Jeszcze 1 minuta czytania

Tomasz Cyz

NASŁUCH:
Benefis Bernarda Ładysza

Tomasz Cyz

Tomasz Cyz

Takich życiorysów (nie tylko artystycznych) jest niewiele. Urodził się 24 lipca 1922 roku w Wilnie. Tam też rozpoczął naukę śpiewu, kontynuowaną po wojnie w warszawskiej Szkole Muzycznej im. Fryderyka Chopina pod kierunkiem prof. Filipowicza. (Dodać trzeba, że podczas wojny walczył w 6. Brygadzie Wileńskiej AK, za towarzysza broni mając ojca obecnego prezydenta Bronisława Komorowskiego, a podczas zesłania w głąb Związku Radzieckiego poznał Henryka Czyża, późniejszego wybitnego dyrygenta, pod którego batutą śpiewał wielokrotnie i z wielkimi sukcesami.)

Rozpoczął karierę śpiewaczą jako bas-baryton w Reprezentacyjnym Zespole Domu Wojska Polskiego. W 1950 roku otrzymał angaż do Opery Warszawskiej. Debiut na tej scenie był nagły: z partii księcia Griemina w „Eugeniuszu Onieginie” znał tylko arię i w ciągu jednego popołudnia musiał opanować całość. Zrobił to bez problemu. Kolejna rola śpiewana na warszawskiej scenie również ma swoją historię: jako Zbigniew w gotową już inscenizację „Strasznego dworu” musiał wejść bez prób scenicznych. I znów się udało (choć słowo „udało” jest tu nie do końca na miejscu, on tak miał mieć już zawsze). Z pierwszego okresu trzeba także wspomnieć partię Mefista w „Fauście” Gounoda.

W 1956 roku bezapelacyjnie wygrał konkurs śpiewaczy w Vercelli. W 1959 roku słynny kapelmistrz Tullio Serafin zaangażował polskiego śpiewaka do nowego nagrania „Łucji z Lammermooru” dla firmy Columbia, z udziałem między innymi Marii Callas i Ferruccia Tagliaviniego. To skądinąd pierwszy przypadek powierzenia polskiemu artyście większej solowej partii w nagraniu kompletnej opery przez którąś z wielkich firm fonograficznych (dla Columbii nagrał też, jako pierwszy polski śpiewak, płytę z ariami Verdiego i kompozytorów rosyjskich). Wreszcie przychodzi styczeń 1960 roku i tytułowa rola w „Borysie Godunowie” w Warszawie, o której marzył od dawna (kilka lat później wykona ją w moskiewskim Teatrze Bolszoj).

A dalej już tylko pasma sukcesów i triumfów: tak w repertuarze operowym („Don Carlos” Verdiego, w którym zdarzyło mu się śpiewać na zmianę obie basowe partie (!) — Filipa oraz Wielkiego Inkwizytora; prapremiera „Diabłów z Loudun” Pendereckiego w Hamburgu w inscenizacji Konrada Swinarskiego), oratoryjnym (światowe prawykonania „Pasji wg św. Łukasza” i „Jutrzni”), operetkowym (choćby Tewje Mleczarz w „Skrzypku na dachu” w Teatrze Muzycznym w Łodzi), piosence (choćby zupełnie niezwykłe nagranie „Rudej ścieżki” Tadeusza Bairda w duecie z Kaliną Jędrusik) czy filmie („Ziemia obiecana” Wajdy, „Znachor” i „Ogniem i mieczem” Hoffmana, „Dolina Issy” Konwickiego).

To wszystko zostało przypomniane – ze sceny bądź z ekranu czy głośników (duet z Jędrusik!) – podczas wieczoru benefisowego w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej 20 grudnia 2012 roku. Poczucie humoru nie opuszcza Bernarda Ładysza nawet w najbardziej podniosłych chwilach. Choćby wtedy, gdy z rąk ministra obrony narodowej przyjmował nominację na stopień podpułkownika (oficjalny dokument podpisano 11 listopada 2012). Albo gdy Waldemar Dąbrowski – pomysłodawca wieczoru – nazwał śpiewaka „carem opery polskiej” (a w tle chór i orkiestra TW-ON wykonywali odpowiednie fragmenty z „Borysa Godunowa” z nieco zmienionym tekstem...) – Maestro albo rytmicznie wymachiwał laską, która na co dzień pomaga mu w chodzeniu, albo zakrywał twarz w geście wzruszenia, które natychmiast przełamywał zdziwioną miną. A wszystko tak plastyczne i wyraziste, że widoczne także w ostatnich rzędach.

Obok niego, na czerwonej skórzanej kanapie siedziała żona, pani Leokadia Rymkiewicz-Ładysz. „To dobra kobieta” – komentował co chwila. „To mądra kobieta” – powiedział, gdy obsiadł go sekstet studentek z Uniwersytetu Muzycznego w Warszawie, kończący barwny koci występ. „Bardzo zmęczony już jestem” – zwierzył się raz, gdy prowadząca wieczór Grażyna Torbicka zapraszała kolejnych gości (tym razem Jerzego Hoffmana, który przyniósł w prezencie beczułkę wódki dębowej). „Pan wyższy, ja niższy” – powiedział, gdy wszedł w słowo dyr. Dąbrowskiemu, przejmując mikrofon na stojaku („ale pan większy” – odpowiedział dyrektor Opery Narodowej, i w tych słowach nie było cienia kurtuazji, sama prawda).

Najbardziej wzruszająco było na początku. Wyświetlone wielkie zdjęcie Bernarda Ładysza, z głośników fragment nagrania „Strasznego dworu” i słowa „Ten zegar stary...”. Kurtyna idzie w górę. Wielka czarna scena, w głębi niewielka postać wsparta na brązowej lasce, w punktowym świetle. Kiedy Bernard Ładysz szedł powoli w kierunku proscenium, cała widownia wstała z miejsc, bijąc brawo. Śpiewak ukrył twarz w dłoniach. Przez kilkadziesiąt lat to on doprowadzał tę publiczność do łez. Teraz ona odwdzięczyła się tym samym.

PS Od dłuższego czasu słucham pierwszego nagrania „Pasji” Pendereckiego, z Hiolskim, Herdegenem, Stefanią Woytowicz, w interpretacji Henryka Czyża. Bernard Ładysz śpiewa tam partię basową, którą możemy przyporządkować postaciom Piotra i Piłata. Nie wiem czy był i jest ktoś, kto tak jak on potrafi wcielić się tylko głosem w tak skrajne charaktery.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.