Karin Anna Giselbrecht
fot. Luca Del Pia, Wiener Festwochen

Karin Anna Giselbrecht

Piotr Gruszczyński

Urodziła się w roku 1989. Jej pasją był taniec. Trzy lata temu zapadła w śpiączkę. W piorunującej inscenizacji Castellucciego jest Eurydyką

Jeszcze 2 minuty czytania

To jest prawdziwe nazwisko Eurydyki. Nie jedyne, ale jedno z wielu możliwych. Tak w każdym razie nazywa się Eurydyka w wiedeńskiej wersji spektaklu „Orfeusz i Eurydyka” wyreżyserowanej przez Romeo Castellucciego. I nie jest to nazwisko śpiewaczki.

Romeo Castellucci drugi raz pojawia się w operze, kilka lat temu w La Monnaie powstał „Parsifal”. Teraz „Orfeusz i Eurydyka” ma swoje dwie wersje: ta w Wiedniu oparta jest na utworze Christopha Willibalda Glucka, brukselska powstawała równolegle, tyle że na podstawie późniejszej o prawie sto lat opery Hectora Berlioza. Widziałem wersję wiedeńską, szokującą, spektakl, który znowu odmienia myślenie o operze, czyli o teatrze.

Okno sceny zasłania ekran, przed nim tylko jedno krzesło, zwykłe, czarne, takie samo jak krzesła na widowni. Partię Orfeusza wykonuje kontratenor Bejun Mehta. Drobnej budowy, w kostiumie wyglądającym jak prywatne ubranie, z niezwykle dramatycznym głosem i takim samym sposobem artykulacji aktorskiej. Jego pierwsza fraza mrozi widownię. Tymczasem na ekranie płyną kolejne napisy informujące o Karin Annie Giselbrecht czyli Eurydyce.

Urodziła się w roku 1989. Jej pasją był taniec, ale oprócz niego studiowała slawistykę w Bratysławie. Wiodła tak zwane normalne życie, pełne nadziei i pewnie rozczarowań. Trzy lata temu na skutek ataku serca i niedotlenienia zapadła w śpiączkę. Po polsku ten rodzaj śpiączki nazywany jest śpiączką wegetatywną albo stanem wegetatywnym. Po roku uznaje się go za „przetrwały stan wegetatywny”, a później przechodzi on w „utrwalony stan wegetatywny”. Zarówno przetrwały, jak i utrwalony nie rokują żadnej możliwości poprawy. Chory żyje samodzielnie, nie wymaga żadnych urządzeń podtrzymujących życie. Karin jest karmiona za pomocą tak zwanego pega, czyli przezskórnej endoskopowej gastronomii wprowadzającej pokarm wprost drogą pozaprzełykową, co pozwala uniknąć zadławienia. W szpitalu w Wienerwaldzie ma zajęcia z muzykoterapii i inne, codziennie zaczyna dzień od kąpieli. Żyje. Ale przecież jest w Hadesie. Jest Eurydyką. Nadal z napisów dowiadujemy się, że opera jest transmitowana do wienerwaldzkiego szpitala. Do Karin – Eurydyki. Że Orfeusz podejmie kolejną próbę wyprowadzenia jej stamtąd.

Christoph Willibald Gluck, „Orfeusz i Eurydyka”, dyrygent Jeremie Rhorer, reżyseria, scenografia i kostiumy
Romeo Castellucci
, dramaturgia Piersandra Di Matteo, Christian Longchamp, wideo Vincent Pinckaers, Wiener
Festwochen, La Monnaie | De Munt, Brussels, premiera w Wiedniu 11 maja 2014

To jest pierwsza piorunująca wiadomość, która obarcza wszystkich, nie tylko Orfeusza, ale całą widownię, odpowiedzialnością za powodzenie tej wyprawy. Dzieje się coś dziwnego, powstaje bardzo silna wspólnota energii. Duży radiowy mikrofon, który postawiono soliście, staje się sprzętem magicznym, rytualną tubą. Na nim koncentruje cały śpiew i wszystkie swoje wysiłki. Kiedy Orfeusz zaproszony przez Amora (partia wykonywana przez chłopca – Laurenz Sartena) wyrusza do Hadesu, na ekranie pojawia się projekcja. Obraz jest nieostry, zamglony. Najpierw oglądamy miasto filmowane przez przednią szybę samochodu. Zmierzcha, pada. Jedziemy. Szybko orientujemy się, że jedziemy tam, do Eurydyki, do Hadesu. W pierwszym przeostrzeniu wyłania się neoklasycystyczna bryła szpitala. Znów w zamgleniu krążymy po parkowych alejkach. Wszędzie pusto. Pada, wieje. (To były wyjątkowo jesienne majowe dni, co nie ma żadnego, poza sentymentalnym, znaczenia dla spektaklu, ale dla naszego rozpoznania się w tym dziwnym tu i teraz ma.) W ostrości szyld kliniki neurologicznej, potem korytarze piekła: puste, czyste, jasne, spokojne. Pokój pełen wózków inwalidzkich, sala z wanną do mycia chorych, jakiś stół nie wiadomo do czego. Hades jest bardzo konkretny i świetnie wyposażony. Strach rośnie. Te korytarze szpitala Hadesu są przecież zawsze takie same, kiedy prowadzą do kogoś bliskiego, z kim jest nie najlepiej albo zgoła źle. Boimy się tego, co zobaczymy. Wreszcie tabliczka przy drzwiach do sali chorych. Nazwiska czterech kobiet, wśród nich Karin Anna Giselbrecht. Dotarliśmy do Eurydyki. Za otwartymi drzwiami w nieostrości łóżko, leży w nim, na boku, chyba rozkopała kołdrę i trzyma ją między nogami. Krążymy wokół nieostrego konturu. W przeostrzeniach zobaczymy wyraźnie podkurczone dłonie, słuchawki na uszach, włosy, tak wyraźne, że niemal czujemy ich zapach, wreszcie oczy. Otwarte i rozbiegane. W stanie wegetatywnym spojrzenie nie koncentruje się na niczym. Kamera błądzi wokół łóżka, oglądamy fotografie Karin. Przede wszystkim w stroju baletowym, w tańcu. Jeszcze drobny trik reżyserski: najazd na ekran monitoringu pracy serca. Wykres poprawny i stabilny. W rogu data i godzina, ta sama, co na zegarku na ręce. Znamy te zabawy z teatralnym tu i teraz, zwykle zaspokajają potrzebę teatralnej cudowności. Tu sprawa jest innej rangi. Oto jesteśmy nie tylko świadkami, ale wręcz uczestnikami spotkania Orfeusza i Eurydyki. Kilkusetosobowa zbiorowość wydelegowała tego jednego o iście anielskim głosie. Niech śpiewa i przywróci Karin życiu. Sytuacja nagle staje się całkowicie zerojedynkowa. Znika teatralność zdarzenia. Nie o teatr tu przecież chodzi. Nawet fakt, że za ekranem pojawia się subtelnie śpiewaczka wykonująca partię Eurydyki (Christiane Karg), nie odwraca uwagi i myślenia od tej Eurydyki prawdziwej. 

Niestety Eurydyka zachowuje się w zgodzie ze scenariuszem. Próba wydobycia jej z Hadesu nie powiedzie się. Widzimy, jak czyjeś ręce zdejmują z uszu Karin słuchawki. Hades gaśnie. Nie udało się. Wspólna energia nie wybudziła Eurydyki z Hadesu.

fot. Luca Del Pia, Wiener Festwochen

Pora więc na szczęśliwy finał opery. Chłopięcy anielski posłaniec dzierży w ręce niewielką świetlówkę. Przy jej pomocy „odsłania” ukryty za ekranem pejzaż. Po ponadgodzinnej redukcji obrazów, rodzaju obrazowego postu, w wypadku Castellucciego właściwie niepojętego, następuje krótkotrwały i jednorazowy wybuch. Zza ekranu wyłania się pejzaż jak z obrazu Giorgione czy Patinira. Hiperrealistyczny, olśniewający, ale podejrzany. Rozbuchana zieleń, pędzące po niebie białe obłoki, naga kobieta rozbryzgująca wodę ze źródła, w którym się kąpie. Oto Arkadia niemożliwa, przez swą hiperdoskonałość podejrzana. To teatralne multiD jest nie do przyjęcia, zwłaszcza że Karin przestała nas słuchać. Ostatni śpiew Orfeusza nie ma żadnego sensu. Fałsz teatralnego szczęścia jest nie do wytrzymania. Klęska sztuki wobec życia, czy wobec śmierci, na jedno wychodzi, jest całkowita.

Google wykrył Karin na Facebooku. Nowocześnie istniejemy wirtualnie. Nie musimy wzorem dawnych pisarzy prosić przyjaciół, by wysłali po naszej śmierci listy z zaświatów. Tu się nic nie kończy, jak w Hadesie, tyle że pokutują ludzkie dusze, których rodziny nie znają hasła pozwalającego usunąć profil. Ostatni wpis „osi czasu” Karin to Sylwester 2010:

„Wish you all a happy New Year! May all your wishes become true
Всем с Новым годом! Пусть сбудутся все ваши мечты
Odfúkni snehovú vlocku z dlane
a praj si nieco nevídané.
Ved' dnes je ten kúzelný cas,
ked' st'astie a pohoda vládne v nás.
Krásne Vianoce a st'astný Nový rok!!!!” 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.