W sobotę wstaję wcześnie
fot. Kuba Celej

17 minut czytania

/ Literatura

W sobotę wstaję wcześnie

Rozmowa z Bolesławem Chromrym

Zaczęła się jesień, a ja jestem jesieniarą. Ciepła herbatka, kocyk, książka. W biurze też pielęgnujemy jesieniarstwo – wszyscy przyszli dziś do pracy w swetrach i czapkach. Nawet poleciała Katie Melua, więc możesz sobie wyobrazić, jak było źle

Jeszcze 4 minuty czytania

MICHAŁ SOWIŃSKI: Jak wygląda twoja sobota?
BOLESŁAW CHROMRY
: Wstaję rano i idę na spacer z psem. Ale trzeba przyznać, że Gary ma w sobie dużo empatii i zazwyczaj daje pospać. A potem różnie, zazwyczaj leniwe śniadanie, które przecież jest sensem każdej soboty.

Żyjesz od weekendu do weekendu – jak Dorota i Bartek z „Pozwólcie pieskom przyjść do mnie”?
Każdy normalny człowiek wyczekuje weekendu. Nie wierzę ludziom, którzy twierdzą, że praca jest ich pasją, więc w życiu nie przepracowali ani minuty. To ordynarne kłamstwo.

Nie wierzysz w istnienie ludzi, którzy kochają swoją pracę?
Niektórzy tak mówią. Więcej – twierdzą, że są dzięki temu szczęśliwi. A to już jest skandal, na który nie ma mojej zgody. Z definicji nie wierzę w nic, co przypomina slogany reklamowe.

Co jeszcze robisz w sobotę?
Jak wszyscy, próbuję odpocząć. Pójdę sobie czasem do galerii handlowej albo na bazar. Jakoś to leci. Za to niedziela jest u mnie mniej standardowa. Dnia siódmego nie zasiadam, jak to jest w zwyczaju, do rodzinnego obiadu, żeby potem umierać na kanapie z brodą szklącą się od tłustego rosołu. Rezygnuję też z sernikowo-kawowej dogrywki. Wolę popracować.

Czyli jednak kochasz swoją pracę!
Stary, nie mam wyjścia. Weekend to jedyny czas, kiedy mogę porysować coś dla siebie.

Bolesław Chromry, Pozwólcie pieskom przyjść do mnie. Ha!art, Bolesław Chromry, „Pozwólcie pieskom przyjść do mnie”. W.A.B., 192 strony, w księgarniach od września 2019Czyli nie kac i kocyk?
Przez większość mojego dorosłego życia niedziela była dniem katastrofy – znany powszechnie motyw poalkoholowej bojaźni i drżenia. Zero przyjemności, relaksu i odpoczynku. To najgorsze, co można sobie zrobić. Zresztą po trzydziestce ciało już się buntuje i daje wyraźne znaki, aby zaprzestać weekendowego zniszczenia. Chyba się starzeję, bo szkoda mi też na to czasu.

Do tego dochodzi melancholia niedzielnego wieczoru, kiedy wiesz, że nie czeka cię już nic dobrego.
Struktura weekendowej melancholii jest w nas zaprogramowana już od dzieciństwa i sięga czasów, gdy w niedzielne wieczory siedziało się spacyfikowanym przed telewizorem i oglądało wieczorynkę. W ogóle to mam złe wspomnienia z wieczorynkami, bo w ich trakcie byłem zmuszany do jedzenia ciepłej zupy mlecznej. Do tego niechybne nadejście nocy – a ja w dzieciństwie bałem się ciemności. A jeszcze bardziej nie lubiłem świadomości, że dorośli już śpią. Chrapanie innych do dziś budzi we mnie niepokój. Wyjątkiem jest oczywiście moja żona i Gary.

Bolesław Chromry

Ur. 1987, wł. Damian Siemień, rysownik, malarz, ilustrator i poeta. Absolwent krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Zadebiutował w 2015 r. powieścią graficzną „Renata”, rok później wydał kolejną – „Pokrzywy”. Ostatnio ukazał się także jego „Notes dla ludzi uczulonych na gluten i laktozę” oraz „Elementarz Polski dla Polaka i Polki z Polski” (Ha!art). Urodzony w Nowej Hucie, obecnie mieszka w Warszawie. Wydana przez W.A.B. powieść „Pozwólcie pieskom przyjść do mnie” jest jego debiutem literackim.

Próbuję podstępem wybadać, czy napisałeś powieść autobiograficzną.
I co ustaliłeś do tej pory?

Wiele elementów się zgadza. Jeszcze powiedz, czy rano z Garym idziesz do piekarni po croissanty.
Nie, zdecydowanie nie. Nie uznaję suchych śniadań, musi być na mokro.

To inaczej – czy lubisz Dorotę i Bartka, swoich bohaterów?
Czy lubię… Są na pewno moimi znajomymi. Zbudowałem ich jako wypadkową wielu zachowań ludzi z mojego środowiska, własnych pewnie też. Żywię wobec nich ambiwalentne uczucia, jak zresztą do prawie wszystkich ludzi, których znam. Nie wiem jak ty, ale ja się rzadko na co dzień zastanawiam, czy kogoś naprawdę lubię. Spotykamy się z kimś co jakiś czas, jest miło – tyle.

Poszedłbyś z nimi na piwo?
Gdybym ich przypadkiem spotkał w jakiejś sytuacji towarzyskiej, to na pewno byśmy pogadali, ale żeby tak przekraczać tę granicę i się osobno umawiać… Chyba nie. Gdyby Dorota z Bartkiem napisali do mnie z taką propozycją na Messengerze, tobym to odczytał, ale raczej nie odpowiedział. I nie miałbym wyrzutów sumienia, że oni zobaczyli, że ja to przeczytałem. Wyuczona asertywność internetowa.

To zapytam jak polonista – kim jest narrator twojej książki?
Jak to kto, oczywiście, że Pan Bóg. Stwórca, wielki Demiurg…

Dobra, zrozumiałem, wycofuję się.
Pytasz jak polonista, to odpowiadam jak gimnazjalista (*).

Inaczej – kim są twoi bohaterowie, że piszesz o nich jednocześnie z taką czułością i ironią?
To przedstawiciele współczesnej klasy kreatywnej z dużych miast, którym niby coś się w życiu udało, bo mają trochę kasy, ale już radości z niej nie za wiele. A z dalekosiężnych planów i ambicji zostało im tylko doraźne sprawianie sobie przyjemności. To książka o typowych w tej bańce społecznej ludziach, do tego moich rówieśnikach.

Życie twoich bohaterów wygląda, jakby coś się w nim zacięło.
Chyba każdemu w życiu coś nie działa, jak powinno. Wszyscy czujemy dojmującą pustkę, a nikt nie ma dobrego pomysłu, jak ją zapełnić, więc próbuje się różnych rzeczy na oślep, intuicyjnie. Może to kwestia naszych czasów? Ale bardziej prawdopodobne, że chodzi o newralgiczny punkt w życiu, czyli ostateczne wkraczanie w dorosłość. Jedno jest pewne – nikt już nie stawia nam dalekosiężnych celów, musimy je wymyślać sami. A moim bohaterom trochę się nie chce tego robić…

rys. Bolesław Chromryrys. Bolesław Chromry

Dlaczego?
Bo są zmęczeni pracą, bo w sumie lubią swoje wygodne życia… Ale też nie chciałem zapuszczać się w jakieś otchłanie podświadomości, wyciągać zza szafy ukrytych lęków i marzeń, bo to już są sprawy bardzo indywidualne, które wolałbym pozostawić niedookreślone. Interesowała mnie przede wszystkim minipanorama tego małego wycinka świata i ludzi go zamieszkujących.

„Dorotę i Bartka cieszył wyłącznie ich pies”. To trochę smutne.
Ale to dlatego, że zdążyli się już nacieszyć wszystkimi innymi możliwościami, jakie dało im życie.

Hipsterstwo wyczerpania?
Pewnie też, ale jednak bardziej starość. To książka o wchodzeniu w smugę cienia. Nie będę się wypowiadał w imieniu pokolenia, ale wśród rówieśników z mojego środowiska da się wyraźnie zauważyć, że każdy próbuje za wszelką cenę przedłużyć młodość. To oczywiście nie jest niczym nowym, ale tu jest pewien paradoks. Ludzie o progresywnych, równościowych poglądach powszechnie deklarują nowy, niestygmatyzujący stosunek do starości – wszyscy zachwycają się kampaniami reklamowymi, w których występują nieukrywające zmarszczek i siwych włosów modelki seniorki. Ale jednocześnie ci sami ludzie rozpaczliwie próbują pozostać dziećmi. Jeśli ta akceptacja przemijania sprowadza się głównie do propsowania cool dziadków z modną fryzurą, to chyba mamy jednak do czynienia z hipokryzją.

Hipsterzy będą się źle starzeć?
Będą ukrywać swoją starość za wszelką cenę. Widzę po sobie – im jestem starszy, tym bardziej kolorowe ciuchy noszę. Jeszcze tego nie przepracowałem, ale mam podejrzenie, że też odmładzam się na siłę. Dlatego moja książka opowiada o podwójnym strachu – z jednej strony lęk przed wchodzeniem w dorosłość, z drugiej niepewność, czym właściwie ona jest. Weźmy choćby moich bohaterów, którzy chcą z dorosłości brać tylko niektóre elementy – kupują sobie mieszkania, jeżdżą na wakacje, czasem nawet biorą śluby, ale to wszystko bardzo ostrożnie, z dystansem. Bronią się rękami i nogami przed wejściem w ten świat kolportowany im przez rodziców i media. Wszystko na pół gwizdka, trochę taka zabawa w prawdziwe życie.  

Niby robią wszystko ironicznie, ale coraz bardziej osuwają się w nową formę surowego mieszczaństwa.
Oczywiście – całe to zamiłowanie do rzeczy vintage to twardy kanon estetyczny tej nowej klasy średniej, którą czasem określa się jako „kreatywna”. Ale już wjechał nowy trend, czyli eko. Zaraz wszystko będzie kartonowe i z recyklingu, co dobrze pokazuje, że nawet katastrofę klimatyczną można nieźle zmonetyzować. Wszystkie te meble przytachane ze śmietnika zaraz trafią na niego z powrotem, bo trzeba będzie kupić nowe, tym razem biodegradowalne. To jest upiorne, bo pod płaszczykiem progresywnego myślenia dajemy się wpędzić w jeszcze większy konsumpcjonizm. Rzeczy eko, żeby się sprzedały, muszą sprawiać wrażenie ekskluzywnych, czyli być ładniej zapakowane, często w plastik, a do tego po prostu droższe.

Przykład z mojego świata – biodegradowalne pieluchy dla niemowlaków są prawie trzy razy droższe niż te normalne. A to naprawdę robi różnicę w domowym budżecie.
Słyszę czasem apele, żeby wrócić do wielorazowych pieluch z tetry…

Postulat teoretycznie słuszny, ale w praktyce to niewyobrażalna mordęga, o czasie rodziców, już i tak mocno ograniczonym, nie wspominając.
Nie mam dzieci, ale dokładnie to samo pomyślałem! Jest przecież coś takiego jak postęp cywilizacyjny. Moja mama do dziś wypomina mi, że pranie pieluch było koszmarem. To przecież zabierało mnóstwo czasu i energii – przede wszystkim kobietom. Może w ogóle wróćmy do prania na tarce w rzece, na pewno będzie super. To przerzucanie na pojedynczych ludzi odpowiedzialności za katastrofę klimatyczną jest nie tylko nieetyczne, ale też zupełnie bezsensowne, bo poważne problemy leżą przecież gdzie indziej. Wchodzi tu też mocny podział klasowy – poczuć się lepiej mogą ci, których stać na kupowanie kilkukrotnie droższych rzeczy oznaczonych magicznym znaczkiem „eko”.

fot. Kuba Celejfot. Kuba Celej

Twoja powieść zaczyna się od podpisania cyrografu – Dorota i Bartek biorą kredyt hipoteczny na kilka dekad.
Mogę opowiedzieć dziwną anegdotę?

Jasne.
W środowisku krakowskiego indie rocka kultowy był kiedyś pewien film pornograficzny polskiej produkcji. Akcja działa się w wieżowcu: kobieta wychodzi na klatkę i złodziej kradnie jej torebkę. Wraz z operatorem dopadają go na parterze i zaciągają do srogiej blokowej piwnicy, gdzie za karę musi uprawiać z nimi seks. Na koniec kobieta otwiera torebkę i sprawdza, czy wszystko jest w porządku. Wymienia kolejne rzeczy: pieniądze, klucze itd. Na koniec mówi: „Papiery też są, a papiery są przecież najważniejsze”. Ta fraza głęboko utkwiła w mojej pamięci. Do dziś uważam, że papiery są najważniejsze.

A tobie jak żyje się z kredytem?
Dokładnie tak samo jak wcześniej, tyle że przelewam co miesiąc kasę do banku, a nie do landlorda.

A poczucie bezpieczeństwa? Radość z posiadania na własność kawałka świata?
Oczywiście, bardzo to doceniam. Jesteśmy z moją żoną strasznymi domatorami, więc ognisko domowe jest dla nas najważniejsze. 

Macie meble z Ikei?
Jak każdy Polak.

Dla Doroty i Bartka to synonim obciachu.
Ja tak nie uważam. Ale też rozumiem, że niektórym nie podoba się, że Ikea stała się tak popularna – nawet scenografia w „Klanie” jest jej pełna. Tak jest z wszystkim, co kiedyś było trudno osiągalnym symbolem luksusu, a dziś spowszedniało. Dlatego coraz trudniej z kamienną twarzą przekonywać odwiedzających nas znajomych, że tak bardzo lubimy szwedzki minimalizm. Ikea robi, co może, i wypuściła nawet nowe serie w stylu vintage. Ale to wszystko kręci się w kółko, bo teraz w każdym mieszkaniu przedstawiciela klasy kreatywnej masz te same meble ze śmietników, co staje się równie oryginalne i niepowtarzalne jak meblościanka BILLY.

To po co się tak napinać, jak można kupić tanie i dobre meble „dla ludu”…
Bo klasa kreatywna bardzo nie chce być jak lud. Jak już raz wpadniesz w pułapkę przeestetyzowywania swojego życia, to trudno z niej wyjść. Jak potrzebujesz biurka, to nie pojedziesz sobie po prostu do Ikei, jak podpowiadałby zdrowy rozsądek i wygoda, tylko będziesz przeszukiwał w nieskończoność OLX, Allegro czy inne, bardziej niszowe zakątki internetu. Jak Instagram wejdzie ci za mocno, to potem całą rzeczywistość zaczynasz przekształcać tak, żeby ładnie wyglądało na zdjęciu.

fot. Kuba Celej

Piekło na własne życzenie.
Bardziej więzienie, w którym już nic nie możesz zrobić ot tak, bez odpowiedniej stylizacji. Twój pies słodko śpi na łóżku, więc od razu wyciągasz telefon. Ale to nie takie proste, bo pies się budzi i zmienia pozycję, więc jesteś wkurwiony, że taki świetny kadr się zmarnował. To brzmi śmiesznie, ale jak dziennie zsumujesz kilkadziesiąt takich sytuacji, to przestaje być wesoło.

Sam jesteś przedstawicielem warszawskiej klasy kreatywnej. Co tam jeszcze u was słychać?
Niby przyjechałem do tej Warszawy z Krakowa, ale od lat jestem na emigracji wewnętrznej. Nawet z mojej perspektywy widać powszechny marazm i zniechęcenie.

Dlaczego?
Chyba polityka wjechała mocno w życie wielu ludzi. Stąd pewnie ta schyłkowość przeplatana hedonizmem. A może to ja się po prostu starzeję? Sam już nie wiem. Ostatnio czytałem, że andropauza może pojawić się już po trzydziestce.

Chyba przesadzasz.
Chyba tak. Po prostu zaczęła się jesień, a ja jestem jesieniarą. Ciepła herbatka, kocyk, książka. W moim biurze też pielęgnujemy jesieniarstwo – wszyscy przyszli dziś do pracy w swetrach i czapkach. Nawet poleciała Katie Melua, więc możesz sobie wyobrazić, jak było źle.

W tle Doroty i Bartka są także inni ludzie – na przykład Kamil Arek, pracownik banku, który udziela im kredytu.
Pojawia się przelotnie, bo chciałem tylko zasygnalizować, że ta kreatywna banieczka nie unosi się w społecznej próżni. A Kamil Arek to przedstawiciel chyba najliczniejszej grupy społecznej w naszym pokoleniu, czyli tak zwany normik.

Trochę się z niego podśmiewujesz – przepraszam, narrator się podśmiewuje – ale to chyba jedyna w miarę szczęśliwa i spełniona postać w twojej książce.
Oczywiście, bo on nie rewitalizuje swojego życia każdego dnia od zera, nie tonie w bagnie niekończących się rozkminek egzystencjalnych. Nie ma też jakichś wygórowanych ambicji – nie tylko zawodowych, ale przede wszystkim życiowych. Nie myśli obsesyjnie cały czas, czy aby na pewno jest szczęśliwy, tylko liczy, ile mu brakuje do nowego samochodu albo wymarzonych wakacji. Nie patrzę na niego z góry, nie oceniam – serio. Bo w sumie dlaczego miałbym? On chyba żyje w najprzejrzystszy, a przez to najzdrowszy sposób. Nawet mu zazdroszczę. Chyba cała ta nieszczęsna klasa kreatywna mu zazdrości. Powszechnie znanym zjawiskiem jest przecież fejsbukowa obczajka dawnych znajomych z klasy.

Zdjęcia z rodzinnych wakacji?
W pierwszym odruchu pojawia się oczywiście poczucie wyższości, bo kolega z ławki jest już podtatusiałym schabem, co wygląda na 50, a tobie się wydaje, że dalej masz 20. I śmiejesz się też, że otagował się w „szlachta nie pracuje”, ale jak patrzysz na to brzydkie, źle wykadrowane zdjęcie z hotelu w Turcji, to jednak dochodzisz do wniosku, że być może szczęśliwy człowiek to taki, co ma wyjebane na to, jak wygląda jego profil na fejsie. Zajmuje się poważniejszymi sprawami. Odbiera dzieci ze szkoły, pomaga szwagrowi w remoncie domu albo odbiera towar z hurtowni, bo ma swój mały biznes. Ktoś może powiedzieć – uległość wobec życia, ale co w tym złego?

Mówiłeś, że wzorowałeś się na znajomych – ktoś się obrazi za tę książkę?
Nie sądzę, a nawet jeśli, to trudno. To takie małe lustereczko, w którym wiele osób pewnie może się przejrzeć. A jeśli kogoś przy okazji oślepi? Tym lepiej.  

Lustereczko przechadzające się po Mordorze?
Ty znowu z tym Mordorem – nikt w tej książce nie pracuje na Mordorze.

Nie jestem z Warszawy, gubię się w tej waszej geografii symbolicznej. To gdzie pracuje klasa kreatywna?
W knajpach. Albo w biurach w odremontowanych kamienicach gdzieś w centrum. Ale jeden pokój, góra dwa. Mordor to kuźnia awansu społecznego i stabilizacji życiowej. Tam prędzej spotkasz Kamila Arka.

Są jeszcze autochtoni praskiego osiedla, które stopniowo kolonizuje klasa kreatywna. Te światy już zupełnie się rozjechały?
Rzadko się stykają, ale coraz częściej nachodzą na siebie. Mieszkam na Pradze i w pobliżu ciągle otwierają się jakieś modne knajpki, ale to wszystko komponuje się w jakąś sensowną całość. Czuję się na swoim osiedlu bardzo swobodnie – nikt nie patrzy na nikogo jak na kosmitę, nie ma też wrogości czy agresji. Wiadomo, że przekrój społeczny wygląda tu inaczej niż na Żoliborzu czy w jakichś deweloperskich dzielnicach. Dużo zależy od ciebie – jeśli zachowujesz się jak buc, to jak buc jesteś traktowany. Wychowałem się w Nowej Hucie, więc niewiele rzeczy jest mnie w stanie zaskoczyć. Ale pomijając wszystko – trzeba mieć psa, wtedy życie jest łatwiejsze, a socjalizowanie się z sąsiadami to już w ogóle.  

Dochodzimy do sedna.
Pieski są najważniejszymi stworzeniami na świecie, bo chcą od nas tylko miłości, a w zamian oddają jeszcze więcej miłości. Nie ma lepszych towarzyszy ludzkiej niedoli. U nas w domu to Gary wyprowadza nas na spacer, dba o jakiś porządek dnia, pilnuje naszego zdrowia psychicznego.    

Tokarczuk powiedziała niedawno, że na każdym placu powinien stanąć pomnik psa i kota, bo tylko dzięki ich obecności nie osunęliśmy się jeszcze w zbiorowe szaleństwo.
Podpisuję się pod tym wszystkimi łapami.

Tekst powstał we współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym, organizatorem Nagrody Conrada za debiut literacki, przyznawanej w ramach programu Kraków Miasto Literatury UNESCO.

Nagroda Conrada

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).