Jeszcze 2 minuty czytania

Maria Poprzęcka

NA OKO:
Głód i lęk koloru

Maria Poprzęcka

Maria Poprzęcka

„Po co otwarłem oczy
zalewa mnie świat kształtów i barw
fala za falą
kształt za kształtem
barwa za barwą
wydany na łup
jadowitych zieleni
intensywnych żółtych słońc
jaskrawych czerwonych homarów
jestem nienasycony”.

Czy oczy Tadeusza Różewicza nasyciłyby stroje peruwiańskich wieśniaczek, ich spódnice, kubraki, chusty, wyszywanki, pompony? Czy chciałby zamknąć oczy zalewane falami barw, bijących z ich straganów zarzuconych tkaninami, czapkami, swetrami? Żółcienie i oranże, o których mógłby śnić van Gogh, granaty o głębi nocnego nieba Południa, róże i amaranty przyprawiające o ból oczu, czerwienie czerwieńsze od bandera rossa, cytrynowe zielenie, zjadliwe seledyny – kolory, wobec których zgasłyby fluorescencje dyskotekowej psychodelii. W drodze do świętej Doliny Inków turystów czeka wizyta w ośrodku edukacyjno-handlowym, gdzie mają nauczyć się odróżniać lamę od alpaki i dzikich wigoni. I poznać odwieczne techniki przędzenia, barwienia i tkania wełny. W glinianych miseczkach jakieś listki, grudki nie wiadomo czego, łodyżki, nasionka, robaczki. Cochinilla, nununca, amarilla – z tych niepozornych drobinek wybucha owa niewiarygodna erupcja barw. Barw, które zdają się kompensować bury, pustynny krajobraz Costy i brunatną surowość niemal bezroślinnych Andów.

Compra, amigo! Oszołomiony inwazją koloru europejski amigo zaczyna grzebać w towarze i wyszukuje beżowo-brązowy sweterek, stonowaną uszatą czapkę „premierówkę”, dobiera stosowne rękawiczki. Wszystko oczywiście zdobne w lamy i inkaskie ornamenty, których symbolikę usiłuje mu włożyć do głowy miejscowy przewodnik – to przecież pamiątki i prezenty z podróży. Wzdraga się jednak przed zakupem żrąco jaskrawej, fioletowo-trawiasto-różowej makaty, pulsującego amarantem i pomarańczem ponczo, czapki, na której gryzą się nawzajem wszystkie kolory tęczy. To cudowne, ale przecież nie włożę tego w Warszawie, nie dam teściowej, nie powieszę w domu… Najwyżej jakiś etniczny drobiazg. To przecież nie ta kultura.

„Trzeba zauważyć, że dzikie narody, osoby nieokrzesane i dzieci mają wielkie upodobanie do żywych kolorów; że zwierzęta wpadają w złość na widok niektórych barw; że natomiast ludzie wykształceni unikają żywych kolorów zarówno w ubiorze, jak w swym otoczeniu, generalnie usiłując oszczędzać wzrok” – to uwaga poczyniona przez Goethego w jego „Farbenlehre”, pierwszym dziele, w którym rozważano psychiczne aspekty oddziaływania barw. Uwaga sprzed niemal dwustu lat pierwsza sygnalizuje zjawisko określone mianem chromofobii – lęku przed kolorem.

Badający ten fenomen angielski estetyk David Batchelor posuwa się do twierdzenia, że jest to cecha szczególna kultury Zachodu. Jego zdaniem, od starożytności kolor był w niej marginalizowany, usuwany, dezawuowany. Filozofowie (z walnym udziałem Platona), teoretycy sztuki, wreszcie sami artyści dostarczali różnych argumentów na rzecz eliminacji koloru z kultury, zmniejszania jego znaczenia, zaprzeczania jego złożoności. Po pierwsze, kolor miał być właściwy domenom uznanym za podrzędne lub obce – temu, co kobiece, wschodnie, barbarzyńskie, prymitywne, infantylne, dziwaczne, patologiczne. Po wtóre, postrzegano go jako zewnętrzną powłokę, a nie istotę rzeczy, coś powierzchownego, dodatek, nadmiar, niemal makijaż. Jako taki kolor był niemoralny – był bowiem ułudą. Był zwodniczy, sztuczny, fałszywy. Oceniano go jako zaledwie drugorzędne doznanie empiryczne, niewarte traktowania serio. I moralnie, i poznawczo był więc bez wartości. Przede wszystkim należał do niższego świata zmysłów, a nie wyżyn ducha czy intelektu. Był więc sprzeczny z wyższymi wartościami duchowej kultury zachodniej.

Jak zwykle przy tak dramatycznie i kategorycznie stawianych tezach, nietrudno o argumenty przeciwne. Przede wszystkim przypomnieć można bardzo głęboko sięgającą symbolikę barw, ściśle związaną z symboliką światła o najwyższych właśnie duchowych znaczeniach i przesłaniach. Newtonowskie rozszczepienie światła na barwy widma słonecznego, owo utożsamienie koloru ze światłem dało naukową podbudowę – choć akurat wtedy stara symbolika światła i koloru traciła już na znaczeniu. Ale nigdy nie straciła znaczenia symbolika barw zakorzeniona w tradycji i w psychice: czystości bieli, władczości czerwieni, niebiańskości błękitu, rajskości zieleni, grozy czerni.

Nowożytna myśl o sztuce zdaje się jednak tezę o niechęci do koloru potwierdzać – i to niezależnie od kolorystycznych osiągnięć sztuki Tycjana i wenecjan. Spór, co ważniejsze w sztuce: rysunek czy kolor, spór długotrwały i wielosłowny, sprowadzał się w istocie do przeciwstawienia intelektu i zmysłowości. A także – niestety – pierwiastka męskiego i kobiecego. Jeszcze u schyłku XIX wieku wpływowy francuski teoretyk i krytyk sztuki, Charles Blanc, dowodził: „Związek rysunku i koloru jest konieczny dla zapłodnienia malarstwa, tak jak związek kobiety i mężczyzny dla zapłodnienia ludzkości; lecz trzeba aby rysunek zachował swą przewagę nad kolorem. Gdy dzieje się inaczej, malarstwo zmierza ku ruinie; zostanie zgubione przez kolor, tak jak ludzkość została zgubiona przez Ewę”.

Cytat może zirytować (słusznie!) zarówno feministki, jak miłośników sztuki uformowanych przez polskich kolorystów, którzy zdołali im wmówić, że istotą malarstwa jest kolor. Konserwatyzm krytyka łatwo ośmieszyć, ale problem pozostaje. Przy pozorach upodobania w barwności, nasza kulturowa niechęć do koloru objawia się w najróżniejszych postaciach. Przypomnijmy, jakim szokiem dla wielbicieli antyku było odkrycie polichromii greckich świątyń i posągów. Uczone spory toczono długo, lecz niezależnie od nich, czy estetycznie byłby dziś dla nas dopuszczalny upstrzony kolorami ateński Akropol? Wenus z Milo o uszminkowanych czerwono ustach? O gałkach ocznych z barwnych kamieni, spoglądających „jak żywe”? A to dopiero osiemnastowieczny klasycyzm kazał nam pokochać szlachetną biel marmurów i ślepe oczy posągów.

Niewątpliwie chromofobia cechowała kulturę (a zwłaszcza architekturę) modernistyczną, z jej chłodną powściągliwością, samoograniczeniem, upodobaniem do bezcielesnej, nieskalanej bieli. O nowoczesnym kulcie bieli będzie mowa w następnym felietonie. Teraz tylko spójrzmy na nasze gusty, od czego zaczęliśmy. Okazuje się, że w naszych codziennych nawykach i wyborach jesteśmy dziedzicami starej, chromofobicznej tradycji. To, co zbytnio pstre czy jaskrawe, odbieramy jako kiczowate, w złym guście, w najlepszym razie popkulturowe. Najprostszy przykład – czarno-biała fotografia wydaje się nobliwsza od kolorowej. Wprowadzenie ostrych barw do mieszkalnego wnętrza wymaga dużej estetycznej samoświadomości, inaczej – wiocha. Elegancki jest ciemny garnitur, a nie seledynowy. A sukienka w kolorze różowej landrynki, lila torebka i szpilki posypane turkusowym brokatem? To dobre tylko dla Barbie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.