Jeszcze 1 minuta czytania

Jakub Socha

SAM NIE WIEM:
Kuzyn Bourne'a

Jakub Socha

Jakub Socha

„Zawsze było ich więcej niż jeden”, mówi plakat do „Dziedzictwa Bourne’a”. Wielka mi nowość, oczywiście, że było ich więcej, już w poprzednich częściach („Tożsamość”, „Krucjata” i „Ultimatum Bourne’a”) pojawiło się kilku kolegów po fachu Jasona Bourne’a – agentów działających w ramach tajnych amerykańskich programów rządowych. Czym różni się od nich Aaron Cross, bohater filmu Tony’ego Gilroy’a? On też, tak jak Bourne, musi uciekać. Jego pracodawcy postanowili z nim skończyć.

W początkowej partii filmu Gilroy prezentuje szmirowaty kadr z jeleniem otoczonym przez watahę wilków, żebyśmy poczuli smak zbliżającej się przygody; przygoda jednak jakoś nie chce się zacząć. W „Dziedzictwie Bourne’a”, jak to w hollywoodzkiej kontynuacji, wszystkiego jest więcej, świat jest jeszcze bardziej złożony i zły. Pół godziny mija na zawiązanie wątków, retrospekcje, prezentację struktur, bohaterów i ich motywacji.

Na głównego bohatera filmu wyrasta gargantuiczna amerykańska machina biurokratyczna, produkująca kolejne tajne programy i kolejnych, coraz to lepszych agentów. Gdy jeden program zostaje ujawniony i skompromitowany, pojawia się nowa zagadka – taka zabawa w kotka i myszkę. Ten korowód zasłon/odsłon ociera się już o groteskę: Bourne został poddany tylko praniu mózgu, Crossowi oprócz tego wszczepiono dwa wirusy, kto w takim razie będzie następny – Terminator?

Gilroy’owi nie wyszły postacie, nie ma kim rozgrywać swojej partii. Edward Norton wciela się w bezwzględnego pułkownika Departamentu Obrony, jastrzębia, który każe swoim podwładnym zjadać i zakopywać w sobie swoje grzechy – ten zbyt wcześnie posiwiały wojskowy swoim starotestamentowym sznytem przelicytowuje niejeden czarny charakter. Obok niego kroczy, grana przez Rachel Weisz, piękna pani doktor, posiadaczka dwóch habilitacji, która przy całym swoim pięknie nie dostrzega tego, że zajmuje się hodowlą turbo-ludzi. No i wreszcie Aaron Cross (Jeremy Renner) – żołnierz, któremu oficer rekrutujący dodał kilkanaście IQ, a więc trochę przygłup. 

W „Dziedzictwie Bourne’a” nie ma już gatunkowych rewolucji; powrócono na udeptaną ścieżkę. Bourne był człowiekiem bez pamięci, który pamiętał jedynie, że w przeszłości był mordercą – nie chciał więcej zabijać, uczestniczyć w spektaklu, brzydził się swoimi dokonaniami. Bił się oczywiście z rządem, ale nade wszystko z sobą. Starał się obezwładniać tych, którzy stawali mu na drodze, ale śmierć była w filmach reżyserowanych kolejno przez Limana i Greengrasa ekscesem, przekroczeniem – Bourne zabijał zawsze w ostateczności, przyparty do ściany, pozbawiony gadżetów, znajdując się na granicy śmierci. Nieprzypadkowo zabijał po prostu dusząc rękami swoich przeciwników, w bliskości ich ciał, widząc strach w ich oczach. Cross jest natomiast maszynką, bohaterem ostatniej akcji, sensacyjnym chłopakiem. Ludzi rozwala hurtowo, za wiele nie myśli, jest mu raczej dobrze ze sobą. Ma czas na żartobliwy komentarz, na lekki flirt. Jego ciało jest ze stali, Cross cierpi, ale tylko w granicach konwencji. Gorączkę pokonuje praktycznie siłą woli. To oczywiście nie grzech, nie jest nim też jednak to, że tego typu bohater mało mnie interesuje.

Spotkania Bourne’a z jego kuzynami po fachu były zawsze spotkaniami ludzi w pełni świadomych swego tragicznego uwikłania, zdających sobie sprawę, że są jedynie śmiercionośnymi kukiełkami w rękach innych. W jego historii pobrzmiewały rzeczywisty strach przed tym, że nigdzie już nie możesz się schować i nigdzie nie jesteś bezpieczny, trauma morderców i lęk przed aparatem, który miesza ludziom w głowach, ale również desperacka zgoda na wyzbycie się siebie na rzecz zapanowania nad strachem. W „Dziedzictwie Bourne’a” nic nie pobrzmiewa. Świat niby jest tu jeszcze bardziej skomplikowany, ale tak naprawdę jest łatwy do rozszyfrowania; przezroczysty, bo pusty.

Ciekawie, że Crossowi nie przeszkadza to, co z nim zrobiono. Swoje ulepszenia chce wręcz zachować; gdyby kierownictwo z niego nie zrezygnowało, wtedy pewnie nadal byłby szczęśliwy. Podobnie ma się sprawa z panią doktor. Oczywiście, można powiedzieć, że jesteśmy w nowym stadium rozwoju, w którym na jakiekolwiek rozterki nie ma miejsca, w którym decyzje podejmuje się wyłącznie pod wpływem okoliczności. Gilroy próbuje połączyć indyferentyzm moralny z wymogami konwencji, której głównym wyróżnikiem jest niezdemoralizowany bohater. Na tym polu też mu się nie udaje. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).