Jeżeli mistrzostwa świata wyznaczają trendy na najbliższe cztery lata, to ten obecny brzmi: piłka nożna to gra organizacji i umiejętności współpracy. Wybitne jednostki ustępują miejsca duetom, tercetom, kwartetom. A trzeba nawet powiedzieć, że dobra drużyna to będzie tak ze 40 osób; niekoniecznie najlepszych, ale odpowiednich.
Ważne były stałe fragmenty gry, przygotowane rozegrania rzutów rożnych i wolnych. Licząc pobieżnie, około 30% bramek padło w ten sposób. Warto planować i trenować. Ważna była obrona. Portugalczycy bronili na przykład w dziesięciu, Ronaldo odpoczywał. Belgowie (zwłaszcza w meczu z Brazylią) w ośmiu, by po przechwycie mieć możliwość szybkiego podania do przodu. Chorwaci bronili wysoko i niezbyt długo, atakowanie bramkarza przyniosło im wymierny efekt w finale. Anglicy z zagęszczeniem środka pola, w czym pomagało przyjęte ustawienie 1–5–3–2. Wszyscy Francuzi potulnie wracali za linię, którą wyznacza piłka, żeby drażnić przeciwników przesuwaniem. To okazało się najmniej widowiskowe, lecz najbardziej skuteczne.
Generalnie możemy być niezadowoleni. Na początek z Griezmanna, że przyaktorzył. Neymar mógł się turlać jak snopek siana, ale od sympatycznego Francuza, który lubi yerba mate, a po zdobyciu bramki skacze jak Lajkonik na krakowskim rynku, oczekiwaliśmy więcej. Sędzia dał się złapać na jego występ, podyktował rzut wolny, który sam poszkodowany zamienił na bramkę – trafiając piłką w głowę Mario Mandžukicia i otwierając wynik finału. Z jego – wyniku – też możemy być niezadowoleni. Zwycięstwo Francji przypomniało, że 20 lat minęło jak jeden dzień. A z nim jakby nasza młodość. Niewielu biegało po rosyjskich boiskach ludzi starszych od nas. Na ekranach obserwowaliśmy niby znajome twarze, ale jednak przywodzące myśli o przemijaniu oraz karierze sportowca trwającej bardzo krótko. Kto o zdrowych zmysłach chciałby się temu poświęcić i zaryzykować sporo dla krótkich chwil chwały? A nigdy nie wiadomo, czy zamiast chwały nie trafią się momenty upokorzenia. Gole samobójcze i niestrzelone karne nie wybierają.
Deschamps i Šuker, kiedyś wspaniali piłkarze, dziś odpowiednio: trener Francuzów i prezes chorwackiej federacji, posiwieli (Hierro, trener Hiszpanów, kiedyś również wspaniały piłkarz, wiele się nie zmienił, tak jak 20 lat temu pojechał do domu po meczach grupowych). Co cieszy, bohaterowie mundialu z przeszłości – Higuita i Valderrama, utrzymali swoje bujne fryzury; są na tym świecie rzeczy stałe. Maradona? Realizatorzy transmisji szybko zmieniali obraz, gdy ten po bramce okazywał radość gestami Robbiego Williamsa z ceremonii otwarcia. Skąd w nim tyle werwy? Nie tak dawno Paolo Sorrentino w „Młodości” wysyłał go przecież do sanatorium.
20 lat temu emocjonowaliśmy się oddzieleniem polityki od sportu podczas meczu Iran – USA. Zawodnicy obu drużyn wymieszali się i stanęli do wspólnego zdjęcia. Teraz nastał czas ukrytych przekazów i wpatrywania się w bohaterów drugiego planu. Widzieliście koszulkę z napisem Syria tuż za Willem Smithem podczas ceremonii zakończenia mistrzostw? Czy zawodnicy Szwajcarii, celebrując bramkę, pokazywali dwugłowego orła, czy gołąbka pokoju? Echem odbiły się też pozdrowienia Chorwatów dla Ukraińców. FIFA nie była zadowolona. Realizatorzy chyba też nie, bo, zdaje się, mając za zadanie pokazywać spożycie piwa, co i raz trafiali na wyprostowane środkowe palce kibiców. Przy wbiegnięciu na murawę Pussy Riot w meczu finałowym zaprezentowali szybko szeroki plan. Bardzo dobra perspektywa do oglądania rozstawienia zawodników na boisku. Komentatorzy w pomeczowym studiu i tak byli niezadowoleni – aktywistki przerwały akcję, z której według nich mogła paść bramka. To, że dziennikarstwo sportowe miejscami zamienia się we wróżenie z fusów, jest jednak zjawiskiem, którym nie będziemy się dzisiaj zajmować. Może dlatego, że jesteśmy pełni podziwu dla tych, którzy spokojnie mogli być niezadowoleni, ale i tak się nie poddali: dziennikarzy, którzy pół godziny po oglądanym meczu mieli już gotowe, sensowne teksty, działających w tak zabójczym rytmie przez cały turniej. Telewizyjnych ekspertów, którzy o pierwszeństwo w kadrze musieli walczyć ze sponsorującymi program kabanosami, co i tak nie przeszkodziło im w ciekawym opowiadaniu o futbolu.
Nieukontentowani byli też ci, którzy liczyli na więcej. W stronę koreańskich piłkarzy po przylocie do kraju poleciało jajko (i poduszki w barwach Wielkiej Brytanii?!), a przecież chwilę wcześniej ograli mistrzów świata. Szwedzi napadli (w internecie) na swojego zawodnika za popełniony faul, po którym padła bramka dla Niemiec. Ale i tak wyszli z grupy, w odróżnieniu od Niemców. Irański zawodnik zrezygnował z kadry, tłumacząc, że jego matka może nie wytrzymać niepochlebnych komentarzy pod jego adresem. A tak pozytywnie ocenialiśmy grę Iranu, może powinniśmy być bardziej wnikliwi. Selekcjonera zmieniła Japonia (nie można być zadowolonym, gdy w wygrywa się 2:0 z Belgią, by ostatecznie przegrać 2:3), Hiszpania po mistrzostwach zrobiła dokładnie to samo, co przed. Zmiany, zmiany, zmiany. Nie ominęły Kostaryki, Egiptu, Australii, Argentyny. W Polsce zaczęto narzekać na kanał „Łączy nas piłka”, który jakoby miał wypaczyć rzeczywistość. Kibiców skłonić do myślenia, że wszystko jest możliwe, a piłkarzom wmówić, że w życiu nie ma czegoś takiego, jak trudne pytania.
Intrygowały nagłówki gazet. Niemiecki „Bild” ogłosił, że przyczyną klęski Niemców było to, że zamiast odpoczywać przed meczami, zawodnicy zarywali noce, by grać na konsoli w „Fifę” (przypomina się tu słynny filmik, na którym piłkarze Realu odmawiali grania na konsoli Polakami, bo z nimi nic nie da się wygrać). Jak donosił „Przegląd Sportowy”, tuż po odpadnięciu z turnieju Rosji tamtejszy „Sports Express” napisał: „Nie będzie Sbornej w półfinale. To wstyd!”. Następnego dnia jednak według naszej gazety w tym samym miejscu stało „Mistrzowie naszych serc!”. Zawsze najpierw warto się oburzyć. Kolumbijczycy wystosowali petycję z prośbą o powtórzenie meczu przeciwko Anglii, po którym odpadli z turnieju. Podpisało ją podobno 170 tys. osób.
O ile w tekście wprowadzającym do mistrzostw powiedzieliśmy, że piłka nożna nam się czasem przydaje, bo pomaga wyrzucić na zewnątrz to, co w nas siedzi, to teraz już wiemy. Dzięki piłce nożnej, a mundialowi to już najbardziej, możemy spokojnie być niezadowoleni. Przeczytaliśmy jednak w świetnej książce „Postfutbol”, jak autorzy, powołując się na Bachtina, piszą, że mecz piłkarski to czas karnawału, czyli czas, gdzie wszystko przebiega na opak, postanowiliśmy się więc w ten głos wsłuchać. Mamy w końcu w sobie kilkadziesiąt meczów.
Generalnie możemy być zadowoleni. Mistrzostwa zawsze wyostrzały zmysły, sprawiały, że gdy inne rzeczy błyskawicznie ulatują z łepetyny, po latach ciągle pamięta się, co też robiło się w trakcie danego turnieju. Finał z 1994 roku oglądany na pomarańczowym dywanie w mieszkaniu babci w małej wiosce w Świętokrzyskiem. Mistrzostwa w USA – na telewizorku wystawionym w małym sklepiku przy jeziorze, do którego trzeba było pielgrzymować nocą przez ciemny las. Następne – w Starym Kinie w Poznaniu, po seansie „Pancernika Potiomkina”. Kolejne – przez otwarte drzwi balkonowe w tarasie na Suwalszczyźnie u rodziców dziewczyny. Nic tak nie organizuje pamięci jak piłka. Tego miesiąca też nie zapomnimy. Był on czymś na kształt utopii.
Tegoroczny mundial oglądaliśmy w kilku krajach – trochę w Holandii, trochę w Polsce, na niemieckiej autostradzie. Na starym telewizorze z kineskopem, na telewizorze nowoczesnym, który zakrzywia się do środka, z projektora, laptopa, nawet na komórce ze zbitą szybką. W „Młodszej siostrze” nad schabowym, w mieszkaniu u Michała i Zuzy, gdzie wszyscy zgodnie klęli na zacinającą się transmisję. U siostry, nad pizzą, z chipsami i piwem. Jakaś opętańcza rozpusta, czas dyspensy, który najpełniej objawił się w Holandii.
Plan na holenderskie mecze był raczej prosty – każda połowa w innym barze. Przy czterech meczach w ciągu dnia – a i takie dni się zdarzały – można było takim sposobem zaliczyć osiem barów. I osiem małych piw. W Amsterdamie rządzą bary, które nazywają się „brown coffe” – kawę się w nich oczywiście dostanie, ale ludzie piją tu raczej mocniejsze rzeczy. Młodzieży w nich zazwyczaj nie ma, niekiedy nie ma w nich nawet turystów. Podczas meczów było w nich jakoś pusto – to pewnie dlatego, że Holendrzy nie zakwalifikowali się do mistrzostw. Zdarzało się, że ktoś siedział w ciemnym kącie i mruczał do siebie pod nosem: ale patałachy, a tyle porządnych zespołów zostało w domu. Zdarzało się też, że ktoś podchodził do nas i mówił cichutko: nie zasłużyliście sobie na to. A mówił tak dlatego, że przed pierwszą połową na fundamentalne pytanie: komu kibicujecie, odpowiedzieliśmy – Polsce. Od niej rzeczywiście ciężko było się urwać. Podczas pierwszego meczu, oglądanego w dzielnicy chińskiej, w całkowitej samotności, gdy tylko wybrzmiały pierwsze dźwięki hymnu narodowego, barmanka wstała i zaczęła śpiewać razem z naszymi piłkarzami. A potem, już w trakcie gry, zaczęła narzekać, nie chcąc się do niej dołączyć, podryfowaliśmy do innego lokalu, tam nie było już żadnych docinek – ludzie zajęci byli sobą, słuchali klasyków rocka z lat 70., mecz leciał, ale bez komentarza, nasi stali w miejscu. Zresztą, gdy ktoś pytał uprzejmie: zostawić komentarz, odpowiadało się szczerze: niepotrzebnie, bo przecież i tak z holenderskiego nic nie rozumieliśmy. Mimo tego braku, studio pomeczowe w ich telewizji, gdzie między ekspertami drzemał spokojnie piesek, bardzo nam się podobało.
W Polsce tymczasem studio przygotowane było wedle powiedzenia: gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść – znajomy kolega ze Szczecina uważa, że to nasza odpowiedź na „Avengersów”. Z ośmiu gości tylko dwóch zdążyło się wypowiedzieć w przerwie, tak mniej więcej po dwa zdania. Iskrzyło jedynie po meczach Polaków. Budując napięcie w dniu meczu, omawiano już nie tylko fryzury piłkarzy, lecz także tatuaże. Kto nie słuchał komentatorów sportowych podczas meczów, stracił nawiązania do Dostojewskiego w meczu w Petersburgu czy Kanta w Kaliningradzie. Nie wie też, który piłkarz jest fanem malarstwa oraz jak można czytać nazwisko japońskiego piłkarza Inui. (Tu akurat podpowiemy – tak samo można czytać do góry nogami).
Kiedyś, jak grali Polacy, to na ulicach były pustki. „Kiedyś” było przed 2002 rokiem. W trakcie mistrzostw w Korei i Japonii ze względu na różnicę czasu nie sposób było spostrzec pustek. Mecze odbywały się koło południa lub wczesnym popołudniem. Raczej dzień jak co dzień, siedzieliśmy w szkołach i pracach. W 2006 też usilnie wyglądało się pustek przez okno i nic. W tym roku przed pierwszym meczem (godziny szczytu), gdy jeden z nas siedział już w amsterdamskim barze, drugi utknął w korku. Do pierwszego gwizdka było bardzo blisko – zaczęły się hymny. Trzeba było niestety włączyć radio, którego obiecało się sobie już nie słuchać. Redaktor zastanawiał się: czy lepiej będzie trafić po wyjściu z grupy na Anglię czy Belgię? To był początek końca. Pustki zostały jedynie w nowej książce Doroty Masłowskiej, gdzie z Bemowa do centrum dojedzie się w 10 minut – ale jedynie, jak pisze Masłowska, „w mecz Polska-Niemy i w koniec świata”.
Odpadnięcie Polaków? Uchroniło nas przynajmniej od myślenia, że coś się zmienia, że coś przyspiesza i że do tych zmian trzeba się będzie jakoś dostosować. Wychodzi na to, że techniki malarskie, które stosowali Polacy za Jerzego Engela przu ustalaniu taktyki – kolejne kreski na tablicy sprawiały, że zaczynała ona po chwili wyglądać jak obraz Pollocka – nie są wcale gorsze od zaawansowanej techniki. Tym razem były komputery, lecz nie uporządkowały drużyny i znowu skończyło się tak samo. Polska piłka nożna to ciągle zbiór zmiennych.
Ciekawe, że u Chorwatów skończyło się inaczej. Tamtejsza piłka przeżarta jest przez korupcję, piłkarze niby chodzą po sądach, ale jednak od zawsze są rozchwytywani przez najlepsze kluby. Ich przyśpiewki z towarzystwem gitary, które wyciekły do sieci po ich półfinałowym meczu, gdzie milionerzy w plastikowych klapkach śpiewając, zdzierali gardła, obejmując się czule, wyglądały tak, jakby to był obrazek z polskiego wesela. A Luca Modrić – chłopak, co zaobserwowały kamery dokumentalistów, który dzieciństwo spędził na wypasaniu kóz. Czy i u nas nie ma pasterzy? Bracia Słowianie, jednakże bardziej zjednoczeni, bardziej bezpretensjonalni niż nasi gwiazdorzy – ich symbolem będzie dwóch pomocników, którzy wyznawali sobie miłość na fb, pisząc, że jeden dla drugiego jest bratem. Rakitić i Modrić zagrali w tym roku grubo ponad 60 meczów (pierwszy w barwach Barcelony, drugi Realu) i wcale nie było widać po nich żadnego zmęczenia. Gdyby przegrali tylko 2:1, a nie 4:2, bylibyśmy jeszcze bardziej ucieszeni, to, że padło jednak więcej bramek w finale, też w sumie jest satysfakcjonujące. To, że następny mundial będzie w okolicach gwiazdki? Nie, na to też nie zamierzamy narzekać.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).