Get a life!  Świat teorii fanowskich
Pop Culture Geek / Flickr CC

Get a life!
Świat teorii fanowskich

Kaja Klimek

Fandom „Star Trek”, „Gwiezdne wojny” i poszerzone Uniwersum, Jetsonowie i Flinstonowie zamieszkujący ten sam świat, „Avatar” jako „Pocahontas” w kosmosie... Życia by nie starczyło, by je wszystkie opisać

Jeszcze 3 minuty czytania

Słyszeliście kiedyś o Figwicie? Ma tylko 887 fanów na Facebooku, więc możliwe, że nie. Takie jest życie naprawdę niepozornego elfa. Choć pojawia się on w jednej z najważniejszych scen „Drużyny Pierścienia” Petera Jacksona, to dosłownie na trzy sekundy. Ale to wystarcza. Nic nie mówi, ot, siedzi sobie za Elrondem podczas narady nad losami Pierścienia i drużyny. Uważny fan komediowego serialu „Flight of the Conchords” być może, mimo elfiego entourage'u, rozpozna w nim Breta McKenziego, nowozelandzkiego muzyka, aktora i komika. Tutaj jest tylko bezimiennym statystą. Bezimiennym, bo Figwit to nie jego imię, lecz akronim powstały na bazie zdania „Frodo is great... Who is THAT?” (Frodo jest boski... chwila, a TO KTO?), które na fanowskich forach stało się tematem poważnej debaty. Analizowano tych kilka kadrów i rozważano, kim jest ów tajemniczy elf, jaka stoi za nim opowieść, albo – jaka jest jego rola w Opowieści. Kim jest Figwit? Czy powróci? Czy coś powie i będą to Superważne Słowa? Przypadkowy elf zyskał grono fanów (przed epoką Facebooka), własną stronę internetową figwitlives.com (Figwit żyje), gdzie określano go „Legolasem kobiet myślących”. Powrócił wraz z „Powrotem króla”, znów na kilka bezcennych sekund. I zniknął, choć fascynacja pozostała, tak jak nieskończone zdziwienie McKenziego. Nadal snuto domysły, budowano alternatywne wizje świata zainspirowanego Tolkienem, gdzie to Figwit jest kluczową postacią. Powstał o tym pełnometrażowy dokument (rzecz jasna o tytule „Frodo is great... Who is THAT?”), więc sprawa zrobiła się poważna. Gdy Peter Jackson zapowiadał „Hobbita”, z zapartym tchem oczekiwano rozwoju również tych wypadków.

 

Figwit

W „Hobbicie” Bret McKenzie powraca... lecz (niestety!) jako Lindir, inny elf z Rivendell, zakorzeniony w prozie Tolkiena. Puśćmy jednak wodze fantazji: jak wspaniale byłoby, gdyby to jednak był Figwit, nazywany oficjalnie „Figwitem”, a nie bezimiennym „Elfem z eskorty”. Gdyby tak powrócił w „Hobbicie”, jako mrugnięcie okiem do fanów ze strony reżysera (choć w skrypcie „Powrotu króla” jego postać określano jako „Figwita” właśnie)? Ileż ciekawych teorii mogłoby to wzbudzić, ileż dyskusji wywołać na forach. Może powstałaby fanowska opowieść pod tytułem „Figwit. Czyli Cała Prawda o Tam i z Powrotem”, na podstawie której Peter Jackson nakręciłby kolejny film, a może nawet trylogię? To się pewnie nie wydarzy, ale fenomen Figwita, Elfa, Którego (prawie) Nie Było to doskonała pożywka dla rozbuchanych, szalonych i fascynujących teorii fanowskich. A zarazem wstęp do kilku najciekawszych z nich, nawiązujących do powszechnie znanych dzieł popkultury. Ewentualne spoilery są w tej sytuacji nie do uniknięcia, lecz konstrukcja blokowa poniższego tekstu może pomóc je ominąć niezaznajomionym z podstawą snutych teorii. Niech zatem zaczną się igrzyska.

 

James, I'am not your Father... or am I?

 

Seria o agencie 007 to jedna z najbardziej teoriogennych w świecie popkultury. Fandom Jamesa Bonda ma co analizować i nad czym dyskutować. 23 oficjalne filmy, a do tego dwie bonusowe wizyty w „Casino Royale” i „Never Say Never Again” z 1983 roku. A do tego sześciu (pozostańmy przy oficjalnych) agentów noszących nazwisko James Bond. No właśnie: czy nazwisko? A może jednak pseudonim przekazywany nie tyle z ojca na syna, ile pomiędzy agentami uzyskującymi licencję na zabijanie? Może idzie to tak: Bond-Connery odchodzi na emeryturę i wyjeżdża na Hawaje (bo czemu nie tam), na jego miejsce wskakuje Bond-Lazenby, który jednak po tragicznej śmierci żony odchodzi ze służby. Gdy nowy odchodzi, powraca jego poprzednik albo następca... I tak dalej, mniej lub bardziej spójnie. Dowodów tak wspierających, jak i obalających tę teorię jest sporo, stąd tyle dyskusji i coraz to nowe wątki interpretacyjne. „Skyfall” niby udziela pewnych odpowiedzi, ale z drugiej strony podrzuca kamyki do ogródka wiernych fanów teorii o wielu agentach. Czy bowiem Silva proszący M, by zwracała się do niego jego PRAWDZIWYM nazwiskiem, nie jest argumentem za? Czy klasyczny Aston Martin, na tych samych blachach co ten, którym jeździł Bond-Connery, to nie aby spadek, który Bond-Craig dziedziczy nie tyle po poprzedniku, ile – w wersji podkręconej – po ojcu, czyli Bondzie-Connerym? Który – i tu zaczyna się karnawał w rytmie szalonej samby – wyjechał do Stanów i jest tym jedynym więźniem, któremu udało się uciec z Alcatraz... Tak, tym samym, który w filmie Michaela Baya pomaga Nicolasowi Cage'owi odbić „Twierdzę” z rąk Eda Harrisa. To Brytyjczyk, o „długiej i bogatej historii” po tamtej stronie oceanu... i tak dalej, i tak dalej.

Rzecz jasna Bondy z Danielem Craigiem trochę nie pasują do teorii wielu agentów. Stanowią nową, osobną jakość, nowy początek. Istnieje jednak koncepcja, która próbuje rozwikłać ten problem badawczy. James Bond jest Władcą Czasu. To Doktor, nie byle jaki, lecz Doktor Who z serialu BBC. Aston Martin to jego Tardis, pistolet – magiczny śrubokręt, Moneypenny – towarzyszka podróży. Każda wcześniejsza zmiana aktora odtwarzającego rolę agenta to przemiana analogiczna do tych, jakie przechodzą kolejni Doktorzy, którzy nadal są tym samym. 2006 rok i „Casino Royale” to nic innego jak moment wymazania dziejów wszystkich poprzedników i nowy początek dla Doktora Bonda o twarzy Daniela Craiga. Proste?

 

„Comic-Con Epizod V: Fani kontratakują”

 

Uniwersum Quentina Tarantino

 

To, że postaci z różnych filmów i scenariuszy Tarantino się znają, palą te same papierosy i jedzą te same burgery to fakt mniej lub bardziej znany od lat. Jednak dopiero po „Bękartach wojny” kolejny istotny element tej układanki wskoczył na miejsce: sierżant Donny Donowitz (Eli Roth) to ojciec Lee Donowitza (Saul Rubinek) z „Prawdziwego romansu”. Ale filmy i scenariusze Tarantino nie tylko rozgrywają się w tym samym uniwersum, jest to również świat do naszego świata równoległy, gdzie II wojnę światową zakończyło spektakularne spalenie kina i przebywających w nim w tym momencie widzów, wśród których był Hitler. To pewnie dlatego filmy, kino i popkultura jako taka są tak ważne dla wszystkich, którzy w nim żyją. Choć czasem mogą cię zabić, jak mógłby zasugerować Holden Caufield. Do tego fundujący nowoczesną historię akt brutalnej, krwawej przemocy sprawia, że przemoc i obsesja na jej punkcie są w tym świecie na planie pierwszym, niczym ogień kroczą za i przed rzucającymi cytatami z kina bohaterami. Co więcej, to w tym świecie powstają filmy, które później oglądają postaci, i które oglądamy też my: „Kill Bill” czy „Od zmierzchu do świtu”. Ta-dam! – chciałoby się rzec w odpowiedzi na to niezwykle wysublimowane... science fiction. Bo fanom wychodzi na to, że to właśnie takie danie serwuje nam Tarantino, jeden z klasycznych przykładów fanboya, który awansował do pierwszej ligi. Oczywiście dziś rodzi się pytanie: jak będzie się do tego wszystkiego miała historia Django...?

 

Gollum na comic-conie / Pop Culture Geek / Flickr CC

 

To się dzieje tylko w twojej głowie, stary.

 

Ferris Bueller podczas swojego wolnego dnia, Douglas Quaid (ten z roku 1990) w „Pamięci absolutnej”, Tom Cruise w „Raporcie mniejszości”, Tyler Durden w „Podziemnym kręgu”, a nawet Neo w „Matriksie”... Wszyscy przeżywają to samo, choć nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. To, co uznają za rzeczywistość, już albo jeszcze nią nie jest, albo co gorsza – nigdy nią nie było. Borykają się z tym samym problemem, z którym zmaga się bohater serialu „Life on Mars” – nie wiedzą, czy to się dzieje w ich głowie, czy to śpiączka, czy sen, a może ostatnie myśli i wylew wyobraźni w długiej projekcji przepływającej im przez umysł w chwili śmierci. Może Syjon faktycznie nie leży na zewnątrz Matriksa, lecz jest jego częścią, a Neo jest kolejną maszyną, która mu służy? Pewności nie ma ani on, ani my, a maleńki wirujący bączek, który mógłby im pomóc poznać prawdę (albo i nie), jak Cobbowi w „Incepcji”, nie istnieje. Może to tylko sen, a może opowieść, którą ktoś pisze? Jak Kenny Cosgrove, jeden z drugoplanowych bohaterów serialu „Mad Men”, pracujący nad sagą o życiu w agencji reklamowej na Manhattanie (bo jest i taka teoria)?

 

greyloch / flickr CC

Opowieści igrające z rozróżnieniem na fikcję i rzeczywistość to typ fabuły, który wyjątkowo intensywnie skłania do budowania teorii i snucia interpretacji. Nie przez przypadek dwa z wymienionych filmów odsyłają do prozy Philipa K. Dicka. Już „Blade Runner” to pierwszorzędne pole dla fanowskich prac badawczych: póki Ridley Scott ostatecznie i autorytarnie nie odpowiedział na pytanie, czy Deckard to człowiek, czy replikant (ostatecznie to drugie), dyskusje i analizy na ten temat nie miały końca. Teraz inne wątki poddawane są dyskusji. Całkiem interesującą wizją jest ta, która sugeruje, że Deckardowi zostały wdrukowane wspomnienia Gaffa (Edward James Olmos), który w wyniku wypadku nie może kontynuować pracy jako Łowca. Ma więc swojego figuranta. Stąd pełen pogardy stosunek Gaffa do Deckarda, tematyczne origami w ważnych momentach, zapłata w finale...

 

„Comic-Con Epizod V: Fani kontratakują”

Taka ostateczna, Ridleyowska odpowiedź ze strony twórców zdarza się dosyć rzadko i tylko w momentach naprawdę rozbuchanej machiny fanowskiej (nad)interpretacji. Przykładem świeżym jest pochopne łączenie Johna Blake'a/Robina (Joseph Gordon Levitt) z przyszłym nowym Batmanem, który nadejdzie wraz z „Justice League”. Plotki i towarzyszące im coraz bardziej rozbudowane predykcje ukrócił sam Christopher Nolan, przy okazji prawdopodobny producent filmowego crossovera w świecie DC Comics. Takie „boskie słowo” ze strony Autora to mocna ingerencja i sugestia, że jeśli coś się dzieje, to tylko w głowach fanów. W ostateczności to samo dzieło daje odpowiedź – potwierdza przypuszczenia i daje satysfakcję, że dobrze przewidywaliśmy, albo ucina mieczem wszelkie domysły, pokazuje coś zupełnie innego... i daje satysfakcję, pokazując, że jednak na to byśmy nie wpadli. Takie cięcie określa się czasem czasownikiem „Joss it” - odsyłającym do Jossa Whedona. Jak donoszą starożytne księgi (czytaj: archiwa forów sprzed dziesięciolecia), okres oddzielający poszczególne sezony serialu „Buffy, The Vampire Slayer” zawsze był czasem wzmożonej pracy myślowej fanów. Snuli oni przypuszczenia, co będzie się działo dalej, po tak epickim finale sezonu poprzedniego, budowali teorie, podnosili stawkę.... i nigdy nie trafiali. Spędzali ciepłe letnie dni w domu, a pomysł z autorskiej głowy Jossa Whedona zawsze przebijał to, co oni wykoncypowali w swoich fanowskich.

 

Przywołane powyżej fanowskie teorie to czubek góry lodowej. Fandom „Star Trek”, „Gwiezdne wojny” i poszerzone Uniwersum, „Saga Zmierzch” (np. teoria, że Bella jest wilkołakiem!), Jetsonowie i Flinstonowie zamieszkujący ten sam świat, „Avatar” jako „Pocahontas” w kosmosie, „Dziedzictwo Bourne'a” jako origin (geneza) Hawkeye'a z „Avengers” ... Życia by nie starczyło, by je wszystkie opisać. A do tego słynne słowa „Get a life!” przed laty wygłoszone do Trekkies przez znanego z niechęci wobec fandomu Williama Shatnera. Chodziło mu o: „weźcie życie w swoje ręce, zacznijcie żyć naprawdę, wyjdźcie przed dom, bo może coś was omija, bo może coś przegapicie, a przede wszystkim odczepcie się ode mnie”. Jasne, dobrze, ale fani mają życie, a życiem Trekkies jest, jak wiadomo, „Star Trek”. Nie ratowaliby go przecież od ściągnięcia z anteny (zresztą za kadencji Shatnera/Kirka), gdyby było inaczej. Poza tym jak owo „get a life” Shatnera ma się na przykład do „get a life” Scotta Pilgrima, czyli bonusowego życia w grze wideo? No i właśnie, kogo tak naprawdę-naprawdę gra Benedict Cumberbatch w nowym „Star Trek”, skoro jednak nie Khana? Przecież to ważne życiowe rozterki, panie Shatner.

 

Tekst ten dedykuję internetowi i Wszystkim Fanom Wszystkiego.

Get a life! Albo niech przynajmniej gwiazdki, monetki i serduszka sypią się na każdym kroku.

 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.