SAM NIE WIEM:
Zwierzaki
Do łazienki wlatuje ptaszek: nie wróży to niczego dobrego. Ptaszek miota się w sobie, macha skrzydełkami, nie może oderwać się od zimnych kafelków. Jest uwięziony, samotny, nikt go nie kocha i nikt nie może mu pomóc. Tymczasem Maria zmienia bluzkę w toalecie, zaalarmowana hałasem wychodzi z kabiny i widzi tę scenę nierównej walki. Jeszcze nie wie, że los ptaszka już niedługo będzie jej losem; widz, niestety, jest w tej kwestii mądrzejszy. Mija dopiero druga minuta filmu. W polskim kinie trzeba uważać na zwierzaki, ich obecność na ekranie powinna wzmagać czujność, tego przynajmniej uczy historia. Zwierzaki dla naszych filmowców rzadko po prostu są zwierzakami, zwykle – symbolem, względnie metaforą, zawsze – elementem znaczącym. Biały koń u Wajdy, wiele lat później u Skolimowskiego; czarny pies u Kieślowskiego; szary wróbel u Zanussiego. Koń jako Polska; pies jako dusza; wróbel jako posłaniec boga. W tym atlasie zwierząt jest także słynny jeleń – wystąpił ponad trzydzieści lat temu w „Kontrakcie” (znów Zanussi). Są tacy, którzy do dziś się głowią, po co on się pojawił w ostatniej scenie tej uczty weselnej, na jakich prawach i jakim prawem.
Rzadko w Polsce mamy do czynienia z takimi scenami jak ta, którą w „Szpiegu” nakręcił Alfredson. Do samochodu pełnego szpiegów wpada owad, chyba osa. Panowie rozmawiają, ogólnie są dość przejęci, zdenerwowanie wzmaga jeszcze kołujące nad nimi żądło, główny bohater jednak jakby nigdy nic uchyla szybę i wypuszcza owada – ten drobny gest mówi o nim całkiem sporo: oto facet, który ma nerwy ze stali. Alfredson wykorzystuje zwierzaka, ale do celów bardzo przyziemnych i wcale nie wydumanych. Osiąga to, co zamierzał. Podobną scenę można odnaleźć w „Moim rowerze” Piotra Trzaskalskiego. Osa zostaje w końcu wypuszczona z pokoju, cóż z tego, skoro pies, grający tu dużo większą rolę, zostaje złożony na ołtarzu międzypokoleniowego porozumienia – jego śmierć jest zaczynem odnowy.
Ptaszek zjawia się w pierwszej scenie pokazanej premierowo na Warszawskim Festiwalu Filmowym „Miłości”, ale potem znika. Główna bohaterka o nim zapomina – nie schyla się, nie podnosi go, nie otwiera dla niego okna, nie wypuszcza na zewnątrz. Zapomina o nim także Sławomir Fabicki, reżyser. Nie tego można się było spodziewać po kimś, kto nakręcił „Męską sprawę” – chwytającą za serce opowieść o chłopcu, którego przy życiu trzyma chyba tylko miłość do kundla o imieniu Bukiet. Tamten film wyrastał jednak z najlepszych tradycji brytyjskiego kina. „Miłość” jest już bardzo polska, zakleszczona w pułapce psychologizmu i poetyckich skrótów. Przypomina się „Płeć i charakter” Weiningera – Fabicki równie wnikliwie charakteryzuje kobiety i mężczyzn. Jest bezradny, nie wie nic i niczego nie chce się dowiedzieć, chociaż chce mówić o wszystkim; woli opierać się na plotkach, stereotypach i komunałach. To z nich konstruuje swoich bohaterów i ich zachowania.
Maria i Tomek są młodym małżeństwem, mieszkają w małym miasteczku. Kobieta jest w zaawansowanej ciąży. Akcję oczywiście zawiązuje apokalipsa – pewnego dnia Maria zostaje zgwałcona przez swojego szefa. Chowa to wszystko w sobie, po porodzie jednak opowiada mężowi o dramacie. Jak reaguje Tomek? Bierze siekierkę, ale spokojnie – to Polska, nie Francja, bohater nie idzie z siekierką na agresora, tylko rozwala nią łóżko, na którym doszło do gwałtu. Nie chce już na nim spać, żony też nie zamierza dotykać, decyduje się wyprowadzić. Wyprowadza się do biura, pewnej nocy idzie na łowy, uprawia seks na zimnym blacie z poznaną w barze dziewczyną. Ale nie dochodzi do rozładowania emocji, zżera go od środka, więc do żony z pyskiem, że kurwa, do jej szefa z pięściami – tylko że szef ma synka z zespołem Downa, więc jakoś trudno go uderzyć. A żona? Żona jest tym ptaszkiem z pierwszej sceny, błąka się po pustym mieszkania, jest sama ze swoją tragedią i wiernie czeka na powrót męża, na to, że wreszcie jej wybaczy – czuje, że jej życie bez niego jest niczym. Z czasem film zagarnia kolejne kobiety i okazuje się, że nie tylko Maria przypomina przerażonego ptaka. Jest nim też umierająca na raka matka Tomka, która w ciemnym pokoju z widokiem na korytarz obłożony boazerią powtarza w agonii jedno słowo: „mamusia”.
Gdy wydaje się, że już nic więcej nas nie zaskoczy, że skonstruowana przez Fabickiego miazga jest wręcz idealna, reżyser robi jeszcze jedną woltę. Ostatecznie wychodzi na to, że w tym wszystkim wcale nie chodzi o gwałt, o śmierć, o przemoc, o cierpienie. W kluczowej scenie Tomek wyznaje Marii, że już od bardzo dawna nie wie, czy ją kocha. Przepis na film o związku w kryzysie po polsku: ptaszek, gwałt i nowotwór.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).