Jak znaleźć The Knife?

Marceli Szpak

Istnieje kilka uświęconych tradycją sposobów na dołączenie do rzeszy fanów The Knife

Jeszcze 4 minuty czytania

1.
Przeglądasz na YouTube kanały z najciekawszymi reklamami z całego świata i prędzej czy później wpadasz na klip promujący jeden z pierwszych modeli telewizorów Sony Bravia. Zachwycony 250 tysiącami multikolorowych piłeczek skaczących po ulicach San Francisco, sprawdzasz wokalistę i tytuł piosenki użytej w reklamie, dowiadując się, że jest to „Heartbeats” w wykonaniu Josego Gonzalesa. Chwilę później wiesz już, że to cover; oryginalna wersja „Heartbeats” jest bowiem dziełem pewnego szwedzkiego duetu, słynącego z tego, że nie pojawia publicznie, nienawidzi przemysłu muzycznego, ma na koncie dwa albumy wydane we własnej wytwórni Rabid Record, działającej głównie dzięki pieniądzom uzyskanym ze sprzedaży praw do wykorzystania „Heartbeats” w reklamie.

Odkrywasz The Knife z okresu debiutanckiego albumu i wydanego w 2003 roku przebojowego „Deep Cuts”. Dowiadujesz się, że są rodzeństwem. Poznajesz Karin Dreijer Andersson, która w drugiej połowie lat 90. próbowała podbić szwedzki rynek muzyczny jako gitarzystka i wokalistka Honey is Cool, oraz jej młodszego brata Olofa Dreijera. Natrafiasz na zespół, który starannie unikając robienia kariery, w ciągu pięciu pierwszych lat działalności zgarnął wszystkie najważniejsze szwedzkie nagrody muzyczne, choć ich pierwsza płyta okazała się komercyjną porażką. Zostajesz fanem duetu, którego nikt tak naprawdę nie widział, tworzącego podszyte taneczną elektroniką piosenki o dziewczynie, której miłość odbiera skrzydła („A Bird”), o życiu obserwowanym z pośmiertnej perspektywy („Lasagna”) i samobójstwach („I Take Time”). Zakochujesz się w ich największych przebojach z tamtego okresu – „Parade”, „N.Y. Hotel”, „You Take My Breath Away” (odkrywając przy okazji kolejną niesamowitą wokalistkę ze Szwecji, Jenny Wilson), poznajesz wreszcie oryginalny teledysk do „Heartbeats”:

Zostajesz fanem melodyjnego, tanecznego The Knife, którego największy sekret tkwi w umiejętnie dawkowanej tajemnicy i szybkich kawałkach z wyraźnym rytmem, zbudowanych wokół silnie modyfikowanych wokali Karin i Olofa. Wiesz, że jest to zespół, który znalazł doskonałą receptę na XXI-wieczny weltschmertz, proponując zaleczanie smutku tańcem.

2.
Nie jesteś miłośniczką reklam, więc nie trafiasz na reklamę Sony, za to twoi znajomi spod sztandarów LGBT odczuwają regularną potrzebę dzielenia się linkiem do „Pass This On”, piosenki The Knife, pochodzącej z „Deep Cuts”. Łamiesz się wreszcie, klikasz i poznajesz jeden z bez wątpienia najlepszych teledysków tego stulecia:

Zafascynowana hitchcockowskim napięciem zbudowanym w ciągu zaledwie czterech minut, odrabiasz dokładnie taką samą lekcję z Wikipedii i discogsa, jak w pierwszym przypadku i zawieszasz się na informacji, że masz do czynienia z rodzeństwem. Przez chwilę możesz mieć nadzieję, że oto właśnie odkryłaś największą tajemnicę stojącą za The Knife – a więc to tak, Karin jest transwestytą! – ale to oczywiście byłoby za proste. Rodzeństwo i owszem występuje w teledysku – ona siedzi przy stoliku, on tańczy – ale olśniewająca drag queen, Rickard Engfors, któremu powierzono główną rolę, to tylko jedna z wielopoziomowych zmyłek w tym teledysku. Począwszy od pierwszych ujęć, jesteśmy podskórnie przekonani, że z tymi postaciami, w takich okolicznościach (drag queen występująca gdzieś na głębokiej prowincji) ten scenariusz musi zakończyć się przemocą, co podkreślane jest ciasnymi, budującymi grozę ujęciami twarzy publiczności, obserwującej egzotyczną artystkę. I nagle gdzieś w połowie teledysku zostajemy postawieni przed koniecznością zrewidowania swoich cynicznych przewidywań – The Knife udowadnia, że tolerancja jest możliwa, a nasz strach o bohaterkę wynika w dużej mierze z chorych schematów i stereotypów, jakie daliśmy sobie wkręcić między innymi dzięki teledyskom. Nagle pojawia się happy end, o którym zdążyliśmy już zapomnieć, przekonani, czy to z doświadczeń, czy to z medialnych opowieści, że każde spotkanie „człowieka z prowincji” z wyrazistą odmiennością musi zakończyć się konfliktem.

Podobnie wywrotowa okazuje się warstwa tekstowa „Pass This On”. „I’m in love with your brother”, słowa zaśpiewane przez Karin (która tym razem tak ustawia głos, by brzmieć jak posądzana o transseksualizm Amanda Lear), włożone w usta drag queen, wyglądającej i ruszającej się jak Amanda Lear i patrzącej na Olofa, sprawiają, że siostrzano-braterskie partnerstwo artystyczne nabiera erotycznego odcienia i zmusza do zrewidowania utartych schematów myślowych na temat tożsamości płciowej. Idąc tym tropem, odkrywasz rodzeństwo jakby żywcem wyjęte z „Betonowego ogrodu” Iana McEwana (i równie doskonałego filmu w reżyserii Andrew Birkina), zaangażowane w nieustającą grę masek, przebrań i mistyfikacji, niepozwalających na wpisanie ich w ramy jakiejś określonej seksualności. Poznajesz dwójkę ludzi, którzy pokazują w swoich piosenkach, że seksualne jest politycznym i nie ma ucieczki przed tą dyskusją, ponieważ jest to jedna z najważniejszych dyskusji współczesnego świata. Dowiadujesz się o zespole, który odmówił przyjęcia szwedzkiej nagrody Grammi, protestując przeciw brakowi parytetów i wysyłając na ceremonię rozdania statuetek dziewczyny z Guerila Girls, przebrane za parę goryli; poznajesz DJ-skie wcielenie Olofa, który pod pseudonimem DJ Coolof odmawia grania na festiwalach i imprezach, jeśli organizatorzy nie są w stanie zapewnić co najmniej pięćdziesięcioprocentowego udziału kobiet wśród wykonawców.

Zostajesz fanką niepokojącego, wyzywającego The Knife, idącego w świat z radykalnie feministycznym przekazem, niebojącego się wywoływania kontrowersji. Kochasz zespół, który nagrał takie piosenki, jak „We Share Our Mother Health”, gdzie głos Karin jest jednocześnie przerażająco męski i ujmująco dziewczęcy, czy „Hanging out”, gdzie Olof ośmiesza świat organizowany na samczych zasadach, śpiewając prostą rymowankę: 

I keep my dick hangin' out of my pants
So I can point out what I want.
I was chosen by standard procedures
And I'll assure you I don’t mind.

I'm the head over small business
Employing old male friends of my kind.
They keep their dick hangin' out of their pants
So they can point out what they want.

Gubisz się całkowicie przy „Handy Man”, w którym Olof otwarcie deklaruje homoseksualizm i po raz kolejny wracasz do „N.Y. Hotel”, zastanawiając się, o kim właściwie Karin śpiewa w tej piosence. Twoje ulubione płyty The Knife to „Deep Cuts” i wydane w 2006 roku „Silent Shout”; mniej skupiasz się na tym, by do ich kawałków tańczyć, muzyka zespołu na przestrzeni tych lat zmienia zresztą nieco oblicze, a miejsce przebojów zajmują rozbudowane mroczne kompozycje pełne przesterowanych wokali, podkreślających skomplikowany ładunek emocjonalny tekstów. Wiesz, że jest to zespół, który walczy o zmianę świata i ze wszystkich sił mu kibicujesz.

3.
Nie zostajesz fanem The Knife. Jesteś za to zachwycony Fever Ray i/lub Oni Ayhunem. Poznajesz Karin i Olofa jako zjawiska osobne. Ona to wokalistka depresyjnego Fever Ray, on to dobrze zapowiadający się twórca bezkompromisowego minimalistycznego techno, sięgającego najgłębszych berlińskich tradycji. Podobnie jak w pierwszym i drugim wypadku, robisz sobie encyklopedyczną wycieczkę, dowiadujesz się, że oboje działają pod szyldem The Knife, ale na żadnych z trzech płyt wydanych w latach 2001-2007 nie znajdujesz tej bezwzględności w podważaniu oczekiwań słuchacza i nieustającego szukania eksperymentu, co na solowych nagraniach dwójki artystów. Być może podoba ci się firmowana przez The Knife ścieżka dźwiękowa do filmu „Hannah Med H”, zawierająca kilkadziesiąt minut głownie instrumentalnej, minimalistycznej muzyki, jednak w porównaniu z Fever Ray czy Ayhunem całość dokonań zespołu okazuje się zbyt przebojowa jak na twój gust.

Na swoją płytę The Knife musiałeś poczekać do 2010 roku, kiedy rodzeństwo wraz Mt. Simsem i Planningtorock, dwójką mieszkających w Berlinie artystów testujących granice ekstremy we współczesnej muzyce elektronicznej, nagrało album „Tomorrow, In a Year”, poświęcony życiu i dokonaniom Charlesa Darwina. Dostałeś do ręki dziewięćdziesięciominutową operę, zbudowaną na field recordingu i wyjątkach z pism Darwina, pełną cytatów z popu i klasyki, płytę, która wymuszała zapomnienie o poprzednich dokonaniach duetu i nowe spojrzenie na ich twórczość. Pokochałeś album, który dość zgodnie został uznany przez krytykę za zbyt poryty „nawet jak na The Knife”, zachwyciłeś się ambientowymi pejzażami, przechodzącymi w operowe popisy wokalne, owijające się wokół świdrujących dronów, wydobywanych z trudnych do zidentyfikowania instrumentów. Setki dźwięków wykorzystanych na tym albumie układają się w nieustający pogłos dżungli, żywego ekosystemu ewoluującego w najróżniejsze strony, który jednocześnie jest muzyką, jak i dość mocno odstaje od naszych wyobrażeń na temat muzyki, przynosząc oprócz momentów niesamowitego piękna także takie brzmienia i melodie, które drażnią, męczą i zmuszają do nieustającego świadomego utrzymywania uwagi.

Zostałeś fanem The Knife, które nie chciało utknąć w szufladce twórców alternatywnych przebojów tanecznych i zdecydowało się postawić publiczności wyzwanie. Jeśli chciało ci się z nim zmierzyć, odkryłeś tak doskonałe utwory, jak „Colouring of Pigeons” czy „Letter to Henslow”, przypominający wokalny pojedynek Mike’a Pattona z Diamandą Galas, przetłumaczony na język robotów. Kibicujesz zespołowi, który po romansie z mainstreamem nagrał płytę stawiającą słuchaczowi spore wymagania, dotykającą tematów i zjawisk zwykle nieobecnych w muzyce, nie idącą na żaden kompromis z oczekiwaniami i wymuszającą całkowite dziewięćdziesięciominutowe skupienie.

4.
Czwarta metoda na zostanie fanką The Knife jest najnowsza. Zachęcona przez portale promujące muzykę niezależną, sięgasz po jedno z najbardziej oczekiwanych tegorocznych wydawnictw, ich najnowszy album – „Shaking the Habitual” i… I nie zostajesz fanką. Nie ma takiej możliwości, The Knife tego nie chce. Przynajmniej nie za pierwszym razem. Rodzeństwo wita cię co prawda przebojowym „A Tooth for An Eye”, gdzie powracają do ulubionych zabawek z wczesnego okresu twórczości: stalowych bębnów, nakładających się na siebie ścieżek wokalnych i wyraźnego tanecznego rytmu, ale już chwile później musisz się zmierzyć z „Full of Fire”, które przypomina najbrutalniejsze techno Oni Ayhuna, uzupełnione przejmującym wokalem Karin, skandującej o seksualności, pożądaniu i podejrzliwości wobec liberałów. „Shaking the Habitual” okazuje się albumem, na którym The Knife przypominają kilkakrotnie o tym, że nie mają sobie równych w pisaniu nieoczywistych tanecznych kawałków, takich jak „Without You My Life Would Be Boring”, co chwilę jednak wyłamują się z tego oczekiwanego przez fanów schematu i podążają w stronę eksperymentalnych terytoriów odkrytych na „Tomorrow, In a Year”.

The Knife, „Shaking the Habitual”,
Rabid Records, kwiecień 2013 
Prawie piętnaście lat wspólnych i osobnych artystycznych doświadczeń skumulowało się w kolejną ponaddziewięćdziesięciominutową płytę, której punktem centralnym nie jest przebojowa piosenka, tylko trzy utwory: pięćdziesięciosekundowy atak hałasem rozpisanym na skrzypce i elektronikę, zatytułowany „Crake”, zwiastujący nadejście prawie dwudziestominutowego „Old Dreams Waiting To Be Realized”, ambientowej improwizacji w opuszczonej kotłowni, zmuszającej do zamknięcia oczu i podsuwającej pod powieki obrazy mrocznych, wypalonych i opuszczonych pejzaży, w których pojawiają się niepokojąco dziwaczne formy życia. Potępieńcze chóry i świdrujące dźwięki tworzą solidny fundament pod „Raging Lung”, które wyrasta z tego drażniącego, męczącego skupiska dźwięków, niczym średniowieczna katedra zbudowana na środku bagna. Drony przechodzą w zapętloną partię skrzypiec, zdecydowany bas buduje powoli kolejne piętra tej budowli, a nad wszystkim wije się anielski głos Karin, śpiewającej o nierównościach społecznych i smutku biedy. Po pięciu minutach dźwięk dzwonów oznajmia zakończenie budowy, wokale ściszają się do szeptu, a w powietrzu pozostaje tylko jednostajny rytm, wprowadzenie do podróży przez emocjonalne piekło, jaką jest trzecia część tego albumu. Sześciominutowe bezkompromisowe techno „Networking” jest w stanie przepłoszyć każdego poza najzagorzalszymi fanami gatunku, dominujące w nim płaczliwe mamrotanie zmusza do myślenia o pacjentach ośrodków psychiatrycznych, ludziach zamkniętych w niewielkich klaustrofobicznych pomieszczeniach, wgapiających się całymi dniami w okno lub w ekran; trzydziestosekundowy „Oryx” to kolejne ćwiczenie z ataku hałasem, przynoszące zaskakujący efekt ukojenia i oczyszczające umysł z monotonnego rytmu zaszczepionego poprzednim kawałkiem. „Stay Out Here” to również test na odporność, powrót do korzeni muzyki house, zagranej tym razem za pomocą pomysłów i rozwiązań kojarzących się raczej z industrialem i zdominowanej przez dwa demoniczne głosy, nawołujące do burzenia murów. Chwila wytchnienia przychodzi dopiero z „Fracking Fluid Injection”, kolejnym dziewięciominutowym ambientem, który byłby zupełnie na miejscu jako ścieżka dźwiękowa do jakiegoś niskobudżetowego okultystycznego filmu w reżyserii Kennetha Angera, na finał zaś dostajesz przebojową, melancholijną kołysankę „Ready to Lose”, zakończoną słowami: Ready, ready to lose a privilege/A final sequence/ An end of succesion.

The Knife żegna się z tobą obojętne na to, czy zostałaś jego fanką, gotowe rozstać się ze statusem niszowej gwiazdy alternatywnego popu i podążać w stronę coraz większego eksperymentu, pozwalającego im swobodniej przekazywać wyznawaną ideologię. Powołując się na Foucaulta, Jeanette Winterson i Margaret Atwood rodzeństwo stworzyło album stanowiący kolejne wyzwanie dla wszystkich fanów, stawiający wysokie wymagania na poziomie muzycznym i intelektualnym, wprowadzający na „popkulturowe salony” dźwięki z ekstremalnych nisz i tematykę kojarzoną z salami wykładowymi na studiach o wysokim poziomie abstrakcji. Niczym Atari Teenage Riot w latach 90. ubierają swój rewolucyjny przekaz w agresywne, monotonne rytmy, wierząc, że wspólnota wytwarzająca się na parkiecie, ułatwia przyswajanie wywrotowych treści. Jeśli jesteś skłonna poddać się takiej indoktrynacji, to już latem będziesz miała szansę zostać najwierniejszą fanką The Knife, kiedy to zespół po raz pierwszy przyjedzie do Polski, a wszystko wskazuje na to, że dopiero grany na żywo materiał z „Shaking the Habitual” może wywoływać zamieszanie w mózgach i doprowadzać do zmian w sposobie myślenia.

5.
I oczywiście jest też piąta metoda na znalezienie swej drogi do The Knife: na Alicję w Krainie Czarów.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.