Jeszcze 1 minuta czytania

Maria Poprzęcka

NA OKO: Rzeczy warszawskie

Maria Poprzęcka

Maria Poprzęcka

Jakie szanse sprzedażne ma kabel od żelazka, wykrzywione szpilki, sterane pluszaki, kalkulator z lat 80., plastikowe patery, porcelitowe, lekko poobijane talerzyki deserowe?

„Rzeczy warszawskie” – tak Muzeum Warszawy, po długiej i gruntownej odnowie, nazwało swoją wystawę stałą. Tworząc ją, podjęto odważną decyzję rezygnacji z chronologicznej narracji o dziejach miasta na rzecz zbudowania opowieści ze znajdujących się w zbiorach muzeum przedmiotów, z których każdy niesie w sobie cząstkę historii Warszawy. Wielką Historię złożono z setek prywatnych, rodzinnych, nieoficjalnych mikrohistorii. Opowiadają ją przedmioty czasem tak przypadkowe czy niepozorne, jak posklejana apteczna butla, papierośnica upamiętniająca otwarcie Trasy W-Z, mosiężna klamka z nieistniejącego miejskiego ratusza, puszka po słodyczach firmy E. Wedel, stare pocztówki, futerał  na okulary, męskie trzewiki…

Bardzo warszawskie miejsce – targowisko przy Hali Mirowskiej. Inny świat, inny kadr, inny kontekst. W miejscu muzealnych gablot uliczny trotuar, tymczasem istota ekspozycji podobna – zwyczajne, codzienne przedmioty: kilka noży o różnych trzonkach, stare słuchawki, oprawiona w ramki fotografia choinki na placu Świętego Piotra, niekompletny komplet szachów, piła, podróbka lalki Barbie, pocztówka ze Szwecji, pęta kabli, krasnale z modeliny, żelazko… Wszystko starannie ułożone na skrawku ceraty lub plastikowej płachty. Wystawione tu rzeczy warszawskie też mają swoją historię. Nawet jeśli skromnie ją skrywają, pozostawiając pole domysłom. Ale przecież kiedyś zostały kupione, do kogoś należały, do czegoś były przydatne – aż do chwili gdy właściciela i przydatność straciły. Zrządzeniem losu zyskały jednak nową. Nawet jeśli wyciągnięto je ze śmieci, ich status się zmienił – nie są już śmieciem. Są znowu towarem. Lecz skoro tak, to co ze zbytem? Nie są poszukiwanymi „starociami”, na które polują czyściciele śmietników. Nie uwodzą wdziękiem kiczu. Są zazwyczaj bylejakie, tandetne i bez charakteru. Jakie szanse sprzedażne ma kabel od żelazka, wykrzywione szpilki, sterane pluszaki, kalkulator z lat 80., plastikowe patery, porcelitowe, lekko poobijane talerzyki deserowe?

fot. M. Poprzęcka

„…W okolicy Hali Mirowskiej, tradycyjnego od XIX wieku miejsca targowego, jezdnia dzieli dwa światy: granitowo-szklanych biurowców, banków, hoteli, luksusowych sklepów i chaotycznego, smrodliwego targowiska, gdzie walczy o przetrwanie wciąż ścieśniany i spychany ludzki żywioł, żywioł handlu naręcznego, chodnikowego, nielegalnego, pewno i kryminogennego, ale znajdującego obrońców, a przede wszystkim ubogich odbiorców wypełniających każdy skrawek kurczącej się wciąż przestrzeni. Opozycje można mnożyć: tam prawdziwy biznes – tu groszowy handelek; tam elegancja – tu tandeta; tam czysto – tu brudno, ale także: tam drogo, a tu tanio”

– tak pisałam o tym miejscu w 2006 roku. Przez minionych kilkanaście lat Warszawa przeszła – na dobre i złe – ogromną przemianę. Jest po wyborach, więc można wyliczać: warszawska kranówka i druga linia metra z Fangorem, bulwary wiślane i rowery, Stadion Narodowy i nowy tabor miejski, coraz wyższe wieżowce i służewiecki Mordor, szalejąca deweloperka i dzika strona Wisły, rozkwit i uwiąd Zbawixa, kilka pożarów tęczy i Pożar w Burdelu, zatłoczone plaże i buzujące życie knajpiano-klubowe. W nietanie centrum gastronomiczno-rozrywkowe przeobraziło się też najbliższe sąsiedztwo Hali Mirowskiej, dawna obskurna Hala Gwardii. Nawet samo targowisko ucywilizowano i zhigienizowano. Słowem, zmieniło się wszystko. Tylko oni bez zmian zostali ze swoim towarem na chodniku.

Jest coś imponującego w tym trwaniu. Handel chodnikowy nie jest źródłem dochodu. Jest sposobem na życie. Wszyscy się tu znają i każdy zna swoje miejsce. Rozmawia się raczej między sobą niż z ewentualnym nabywcą. Jest godnie, żadnego natręctwa wobec klienta. Nikt tu nie słyszał o zagrywkach marketingu. Wyłożony towar mówi sam za siebie. Do dyskusji dochodzi przy sprzęcie technicznym, ale to są fachowe uwagi, a nie pospolite targi. Można, nienagabywanym, spokojnie napawać się bliskimi relacjami sekatora z różowym konikiem Pony, pluszowego słonia z samochodową gaśnicą, rozdeptanych tenisówek z szumiącą muszlą pacyficzną. Jakże uboga wobec tego cudownego imaginarium jest surrealistyczna wyobraźnia, która zdołała jedynie spotkać parasol z maszyną do szycia!

„To, co oglądamy w muzeum, może mieć głęboki wpływ na to, co zobaczymy po wyjściu” – takie motto, zaczerpnięte od wybitnego muzeologa, Nelsona Goodmana, przyjęło Muzeum Warszawy. Spróbujmy tę myśl odwrócić: „To, co oglądamy na ulicznym targowisku, może mieć głęboki wpływ na to, co zobaczymy w muzeum”.

Uwaga do ilustracji: Wszyscy sprzedający wyrazili zgodę na sfotografowanie ich towaru.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).