Jeszcze 3 minuty czytania

Łukasz Gorczyca

STAN WODY: Springerowo

Łukasz Gorczyca

Łukasz Gorczyca

Świat bez słońca i bezinteresownych uśmiechów oscyluje pomiędzy szarościami, wydaje się bardziej refleksyjny i wieloznaczny. Może w lewo, albo w prawo, nieważne, i tak było i będzie tak samo. Czy Springerowo faktycznie istnieje?

„Jest tam zwykle późna jesień lub marcowa szaruga upstrzona łachami zakurzonego śniegu. Słońce występuje raczej tylko w szkolnych podręcznikach, a ludzie rzadko się uśmiechają. Późne popołudnie, a nawet wieczór”. Wycieczka do Springerowa śniła mi się od dawna. I wreszcie udało się. Pociąg zestawiony z elektrycznych zespołów trakcyjnych szarpnął, stęknął boleśnie i zatrzymał się przy wylanym asfaltem peronie. W samą porę, bowiem zmierzchało już, a przecież mieliśmy jeszcze nadzieję rozejrzeć się po mieście. Nie było może ciemno, ale zdecydowanie szaro, co wydatnie podkreślał siąpiący deszcz. W jakimś sensie wilgoć dodawała uroku sytuacji, pokrywając błyszczącym lakierem powierzchnie jezdni i chybotliwych chodników. W burych, nieprzejrzystych kałużach odbijały się niekonkretnie zarysy domów. Wiele wskazywało na to, że byliśmy nie tylko ostatnimi dziś przyjezdnymi, ale w ogóle jedynymi.

Przy opustoszałym postoju taksówek stał starszy mężczyzna w długiej, plastikowej pelerynie. Wyglądał nieco jako kartonowa plansza wycięta z opowieści graficznej Macieja Sieńczyka. Jednak wyraźnie ożywił się na nasz widok.

– Tu zawsze jest taka pogoda, proszę się nie przejmować – powitał nas, uśmiechając się nieco ironicznie.
– I zawsze jest zmierzch? – próbowałem obrócić ironię w żart.
– Cały czas – odpowiedział tym razem śmiertelnie poważnie.

Faktycznie, czytaliśmy o tym już wcześniej w przewodniku. Było tam też napisane, że wobec tak niesprzyjającej aury, dla podniesienia pogody ducha, czy też ducha pogody, mieszkańcy malują budynki w rozmaite pastelowe kolory. Wystarczyło rozejrzeć się, by i to, zdawałoby się przewodnikowe przerysowanie, okazało się prawdą. Wzdłuż ulicy Dworcowej ciągnęły się typowe, czteropiętrowe bloki. Każdy z nich był w innym kolorze, a właściwie w innych kolorach, bowiem elewacje pomalowane były w dość fantazyjne, geometryczne kompozycje. Pistacjowo-różowo-żółtawo-jasnofioletowe. A jednak, mimo iż domy te sprawiały wrażenie świeżo odnowionych, wszystkie kolory wyglądały dziwnie smutno. Zrzuciliśmy to zrazu na karb pogody, choć przecież, jak to wyraźnie powiedział człowiek w pelerynie, pogoda tu zawsze była taka sama.

Ruszyliśmy spacerem w stronę centrum, a przynajmniej wydawało nam się, że tam właśnie się kierujemy. Ulice sprawiały wrażenie opustoszałych. Od czasu do czasu mijały nas pojedyncze auta, warcząc przy tym nieprzyjaźnie i rozbryzgując wodę z jezdni na chodnik. Trudno powiedzieć, żeby było brudno, raczej po prostu trochę nierówno. Gdzieniegdzie zalegały jeszcze niewybitne pagóry zmrożonego i sczerniałego śniegu. Wyglądy jakby odlane z plastiku, tym bardziej, że przecież dookoła było już sporo zieleni. Traktowano ją tu w szczególny sposób. Krzewy, od dawna nieprzycinane, rozrastały się w dzikie zarośla, natomiast trawniki poprzecinane były wydeptanymi do gołej ziemi ścieżkami. Cały krajobraz zdawał się przesycony ambiwalencją i niezdecydowaniem. Nie było tu ani bardzo brzydko, ani szczególnie ładnie. Najbardziej przejmujące wrażenie sprawiała jednak nieobecność ludzi. Zaczęliśmy z wolna podejrzewać, że znaleźliśmy się, bynajmniej nie omyłkowo, we wnętrzu wyszukanej scenografii do filmu o transformacji ustrojowej w Europie Środkowo-Wschodniej.

Po dłuższej chwili zadumy zorientowaliśmy się, że ktoś za nami idzie. Biorąc pod uwagę wszystko, co do tej pory spotkało nas w Springerowie, to odkrycie uznaliśmy za sensacyjne. Tym bardziej, że nie był to przypadkowy przechodzień. Gdy się zatrzymaliśmy, postać za nami również zamarła, odwróciła się i powoli skryła za załomem zaspawanego, blaszanego straganu. Ktoś nas śledził!

Dziwna gra z nieznajomym trwała jeszcze cały kwadrans, ale ostatecznie wzbudziliśmy na tyle zaufania, że nasz cień podszedł do nas i przywitał się. Był to młody mężczyzna o inteligentnym obliczu podkreślonym okularami w czarnych oprawkach. Ku naszemu największemu zdumieniu przedstawił się jako miejscowy burmistrz. Od razu też zastrzegł, że objęcie najwyższego urzędu w mieście nigdy nie było jego ambicją, niestety nie miał wyboru. Po pierwsze, wobec dramatycznie malejącej populacji nie było innych kandydatów, a po drugiej nazwisko, które nosi, niejako automatycznie skazywało go do wzięcia odpowiedzialności za losy miejscowości.

– Springer jestem – ukłonił się lekko. – Przepraszam, jeśli poczuli się państwo niekomfortowo. Bardzo rzadko się zdarza, że ktokolwiek nas odwiedza. Byłem ciekawy, czego właściwie państwo tu szukają? Turyści do Springerowa nie przyjeżdżają już od dawna. Jak się państwu tu widzi?

W jego głosie pobrzmiewał smutek, ale zarazem ton był pewny i stanowczy.

– Szczerze mówiąc, jesteśmy zaskoczeni... – zacząłem niepewnie.
– Aaa... pewnie pogoda? – przerwał burmistrz. – Przepraszam, taka jest zawsze, nic się nie da z tym zrobić, pisaliśmy już nawet do Warszawy, codziennie o tym dyskutujemy w urzędzie, ale wie pan, co my tu sami możemy zrobić w trzy osoby...
– Trzy? – zdziwiłem się.
– No właściwe teraz to dwie. Pana Ryszarda już pewnie państwo spotkali przy dworcu, to ten człowiek w pelerynie. A poza nim jestem ja i pani Lidia, która jest teraz na zwolnieniu. Ale proszę powiedzieć, przerwałem panu...
– Jesteśmy zaskoczeni, że tu jest tak pusto i jakoś tak jednakowo wszędzie, szaro... To tak wszystko naprawdę?
– A nie nie nie, to tylko tak wygląda! – na twarzy burmistrza zarysowała się ulga. – To fotografia jest.
– Fotografia?

Przed nami rozciągał się akurat dosyć rozległy widok. Szerokie, trawiaste błonia oflankowane dwoma samotnymi drzewami. Między nimi, zacierające się w perspektywie powietrznej, oddalone o kilkaset metrów niewybitne zabudowania, ponad którymi świecił, nie do końca w tej szarudze czytelny, czerwono-niebieski neon hipermarketu. Wyciągnąłem do przodu rękę. Palce zatrzymały się niespodziewanie na wilgotnej, śliskiej powierzchni. Naparłem nań całą dłonią. Widok przed nami ugiął się lekko. To był baner! Olbrzymich rozmiarów zdjęcie wydrukowane na plastikowej płachcie. Rozejrzałem się z niepokojem dookoła i zrozumiałem, że niczym bohaterowie „Seksmisji” ulegliśmy przerażającemu złudzeniu.

– A co jest po drugiej stronie?! – zapytałem nerwowo i nie czekając na odpowiedź Springera, sięgnąłem szybko po scyzoryk. Rozłożyłem ostrze i w tej samej chwili poczułem potężne, tępe uderzenie w głowę.

Obudziłem się i od razu złapałem za głowę, próbując rozmasować obolałą czaszkę. Na kołdrze leżały w nieładzie książki, które najwyraźniej runęły przed chwilą z zamontowanej nad łóżkiem półki. Powoli zebrałem kilka solidnych tomów: „Wanna z kolumnadą”, „Źle urodzone”, „Miasto Archipelag”... O dziwo wszystkie nosiły to samo imię i nazwisko autora – Filip Springer. Odruchowo zacząłem kartkować jedną po drugiej. Wszędzie przewijały się zdjęcia, które wydały mi się nie tyle nawet interesujące, co dziwnie znajome.

Przypomniała mi się od razu banalna anegdota, którą wyjątkowo lubię powtarzać. Rzecz miała miejsce latem 2005 roku, a więc niedługo po rozszerzeniu Unii Europejskiej. Szliśmy większą grupą przez most w Cieszynie, zachłystując się pełną swobodą przekraczania granic. Uszliśmy może 200 metrów po czeskiej stronie miasta, kiedy R. z rozbrajającą szczerością w głosie powiedział:

– Spójrzcie, wszędzie jest tak samo!

Otóż to samo wrażenie obłapiło mnie po lekturze najnowszej książki Springera „Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast”, poświęconej współczesnym losom dawnych miast wojewódzkich. Reporterska proza Springera momentami wspaniale uwodzi i cieszy niezwykłymi, chociaż jakże prostymi historiami i dialogami. Reporterowi udało się przy tym kilkoma kolejnymi książkami wykreować swój – a właściwie nasz – własny świat. To świat o konkretnie wyrysowanych granicach, pokrywających się precyzyjnie ze współczesnymi granicami administracyjnymi Polski. Ten świat ma szczodry zasób przywar i problemów, z którymi się zmaga, i ma też specyficzny, tandetny wygląd, który autor z lubością opisuje i fotografuje. Jego zdjęcia, choć zwykle nie odnoszą się dosłownie do tekstu, stanowią ważne dopełnienie i spoiwo, które sprawia, że całość jest jeszcze bardziej kompletna i jednorodna. W jednym z wywiadów Filip Springer powiedział nawet kiedyś szczerze, a nawet bardzo szczerze jak na reportera, że fotografie nie kłamią, ale nie mówią też prawdy. „Fotografia pozwala na to, przed czym wzbraniam się w tekście: sentymentalizowanie, rozmemłanie, czystą impresję”. O czym są więc te zdjęcia? Najprościej powiedzieć, że o pogodzie, o tym, że nie świeci słońce, że jest raczej pusto i że zmierzcha. Nie powiem, ta wizja jest spójna i sugestywna, choć fotografie same w sobie nie są specjalnie odkrywcze. Sam jednak chciałbym pojechać ich tropem w podróż dookoła polskiego świata, a może nawet nigdy z niej nie wracać. I to właśnie ta sentymentalna pokusa wzbudziła moje podejrzenia. Czy Springerowo faktycznie istnieje? A może to jedynie przejaw najgłębszego, podskórnego patriotyzmu, wymyślonego wraz z mapą nowoczesnej Polski, że istnieje jakaś szczególna aura, kod kulturowy, który skleja wszystko, co mieści się w polu wyznaczonym jej zewnętrznymi granicami, że – mówiąc najkrócej – w Polsce czujemy się jak w domu? Że wszędzie jest tak samo?

Ale może bardziej istotna będzie konstatacja, że obraz ten jawi się jako kusząca retorycznie wizja. Świat bez słońca i bezinteresownych uśmiechów oscyluje szarościami, wydaje się bardziej refleksyjny i wieloznaczny. Jak to ujął redaktor „Miasta Archipelag” na tylnej okładce tomu: „Z książki wyłania się niejednoznaczny, migotliwy obraz Polski – gdzie wszystko może się zdarzyć i nic nie jest tak proste, jak mogłoby się wydawać”. Więc może w lewo, albo w prawo, nieważne, i tak było i będzie tak samo.

Jeśli jednak spojrzeć znowu na fotografie, które zgrabnie uwiarygadniają unoszące się nad tekstami Springera tezy, to łatwo też zauważyć, że ich sentymentalna natura krąży wokół obrazów schyłku. Nie ma tu wschodów, są za to liczne zachody nieobecnego słońca, kałuże i opuszczone fabryki. Może dlatego, że pracujący do późna reporter o wschodzie słońca na ogół śpi, a może dlatego, że zmierzch jest dziś bliższą nam metaforą? Oto przerażająca w gruncie rzeczy siła prozy i zdjęć Springera. Udało mu się mianowicie, w formie sentymentalnej, sennej wizji, zobrazować ważny moment dziejowy, w którym utknęliśmy – długi, jałowy zmierzch – kiedy coś nieodwołalnie się kończy bez końca, a nic nowego jeszcze nie kiełkuje. Jedyna nadzieja w tym, że to tylko sobie tak z burmistrzem Springerem wymyśliliśmy.