi – niektórzy dowodzą, że Kubrick nakręcił opowieść o Holocauście. Potem jest coraz dziwniej – odnajdywanie jakoby zakodowanej w chmurach twarzy reżysera; kabalistyczne z ducha prężenie się nad liczbą 237, z której jedni wyczytują Endlösung, a inni – datę śmierci ich ulubionego filmowca.
Ten film jest przeciw interpretacji, ale i za. Przeciw – bo pokazuje, na jakie manowce może doprowadzić przekonanie, że krzesło, które w jednym ujęciu stało pod ścianą, a w drugim już nie, znaczy dużo więcej niż to, że rekwizytor po prostu zaspał. Za – bo udowadnia, że interpretacja może być po prostu czymś zabawnym. Ten film powinni obejrzeć filmowcy, dzięki niemu na pewno nabiorą pewności, że coś, czego nie domyśleli, i tak ktoś za nich domyśli. Tego filmu nie powinni oglądać filmowcy, bo nie daj boże później uwierzą, gdy jakiś szalony interpretator zacznie im mówić, że ich dzieło traktuje o „jouissance”, „lęku przed wpływem”, „pragnieniu śmierci”.
Długo oczekiwany film Cristiana Mungiu, autora „4 miesięcy, 3 tygodni, 2 dni”, też krąży wokół fałszerstwa, a może raczej wokół fałszywych wyobrażeń. „Za wzgórzami” opowiada historię dwóch przyjaciółek z sierocińca, które spotykają się po kilku latach. Voichita jest mniszką; Alina do niedawna żyła w Niemczech, teraz wraca, by namówić przyjaciółkę, żeby wyjechała z nią za granicę.
Alina jest przekonana, że Voichita ciągle ją kocha; Voichita boi się świata, nie chce wyjeżdżać, woli raczej, żeby przyjaciółka poszła jej śladem – myśli, że ją do tego namówi, potem wydaje jej się, że Alinę opętał demon. To samo przekonanie żywią pozostałe mniszki i pop. Rozpoczynają się egzorcyzmy. Nie brzmi to wszystko najlepiej, ale efekt jest dużo lepszy niż w filmie „W imieniu diabła” Barbary Sass. Tam praktycznie od razu było wiadomo, kto jest winny. Tutaj wszyscy błąkają się jak we mgle, wydaje się, że każdy chce dobrze. Mungiu zapętla układy między ludźmi, bohaterowie prowadzą te same rozmowy, wykonują te same gesty – zupełnie jakby ktoś przewijał i puszczał od nowa ten sam odcinek taśmy. Ma się wrażenie, że nic się w tym układzie nie zmienia, jeżeli już – to tylko na gorsze. Wolna wola klęka przed strachem albo przed świętą księgą; wszystko stoi na drodze miłości między dziewczynami. W tym odciętym od świata klasztorze wszyscy reagują na życie w sposób zupełnie irracjonalny – wierzą w fałszywe znaki, inne boją się dostrzegać.
Mungiu trzyma widzów w paranoi przez długi czas, niestety w pewnym momencie zaprasza na scenę dwóch policjantów i lekarkę, od tej chwili „Za wzgórzami” dryfuje w stronę publicystyki – kina, które oferuje jedną możliwą interpretację.
„To nie była wina jednostki, to była wina systemu” – interpretowała w liceum jedna z koleżanek porażkę Wokulskiego. Było to bardzo wygodnie wytłumaczenie, zarówno dla niego, jak i dla niej.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).