Sposób, by coś oddać
Bob May CC BY-NC-SA 2.0

22 minuty czytania

/ Media

Sposób, by coś oddać

Grażyna Latos

Korzystamy z ilustracji udostępnianych na licencji Creative Commons. To także one tworzą nasze pismo. Przyjemna jest myśl, że opowieść o ich autorach może być formą spłaty długu

Jeszcze 6 minut czytania

Odkąd pamięta, Ania Goszczyńska lubiła rysować. Jako dziecko chciała być malarką. Później, w szkole podstawowej, pod wpływem powieści Juliusza Verne’a i obrazów Henri Rousseau, zapragnęła zostać podróżniczką, ale tata i wujek zniechęcili ją opowieściami o olbrzymich robalach żyjących w krajach tropikalnych. Eugenia Loli marzyła o byciu Spockiem, tym ze „Star Treka”. Bob May chciał zostać reżyserem filmowym. Zresztą podobnie jak Emory Allen, który od pewnego czasu reżyseruje coraz więcej projektów animowanych. Surian Soosay pragnął zostać wynalazcą, takim jak Doktor Emmett Brown z „Powrotu do przeszłości”. Z całej szóstki Christopher Dombres był prawdopodobnie najbardziej rozmarzonym dzieckiem: najpierw chciał być astronautą, później archeologiem. Po obejrzeniu „Gwiezdnych wojen” zaczął myśleć o tworzeniu efektów specjalnych, od zakupu pierwszej pary nike’ów – o projektowaniu trampków, a gdy w latach 80. zobaczył reklamę Apple’a, zainteresowała go reżyseria reklam.

W 2001 roku, trzy lata po tym, jak amerykański Kongres przedłużył obowiązywanie praw autorskich z 50 do 70 lat, powstała organizacja Creative Commons. Jej głównym celem było wypracowanie rozwiązania sprzyjającego swobodnemu obiegowi dzieł kultury i umożliwiającego jak najszersze wykorzystywanie wspólnego dziedzictwa. W grudniu 2002 roku organizacja wydała swój pierwszy zestaw licencji autorskich, które miały stanowić alternatywę dla coraz mocniej egzekwowanej zasady „wszelkie prawa zastrzeżone”. W kolejnych latach licencje były rozwijane oraz dostosowywane do prawodawstwa kolejnych krajów. Obecnie pokrywają ponad 50 jurysdykcji. Działają także w Polsce.

Ograniczona kontrola nad wytworami artystycznymi jest istotą idei wolnej kultury, w której twórczość traktowana jest jako dobro wspólne. Wedle twórców Creative Commons innowacyjność i ochrona twórczości powinny być chronione równorzędnie. Tymczasem tradycyjny system praw autorskich w większym stopniu służy ochronie już istniejących dzieł. W modelu wolnych licencji interesy twórców są równie ważne co interesy odbiorców. Artysta, który traktuje swoją twórczość jako dobro wspólne, pozwala jej żyć własnym życiem. To jednak sprawia, że o ile jego utwory mogą zdobyć sławę, on sam już niekoniecznie. To także oznacza, że twórczość artystów wykorzystujących licencje Creative Commons łatwiej może zostać pozbawiona osobistych kontekstów.

*

U Christophera Dombres’a myśl, by zacząć udostępniać swoje prace na wolnej licencji, pojawiła się, gdy pracował w Paryżu dla pewnego ważnego klienta. Po każdym zleceniu klient prosił o podpisanie dokumentów, w których Christopher potwierdzał, że jest „oryginalnym twórcą” pracy, którą dla nich wykonał.
– Mimo najlepszych chęci wiedziałem, że żadna z moich prac nie jest prawdziwie oryginalna. Jako zapalony mól książkowy wiedziałem też, że zostanie prawdziwie „oryginalnym twórcą” jest niemal niemożliwe. Wszystko już dawno temu zostało zrobione przez innych.

Kiedy zaczął czytać o prawach autorskich i wolnej kulturze, doszedł do przekonania, że w dzisiejszym sposobie myślenia o innowacji jest coś głęboko nie tak. Jego zdaniem większość tak zwanych „wielkich twórców” była po prostu utalentowanymi złodziejami. Jako przykład podaje Steve’a Jobsa.
– Żywię głęboki podziw do Einsteina i Darwina. Oni zawsze przyznawali, że stworzyli to, co stworzyli, bazując na wcześniejszych odkryciach. Dlaczego więc „oryginalny twórca” jest wciąż tak ważną koncepcją? Mówiąc najprościej, to kwestia biznesu. Bo jak można obwarować prawami autorskimi coś, co wymaga odniesienia się do wszystkich precedensów? Tymczasem prawo autorskie zakłada, że twórczość dokonuje się ex nihilo.

Dla Christophera Creative Commons to początek globalnego przebudzenia.
– Internet i Wikipedia przynoszą zmianę na skalę światową. To dopiero początek – mówi.

Christopher Dombres  CC0 1.0

Mieszka w Sete – przypominającym Wenecję mieście kanałów i mostów na południu Francji. Ma 48 lat, żonę i dwójkę dzieci. Swoje pierwsze wynagrodzenie w zawodzie otrzymał już w wieku 16 lat. Był to projekt frontu sklepu z używaną odzieżą o nazwie Sixties. Nie jest pierwszym artystą w rodzinie. Jego mama była utalentowaną wytwórczynią rękodzieła. Na święta własnoręcznie tworzyła zabawki dla swoich dzieci, szyła ubrania oraz rozmaite kostiumy, pracowała też z drewnem, naprawiała meble i antyki.
– Mama była moją pierwszą i jedyną nauczycielką sztuki. Nauczyła mnie, jak ważna jest ciekawość wszystkiego. Pieniądze, dla odmiany, nigdy nie były czymś ważnym. Nigdy nie mieliśmy zbyt dużo gotówki, ale nasze życie było pełne wszystkiego innego.

W latach 1988-1992 Dombres dzielił życie między Sete i Paryż, biorąc udział w szkoleniach organizowanych przez agencje reklamowe. W 1993 roku zaczął szukać pracy jako projektant. Rok później jego ilustracje ukazały się po raz pierwszy we francuskim magazynie muzycznym „Rage”. Niedługo potem zaprojektował swoją pierwszą okładkę – płyty „Marijuana in your brain” zespołu Lords of Acid. Od tego czasu zlecenia zaczęły przychodzić dość regularnie. W 1997 roku zdecydował się przenieść do Paryża na stałe. Został tam jednak tylko 4 lata.

Pracował dla francuskiej telewizji, sklepów Kiliwatch i Edwin, prasy, marek odzieżowych i przemysłu muzycznego, m.in. Sony Music, Virgin Records. DJ David Guetta poprosił go o projekt graficzny jego pierwszego albumu.
– Nie mam żadnych dobrych wspomnień z moich prac w Paryżu. Nie umiem powiedzieć dlaczego. Chyba po prostu nie pasowałem do tej foremki. Wyjechałem z Paryża, zostawiłem wszystkich moich klientów i zacząłem nowe życie w Carcassonne, gdzie żyły moja mama i siostra. Tam założyłem markę odzieżową o nazwie Original Shopper, ale nie poszło mi z nią najlepiej. W 2007 roku zostawiłem więc Carcassonne dla Sete. Próbowałem malowania na płótnie, ale to też nie wyszło. Tak naprawdę nic, co zrobiłem poza Paryżem, nie było dobrym posunięciem biznesowym. W 2009 zostałem zaproszony przez firmę Nike do pracy nad ich linią SB. Dramatycznie potrzebowałem pieniędzy, ale nie umiałem sobie wyobrazić powrotu do pracy dla którejś z tych wielkich firm. Odmówiłem.

Nie miał pieniędzy, ale miał czas. Zainwestował go w regularną pracę na swoje konto na Flickr. Tworzył jedną do dwóch ilustracji tygodniowo.
– Nadal chciałem pracować jako grafik, ale bez cenzury i korporacji. Swoją pracą chciałem dzielić się ze wszystkimi. Dziś pracuję dla klientów lokalnych, na przykład Bad Georges w Sete. Utrzymanie się z pracy artystycznej na południu Francji jest znacznie trudniejsze niż w Paryżu. Ale mam internet, który daje mi dostęp do ludzi na całym świecie oraz wsparcie rodziny, zwłaszcza żony.

*

Również Surian Soosay, dla którego internet stanowi największą rewolucją życia, jest gorącym zwolennikiem licencji Creative Commons:
– Uwielbiam wolne licencje. Kocham internet i chcę dać mu coś w zamian. Creative Commons wydają się najlepszym rozwiązaniem.

Jak sam przyznaje, w zamian za swoje prace dostaje poczucie przynależności do czegoś większego. Ma 34 lata. Urodził się w Malezji jako owoc miłości Szkotki i Malezyjczyka. Odkąd skończył 5 lat, mieszka w Wielkiej Brytanii, obecnie w Edynburgu. Choć Brytyjczycy dość często biorą go za cudzoziemca, mówi, że czuje się zdecydowanie bardziej Brytyjczykiem niż Malezyjczykiem. Tak naprawdę jednak czuje się cudzoziemcem niezależnie od tego, gdzie jest – w Europie czy w Azji. Internet, jako neutralne miejsce, daje mu wolność. Sam jest mieszanką różnych kultur, ale też różnych nurtów artystycznych. Ceni zarówno sztuki piękne, jak i sztukę komercyjną, gry wideo i animacje.

Surian Soosay CC BY 2.0

Sztuką interesował się od najmłodszych lat. Jako mały chłopiec tworzył własnych bohaterów. Jednym z nich był „Paws the Dog”. Rysował na komputerze Amiga, uwielbiał kreskówki i komiksy. W szczególności Wojownicze Żółwie Ninja, Batmana i mangę. Ostatnio na nowo odkrywa swoje chłopięce zainteresowania:
– Czuję, że powracam do jakiejś bardziej kreatywnej cząstki siebie. Chciałbym, żeby moje obrazy były nośnikiem części emocji, które znam z dzieciństwa.

Obecnie pracuje zdalnie dla japońskiej agencji kreatywnej FRAME00. Współpracuje również z Vice Motherboard, przygotowując ilustracje dla ich sekcji science fiction „Terraform”:
– Chcę tworzyć sztukę dla wszystkich, także tych „normalnych” ludzi, pozornie sztuką niezainteresowanych. Tych, którzy nigdy nie postawili stopy w galerii. Tworzenie prac w internecie wyzwala. Zyskujesz widownię globalną.

W przyszłości Surian chciałby współpracować z galeriami, tworzyć więcej ilustracji, na których mógłby zarabiać, zostać uznanym artystą.

*

W podobny sposób, jako spłatę swego rodzaju długu, traktuje wolne licencje Emory Allen: – Na swojej drodze artystycznej otrzymałem bardzo dużo, z bardzo wielu źródeł: stron internetowych, muzeów, od przyjaciół. Creative Commons to mój sposób na to, by coś oddać.

Emory Allen CC BY-NC 2.0Emory Allen CC BY-NC 2.0

Sporo się przemieszczał. Mieszkał w Illinois, Wirginii, Guam, Wisconsin, Utah, i Minnesocie. Dlatego – jak mówi – w swojej pracy szuka nieoczekiwanego. Potrzebę twórczej eksploracji zaszczepił w nim tata, którego interesowało dosłownie wszystko: produkcja papieru, ścieg krzyżykowy, szycie, pikowanie, produkcja pieczęci i fotografia. Sztuka nie była jednak pierwszym wyborem, jakiego dokonał Emory, planując swoją przyszłość. Studiował informatykę, ale po kilku latach matematyka zaczęła go przytłaczać. Wtedy odkrył magazyn „Computer Arts”, a wraz z nim możliwość połączenia miłości do sztuki z miłością do komputerów. Zmienił kierunek studiów na projektowanie graficzne.

Od dwunastu lat jest profesjonalnym ilustratorem, z czego przez ostatnie trzy zajmuje się animacją i tworzeniem GIF-ów. Mówi o sobie „artysta komercyjny”:
– Większość prac wykonuję dla klientów. Na pierwszym planie są ich potrzeby. Nie myślę o własnym przesłaniu, lecz o komunikacie, który chce przekazać klient. Artysta przez wielkie „A” powinien mieć więcej przestrzeni na komunikowanie własnych wizji.

Obecnie pracuje na pełen etat w studiu animacji Neighbor w Minneapolis. Uważa się za szczęśliwca, ponieważ zawsze udawało mu się znajdować pracę, którą był w stanie dopasować do tego, czym w danym momencie się interesował.
– Bycie artystą komercyjnym wymaga czegoś więcej niż tylko talentu. Musisz umieć słuchać klientów i rozumieć ich potrzeby. Cały proces jest kompromisem. To może być trudne, zwłaszcza dla tych, którzy są nowi. Ale stwarza mnóstwo możliwości.

*

Eugenia Loli urodziła się w usytuowanym nad wąską cieśniną mieście Preweza w Grecji. Sześć kilometrów na północ od jej rodzinnego miasta znajdują się ruiny starożytnego Nikopolis, które w 31 r. p.n.e. założył Oktawian. Mimo że od lat mieszka w Kalifornii, jej ulubioną potrawą pozostaje jagnięcina z rusztu, którą tradycyjnie serwuje się w jej rodzinnym kraju na Wielkanoc. Odwołuje się do greckiej mitologii, którą w swoich kolażach odtwarza w surrealistycznej scenerii.

Eugenia Loli CC BY-NC 2.0

Jak twierdzi, praca artysty nie jest w Grecji łatwa. W Stanach wszystko okazało się prostsze: mniej biurokracji, mniej restrykcyjnych regulacji. Eugenia zarabia przede wszystkim za pośrednictwem sklepu internetowego, w którym można znaleźć jej kolaże w rozmaitej formie: plakatu, pościeli, sukienki, T-shirta, zegara ściennego. Jej prace pojawiają się w takich magazynach jak „Cosmopolitan”, „New Scientist” czy „Wired”. Kolaże Loli zdobią albumy zespołów Highly Suspect i White Denim, okładki płyt z muzyką indie i książek. Jeden z jej projektów znalazł się na liście najlepszych okładek roku „New York Times’a”. Kolaże opublikowała również w książkach „The Age of Collage. Contemporary Collage in Modern Art”, „Collage Makers” oraz „Living with Eugenia Loli. 32 Removable Art Prints”, w której zaprezentowała swoje ulubione prace.

Zanim została artystką, pracowała jako programistka i redaktorka. Profesje zmieniała co 5-6 lat, kiedy dopadała ją nuda. Jak twierdzi, sztuka była równoległą częścią jej życia. Najpierw były teledyski. Kiedy w 2012 roku zobaczyła na platformie Tumblr kolaże, zaczęła tworzyć własne. W swoich pracach wykorzystuje skany fotografii ze starych czasopism oraz publikacji naukowych. Tworzy zaskakujące obrazy, czasem dowcipne lub sarkastyczne, czasami intrygujące, wywołujące poczucie zagrożenia. Kiedyś stworzenie jednego kolażu zajmowało jej pięć godzin, dziś potrzebuje około 30 minut. Teraz po prostu wie, co ze sobą zagra, a co nie.
– W kolażu, w przeciwieństwie do malarstwa czy rysunku, nie da się łatwo stworzyć dokładnie tego, co masz w głowie. Możesz zrobić tylko tyle, na ile pozwala ci twoje archiwum obrazów. Pracujesz z tym, co masz, próbujesz do momentu, gdy wiesz, że to jest to.

Zależy jej, by sztuka mówiła o „czymś”. Jak twierdzi, zdecydowana większość jej prac ma ukryty sens. Jego odkrycie artystka pozostawia wyobraźni oglądającego. W przyszłości chciałaby tworzyć więcej ilustracji, ale żartuje, że wciąż jest jeszcze na to zbyt leniwa.

Eugenia udostępniła swoje prace na licencji Creative Commons dla projektów niekomercyjnych (CC BY-NC). Dzięki temu firmy, które chcą wykorzystać jej prace dla celów komercyjnych, nadal muszą opłacić licencję. Licencje Creative Commons składają się z elementów, z których twórca może zbudować model odpowiedni dla siebie. Wszystkie, z wyjątkiem licencji CC0, przekazującej utwór wprost do domeny publicznej, wymagają oznaczenia autorstwa (BY). Twórca może zablokować tworzenie utworów zależnych (ND – no derivative works), czyli wszelkiego rodzaju remiksów i przeróbek. Może także zadecydować, że utwory mogą być wykorzystywane bezpłatnie wyłącznie dla celów niekomercyjnych (NC – non-commercial). Może też postawić warunek, że utwory zależne będą dostępne na takiej samej licencji (SA – share-alike).
– W tej sytuacji niewiele jest do stracenia, a możesz na przykład pomóc nowym artystom w budowaniu ich własnych kreacji – mówi Eugenia.

*

Anię Goszczyńską zawsze fascynowało przetwarzanie istniejących materiałów i tworzenie na ich bazie własnych historii: od filmów found footage po fanvids czy fanfiction. Lektura książki Henry’ego Jenkinsa „Textual Poachers” dodatkowo pogłębiła jej zainteresowania. Zdawała sobie jednak sprawę, że prawa autorskie często ograniczają taką twórczość. Kiedy Flickr, na którym publikowała swoje ilustracje, zaproponował jej sprzedawanie wybranych prac, postanowiła przekornie, że udostępni je na wolnej licencji.

Choć wykorzystała najbardziej restrykcyjny wariant licencji: CC BY-NC-ND, to dziś nie jest już przekonana, czy udostępnianie prac na zasadach Creative Commons było rzeczywiście dobrym rozwiązaniem.
– Wolę mieć trochę większą kontrolę nad tym, co dzieje się z moimi rysunkami, nawet kiedy udostępniam je za darmo. Lubię też mieć wcześniej kontakt z osobą, która chce je wykorzystać. Chyba nie zdarzyło mi się odmówić, a fajnie jest wiedzieć, jak i przez kogo będą użyte. Wydaje mi się też, że wolne licencje nie przystają do dość trudnej sytuacji na polskim rynku ilustracji. Wiem, że wiele instytucji tnie koszty i ilustrator często pada tego ofiarą. Nie chciałabym, żeby moje prace były wykorzystywane dlatego, że są darmowe.

Ania Goszczyńska ukończyła wydział Wzornictwa Przemysłowego na ASP w Warszawie. Pracowała m.in. dla magazynów „Aktivist”, „EXKLUSIV”, „Wysokie Obcasy”, „Puls Biznesu” oraz dla Canal+, czy Muzeum Powstania Warszawskiego. Duże znaczenie dla jej twórczości miała zwłaszcza współpraca z Krystianem Kujdą z VHS Hell.
– Projektowanie plakatów do pokazów Kujdy jest dla mnie samą przyjemnością. Chociaż nie są to płatne zlecenia, satysfakcja z samego uczestnictwa w VHS Hell, promocja, o którą zawsze dba Krystian, i pochwały od innych fanów gatunku są bardzo budujące i motywujące.

Ważna dla rozwoju artystki była nagroda KTR za portfolio ilustratorskie, którą otrzymała w 2012 roku:
– Wcześniej rysowałam głównie do szuflady albo na bloga. Nagroda sprawiła, że moje prace zostały szerzej dostrzeżone i zaczęły brać udział w wystawach. 

Obecnie mieszka w Anglii. Nadal zajmuje się projektowaniem graficznym i ilustracją. Inspirują ją stare horrory i filmy o potworach, literatura oraz średniowiecze, zwłaszcza historia krucjat: – Uwielbiam nie do końca udany film Ridleya Scotta „Królestwo Niebieskie”. Zauważyłam, że najłatwiej mi znaleźć inspiracje w czymś niedoskonałym, naiwnym.

Nie lubi tworzyć w ciszy, dlatego przy pracy zawsze słucha muzyki, filmów lub audiobooków.
– Moim ulubionym jest „Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej” Michała Witkowskiego. Nie umiem policzyć, ile prac przy nim powstało.
Lubi też „Imię Róży” czytane przez Krzysztofa Gosztyłę. Najbardziej fragmenty opisujące życie klasztoru. Wątek kryminalny zwykle pomija.

*

– Myślę, że szanse na to, że pewnego dnia zostanę zauważony, są większe, kiedy udostępniam swoje prace za darmo – twierdzi Bob May. Urodził się i mieszka w Southampton na południu Anglii. Podobnie jak Eugenia Loli zajmuje się kolażem i ceni prace surrealistów, zwłaszcza René Magritte’a, chociaż jego ulubionym artystą jest Burne-Jones („Za jego starannie stworzone poetyckie obrazy pięknych kobiet”). Lubi też Eschera i pop art.

Bob May CC BY-NC-SA 2.0

W chwilach odwagi przyznaje, że chciałby, aby jego prace zostały kiedyś wydane. Później jednak nieśmiało się z tego marzenia wycofuje, mówiąc, że oczywiście wie, że to pewnie niemożliwe. Stara się być rozsądny. Jest w końcu emerytowanym dyrektorem szkoły. Dzięki emeryturze może sobie pozwolić na pracę artystyczną. Kolaż – jak mówi – jest jego pełnoetatowym hobby.

Jego technika jest tradycyjna: nożyczki i klej. Ilustracje wycina ze starych, przynajmniej pięćdziesięcioletnich książek, których nikt już nie chce. Chce uratować zwłaszcza co cenniejsze egzemplarze przed staniem się miazgą. Szczególnie chętnie wybiera książki dla dziewcząt, które jego zdaniem dostarczają znacznie bardziej różnorodnych emocji niż te dla chłopców.

Tworzeniem nowych obrazów ze starych materiałów zaczął się zajmować jeszcze jako dziecko – jakieś 55 lat temu. Robił to w duchu satyrycznym, śmiejąc się z dusznych, staromodnych przesłań, które obrazki miały komunikować. Do tworzenia kolaży powrócił dziesięć lat temu, by dwa lata później uczynić z nich swoje główne zajęcie.
– Interesuje mnie tworzenie intrygujących obrazów, które mogą mieć więcej niż jedną interpretację. Ważne są dla mnie motywy psychologiczne, dlatego wiele z moich kolaży jest o wolności i zrozumieniu. Istotne miejsce zajmują w mojej twórczości kobiety i dziewczęta. Przede wszystkim dlatego, że są źle traktowane, ale także dlatego, że je podziwiam i lubię.

– Istnieje ogromna ilość kolaży, które po prostu łączą niezwiązane ze sobą obrazy. Czasami przesłanie jest sugerowane tytułem, ale tak naprawdę obraz jest bezsensowny, a tytuł rzucony już po zakończeniu „dzieła”. To jest banalne i pretensjonalne. Doceniam sposób, w jaki kolaż oferuje bardzo szybkie rezultaty, ale trzeba włożyć w niego wysiłek intelektualny, aby stworzyć coś o jakiejkolwiek wartości. W większości moich obrazów istnieje integralność ilustracyjna. Wycinając elementy graficzne i ostrożnie je zestawiając, staram się tworzyć obrazy, które są tylko o krok od rzeczywistych ilustracji. Ja sam używam czasami dla opisu moich prac określenia „ilustracje alternatywne”.

Najbardziej lubi te, które wyrażają uczucia i działają na oglądających w poetycki sposób. Wszystkie jego obrazy są małe, ich maksymalny format to A4. Dlatego – jak twierdzi – nie nadają się do galerii sztuki, ale dobrze wyglądają na ekranie.

*

Obrazy Boba towarzyszą rozmaitym tematom, ale dotąd nie służyły jako ilustracje do tekstu o nim. Bob May, Ania Goszczyńska, Eugenia Loli, Emory Allen, Surian Soosay i Christopher Dombres bywają rysownikami dwutygodnik.com. Przyjemna jest myśl, że opowieść o nich może być formą spłaty długu.

Komentarz

Renata Roleta

Renata Roleta

Fotoedytorka magazynu dwutygodnik.com. Miłośniczka owadów i dobrego jedzenia.

Przygoda

„Renata, potrzebujemy abstrakcji do wywiadu z tłumaczem!” – od tego się zaczyna. „Temat: literatura afrykańska, bieda, mapa, nowe technologie, feminizm. Coś niezbyt dosłownego”. I na tym się kończy. Bez Flickra i jego zasobów, a przede wszystkim bez wspaniałych ilustratorów, którzy postanawiają uwolnić swoje prace na wolnej licencji, dawno już rzuciłabym tym wszystkim i wróciła do pracy w agencji reklamowej. Przyznam jednak, że bezustanne przeklikiwanie się przez zgromadzone zasoby, radość z nowych dodanych przez artystów prac, kompletna mglistość zamówień – wszystko to sprawia, że fotoedycja w „Dwutygodniku” to wyzwanie ekscytujące. Zapomnijcie o tagach i hasłach! Najciekawszych rzeczy szuka się mozolnie, „na oko”, przeglądając profile ulubionych rysowników, strona za stroną. Znalezienie TEJ ilustracji może więc zająć kilka godzin. Słodka Matyldo, gdzie szukać rysunku do tekstu o smogu zatytułowanego „Zupa z groszku”? Albo wywiadu „Tasiemiec i metafizyka”? (tu, przyznam, poddałam się, podkuliłam ogon i poszłam na łatwiznę, za co serdecznie przepraszam!). Takie porażki śnią mi się po nocach. Podobnie jak korowody ilustracji, wyświetlające się przed moimi oczami jak film na koniec życia! Sa też wzruszające momenty wielkich sukcesów: ilustracja zjawiająca się znikąd, przypadkiem, poruszona magnesem moich pragnień i apetytu! Tak, to TO, nikt lepiej by tego nie narysował na zamówienie. Płynie wtedy ciepła łza. Bob, Surian, Eugenia! – powyższy tekst czytałam ze wzruszeniem.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).