Jeszcze 1 minuta czytania

Anda Rottenberg

NO NAPRAWDĘ:
Generał

Anda Rottenberg

Anda Rottenberg

Od wielu dni media są zajęte dyskusjami o generale i tym, czy słusznie zrobił, wprowadzając w Polsce stan wojenny. Wygląda na to, że wszyscy udają. Generał, że reprezentował wówczas suwerenne polskie wojsko. Jego zwolennicy, że w to wierzyli. Dziennikarze, że nie rozumieją sytuacji, w jakiej był wówczas kraj. No, naprawdę. Czy tak trudno jest nazwać rzecz po imieniu? Wszyscy wówczas zdawali sobie sprawę z  „ograniczonej” niezależności polskiego wojska, uwikłanego w powiązania z Układem Warszawskim. Aby to zmienić, należało podjąć bohaterską decyzję zerwania z układem. Generał mógłby się dzisiaj powoływać na suwerenność, gdyby w roku 1981 stanął po stronie swego narodu. I zaryzykował, jak Dubczek w Pradze 1968, nie tylko posadę, ale i wolność.

W tamtych latach generał mógł jednak nie pamiętać wznoszonych w Marcu ’68 okrzyków – „Polska czeka na Dubczeka!” – ale dobrze pamiętał, jakie były późniejsze losy czechosłowackiego sekretarza, bo sam, jako świeżo upieczony, „pomarcowy” Minister Obrony Narodowej, uczestniczył w agresji na Czechosłowację i pozbawianiu go władzy. Dubczek rzeczywiście stracił wówczas posadę, a nawet wolność, ale nie stracił twarzy. Generał wybrał posadę. O twarz martwi się dopiero teraz. I powołując się właśnie na przykład Czechosłowacji, tłumaczy się wyborem mniejszego zła.

Jakie więc były koszty stłumienia Praskiej Wiosny? W kraju zapanował terror. Rozbite zostały struktury administracyjne państwa i struktury życia społecznego. Tysiące ludzi straciło pracę, wielu trafiło do więzienia, intelektualiści i artyści zeszli do podziemia lub udali się na emigrację. Były ofiary śmiertelne. Dokładnie tak, jak w Polsce po grudniu ’81. Poza jednym: Praska Wiosna została stłumiona siłami z zewnątrz. Bez względu na to, ilu miejscowych popleczników Układu Warszawskiego zrobiło wówczas w Pradze szybkie kariery, społeczeństwo nie podzieliło się tak dramatycznie, jak w Polsce. Toteż nie uprawia się tam dzisiaj popularnych w Polsce gier „polityczno-planszowych”, na których oznaczone są pozycje: tu my – a tam ZOMO. Ocalona została nie tylko jedność narodu, ale i jego wielka moralna wartość: honor. Dzisiaj nikt już nie pamięta nazwisk rosyjskich namiestników, rządzących Czechosłowacją po roku 1968, a Dubczek po dwudziestu latach wrócił do życia politycznego i nikt go nie rozliczał z komunizmu.

Z perspektywy roku 1981 nasz rodzimy strateg mógł nie przewidzieć takiej opcji, że może kiedyś wrócić do władzy, nie widział bowiem w Dubczeku bohatera, tylko przegranego polityka. A nawet jeśli ten wariant przewidywał, to mogła go nie cieszyć perspektywa przejścia do historii za cenę dwudziestoletniego pobytu w zamrażarce. W całej swojej karierze stykał się wyłącznie z rozwiązaniami siłowymi, na to zawsze można było postawić. Wolał powtórzyć czechosłowacki scenariusz w rodzimym wariancie i wmawiać społeczeństwu, że w ten sposób ocala Polskę od czegoś „znacznie gorszego” – to znaczy radzieckiej interwencji. Jakby wydanie wojny własnemu narodowi było lepsze niż bronienie go przed obcą agresją. Albo jakby nie wiedział, że Wielki Brat zajmuje się już tylko rozpadem własnego imperium. Poniekąd samoistnym. I nieuchronnym – jak się potem okazało. Oczywiście, tej nieuchronności nie było jeszcze wówczas widać gołym okiem. Ale nawet przeciętny polski obywatel rozumiał, że proces demoralizacji władzy i jej struktur nie ograniczył się tylko do jednego kraju naszego wesołego „wschodniego bloku”. I nie tylko w Polsce dojrzewała tęsknota za oczyszczeniem się z nazywanej socjalizmem bezforemnej mazi, w której tonęły całe społeczeństwa. Dlatego na transparentach Solidarności pojawiło się zapomniane już dzisiaj słowo Prawda. Obok słowa Wolność, oznaczającego między innymi prawo do posiadania poglądów. W tamtych czasach bowiem poglądy były zabronione. W stanie wojennym karano za nie utratą pracy, a często więzieniem.

Zapewne dlatego minister w rządzie stanu wojennego i jego rzecznik prasowy Jerzy Urban, wygłosił podczas jednej ze swych konferencji prasowych słynne zdanie: „Utrata posady nie jest najwyższą ceną za posiadanie poglądów”.

Rzeczywiście. Nie jest to zbyt wysoka cena. Dubczek ją zapłacił. Umarł z czystym sumieniem. Nie musiał się z niczego tłumaczyć, przynajmniej przed swoimi rodakami – bo może w Moskwie musiał. Z tej perspektywy – konieczności tłumaczenia się w Moskwie – lepiej oczywiście nie mieć żadnych poglądów. Tylko racje. Wtedy można się nimi kierować, nie zważając na konflikty sumienia. Szczególnie kiedy zaczniemy mówić o racji stanu. Znamy to z historii. Liczne konfederacje i rokosze, knowania z obcymi mocarstwami i straszenie większym złem miały to samo podłoże: lęk przed utratą władzy. Ponieważ władza to taka jednostka chorobowa, na którą bardzo lubimy zapadać. Rodzaj uzależnienia, z którego nikt nie chce się wyleczyć. Osoby uzależnione potrafią wyprodukować w sobie ogromne poczucie odpowiedzialności. Nabierają wówczas przekonania, że są niezastąpione na swoich stanowiskach. I że bez nich będzie tylko gorzej. Dlatego nie mogą ryzykować utraty pozycji. Bez względu na cenę, jaką płacą inni.

Polska nadal płaci społeczne i moralne koszty choroby generała. Jesteśmy podzieleni i zatruci przeszłością. Nie potrafimy się cieszyć z wolności i nie bardzo umiemy z niej korzystać. Nie umie nawet generał, zajęty przekonywaniem narodu o swoich racjach. A więc i o swojej niewinności. A wystarczyłoby wyjść do kamer i powiedzieć:
– Przepraszam. Chciałem dobrze, ale zrobiłem źle. Proszę was o wybaczenie.

Bo tak naprawdę tylko w ten sposób zdoła jeszcze uratować twarz.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.