Piekło epilepsji

Piekło epilepsji

Marceli Szpak

W „Rycerzach św. Wita” działa absolutnie wszystko. David B. perfekcyjnie przemyślał, zaplanował i wyegzekwował każdy element, ani razu nie ocierając się o kicz

Jeszcze 2 minuty czytania

Nie znoszę opowieści o chorobach. W literaturze na jednego Choromańskiego ze wspaniałymi splatterowymi opisami gruźlicy kości przypadają tysiące rzewnych opowieści, będących topornie zamaskowanymi reklamami mniej lub bardziej udanych psychoterapii, a w komiksie na jednego Harveya Pekara znajdzie się pewnie ze sto źle narysowanych historii o tym, że życie boli (nieistotne, czy rak, czy depresja, format historii pozostaje bez zmian). Nie jestem także fanem komiksów autobiograficznych, wyroiło się ich w ostatnich latach mnóstwo, ale udowadniają najczęściej, że talent do rysowania nie zastąpi dobrej historii, a tę, wbrew amerykańskim poradnikom dla początkujących twórców, nie każdy ma.

„Rycerze św. Wita” to jednak najlepszy zagraniczny komiks, jaki wydano w tym roku po polsku. A nie jest to przecież zły rok: na rynku pojawiły się polskie wydania należących już do żelaznej komiksowej klasyki „Zagubionych dziewcząt” Alana Moore’a, wydano również doskonałe „Dzienniki ukraińskie” Igorta, nie do końca udane, ale warte uwagi „Habibi” Thompsona, czy świetnego „Goliata” Goulda. Dlaczego więc to czarno-biały, potwornie dołujący komiks o epilepsji miałby trafić na przedświąteczne listy zakupów?

David B., „Rycerze świętego Wita”. Kultura Gniewu,
 392 strony, w księgarniach od grudnia 2012
Ponieważ działa w nim absolutnie wszystko. Nie wiem, kiedy ostatni raz miałem w ręce komiks, w którym tak perfekcyjnie przemyślano, zaplanowano i wyegzekwowano każdy element, ani razu nie ocierając się o kicz i tandetne chwyty. Dzieło Davida B. to dwadzieścia lat namysłu (jak twierdzi sam autor) i siedem lat nieustającej pracy, która ostatecznie zaowocowała kadrami o rzadko spotykanej sile wyrazu i opowieścią, która przekazuje wieloaspektowe piekło epilepsji. Historia zaczyna się w latach 60. w niewielkim francuskim miasteczku i opisuje szczegółowo życie rodziny Davida B., którego starszy brat Jean-Christophe przeżywa w wieku 11 lat swój pierwszy epileptyczny atak. Uporządkowany świat francuskich inteligentów obraca się w ruinę, a kolejne próby znalezienia pomocy nie przynoszą oczekiwanych efektów. Razem z rodziną Beauchardów (prawdziwe nazwisko Davida B.) wędrujemy od lekarzy do uznanych profesorów, odwiedzamy sale szpitalne, ośrodki medyczne i kolejne gabinety; kiedy nie udaje się uzyskać przynoszących nadzieję rezultatów, rozpoczyna się powolna podróż w otchłań pseudo- i paramedycyny.

Lata 60. i 70. to prawdziwe apogeum dziwacznych teorii, ezoterycznych nauk i prozdrowotnego szaleństwa, sukcesy święcą azjatyccy uzdrawiacze, twórcy wymyślnych diet, kapłani niszowych religii oraz rewolucjonizujący pop-psychiatrzy, a każdy z nich ma swój doskonale nieskuteczny sposób na radzenie sobie z każdą chorobą świata. Beauchard pokazuje ich wszystkich, pokazuje, jak – czasem w dobrej wierze, czasem z najniższych pobudek – żerują na chorych i ich rodzinach, podsycając nadzieję. Fragmenty te uderzają w czytelnika z olbrzymią siłą przede wszystkim dlatego, że David B. nie jest bezstronnym obserwatorem, tkwi wraz z rodziną w samym środku tego szaleństwa, ale podobnie jak rodzice i siostra nie jest w stanie się z niego wyrwać, nawet wtedy, gdy z wiekiem zyskuje świadomość, że wszystkie zabiegi, jakim poddawano jego brata, przyniosły w najlepszym wypadku chwilową ulgę.

Epilepsja Jeana-Christophe’a staje się centrum ich życia, najsilniejszą więzią łączącą całą rodzinę, której zdrowi członkowie zaczynają się z wolna rozchodzić w różne strony samotności. David ucieka w komiksy i fantazje, jego siostra szuka pociechy w smutnych wierszach i długich spacerach, ojciec chowa się wśród ezoterycznych ksiąg, symboli i stowarzyszeń, matka natomiast wysyła rozpaczliwe listy do francuskich pisarzy i intelektualistów, licząc, że któryś z nich znajdzie dla niej słowa pociechy lub jakiekolwiek wytłumaczenie.

Obserwujemy, jak David, dojrzewając wraz z chorobą brata, próbuje przekształcać swoje wizje w spójne historie, pozwalające na opowiedzenie światu o tym, o czym nie może porozmawiać z najbliższymi, skoncentrowanymi na próbach ratunku. W jego umyśle mieszkają stworzenia z XIX-wiecznych powieści grozy, pulpowej fantastyki oraz duch zmarłego dziadka – odbywa z nimi nieustające konsultacje, starając się znaleźć sobie miejsce w życiu i pozbyć się poczucia winy, spowodowanego okrucieństwem wobec chorego brata. Tworząc kolejne komiksy, wypełnione coraz bardziej onirycznymi historiami, dochodzi w końcu do etapu pogodzenia się z samym sobą, zdobywa również biegłość warsztatową, która pozwoli mu ostatecznie na opowiedzenie historii rodziny. Widzimy wszystkie etapy artystycznego rozwoju Davida, przełomy i traumy, które doprowadziły do stworzenia „Rycerzy św. Wita”, a portret artysty z czasów młodości staje się lustrzanym odbiciem rozwoju epilepsji Jeana-Christophe’a, na końcu której czyha osunięcie się w kompletne szaleństwo.

Na pierwszy rzut oka równie wielkim szaleństwem wydawać się też mogą „Rycerze św. Wita”, próbujący właściwie od samego początku wyrwać odbiorcę z jego komiksowych nawyków. Przyzwyczajeni do ślizgania się wzrokiem po obrazkach i jak najszybszych skoków pomiędzy kadrami, dostajemy olbrzymią, prawie 400-stronicową księgę, w której praktycznie każdy kadr naprasza się o dłuższą kontemplację, odsłaniając aluzje i metafory, ukryte zarówno w rysunku, jak i w pełni świadomie stosowanych chwytach formalnych. Różnorodność stylistyczna tego komiksu oszałamia – przechodzi od podszytych niepokojącą groteską pierwszych części, przez perfekcyjną parodię stylu Dana Clowesa, idealnie dopasowaną do opowiadania o młodzieńczym buncie Jeana-Christophe’a, czystych abstrakcji, układających się w zachwycająco przejrzyste metafory obrazujące szaleństwo i chorobę, aż po ekspresjonistyczną grubą kreskę węglem, która podkreśla stylistyczne pokrewieństwo „Rycerzy św. Wita” z mrocznymi fin-de-siecle’owymi historiami spod znaku Gustava Meyerinka.

David B. jest prawdziwym mistrzem w odnajdowaniu skutecznych metafor choroby, zostaje ona zobrazowana na tysiące odmiennych sposobów, czerpiących z najróżniejszych etapów wizualnego dorobku ludzkości, a każdy z tych obrazów niesie dodatkowy przekaz i odsłania przed nami kolejny, nieznany aspekt epilepsji.

Tom kosztuje 120 złotych. Stówka z hakiem za komiks brzmi absurdalnie, ale już stówka z hakiem za graficzno-tekstowy labirynt, w którym można błądzić całymi dniami, natrafiając na każdym kroku na kolejne olśnienia, wydaje się całkiem rozsądną propozycją.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.