Sygnał z Centrali

Katarzyna Tórz

Został nadany i odebrany. „Beats of freedom / zew wolności” to dokument, w którym muzyka jest środkiem do kreowania pamięci o jednym z najbardziej fascynujących fragmentów naszej historii

Jeszcze 3 minuty czytania

Kto wyznacza mody?/ Kto buduje działa?/ Kto wszystkich upodabnia?/ Kto mózgi wam rozwadnia?/ Kto wymyśla bogów?/ Kto w nich każe wierzyć?/ Kto każe wam umierać?/ Kto wam każe przeżyć?*

Na premierze w Sali Kongresowej publiczność dopisała – zarówno pod względem ilościowym, jak i jakościowym. Choć tutaj – co kto woli, skala niezwykle szeroka. Od młodych lub średnio młodych widzów z entuzjazmem wyczekujących na film, mniej lub bardziej farbowanych rockowych lisów, oraz reprezentantów szczytów Centrali – politycznej, quasipolitycznej, medialnej i instytucjonalnej oraz rzeszy paparazzi, którzy posłusznie czekali na swoje świeże kąski, robiąc zdjęcia postaciom, które do tej pory nie zaliczały się do grona celebrities. Wszystko razem tworzyło efektowną a zarazem przygnębiającą mieszankę.

Scenariusz wieczoru obfitował w asocjacje, których doprawdy nikt nie wymyśliłby lepiej od chichoczącego rozumu dziejów. Jako pierwszy na scenę wszedł Wojciech Waglewski – przy wirujących światełkach gobo odśpiewał trzy utwory, niestety trudno było zrozumieć ich sens, nieliczne strzępy fraz dawały dziwne wrażenie, że właściwie ważniejsze jest co innego: widowisko – piękna, obfita biała gitara i pląsający po scenie saksofonista. Później – Lech Janerka. Przypomniał teksty z lat 80., w których ostały się jakieś przebłyski krytyczności. Następnie miał miejsce hit – Lech zaprosił na scenę Wojciecha i w atmosferze braterstwa, przy aplauzie publiki odśpiewali reaggującą piosenkę-symbol „Konstytucje”. Po tym szlagierze nastąpiły płomienne przemówienia i wybieg dla modeli tego wieczoru: autorów filmu, jego bohaterów – muzyków oraz wszystkich dobroczyńców. Konferansjer – Marek Niedźwiecki – zareklamował, że film trafi zarówno do widzów, którzy pamiętają tamte czasy, jak i pokoleń młodszych, a nawet zupełnych juniorów. Przed seansem miał jeszcze miejsce obowiązkowy zestaw reklam, w tym jedna z udziałem występującego kilkanaście minut wcześniej Waglewskiego. Komunikat tej wyrafinowanej wizualnie commercial brzmiał: „jeszcze wszystko będzie możliwe”. To chyba niestety prawda.

„Beats of Freedom - Zew wolności”, reż.
Wojciech Słota i Leszek Gnoiński. Polska 2010,
w kinach od 12 marca 2010
Kto uczy o granatach?/ Kto uczy o pokoju?/ Kto zabrania myśleć?/ Kto mówi o rozboju?/ Kto ciągle narzeka?/ Kto stwarza problemy?/ Kto chce nowej wojny?/ Kto mówi, że my chcemy?*
Sam film poczynił w mojej wyobraźni, pamięci i osobistej relacji z muzyką spustoszenie. Choć jego założenia były niezwykle obiecujące i pozwalały przypuszczać, że wreszcie polska muzyka niezależna doczeka się wnikliwej analizy i dowartościowania – jako fenomen intelektualny i artystyczny – nic takiego się nie stało. Muzyka i jej przekaz były bowiem najmniej ważne. Po obejrzeniu tego „dokumentu” dowiedziałam się natomiast, że w zasadzie chodziło o to, żeby „Solidarność” wygrała i może – kto wie? – Wałęsa słuchał najbardziej alternatywnych kapel, a do Jarocina jeździli najfajniejsi polscy posłowie, którzy niczym Joschka Fischer nadal stoją na barykadach, tylko że trochę innych.

Dowiedziałam się także, że takie zespoły jak Lady Punk czy Maanam oraz Budka Suflera, były w zasadzie równie antysystemowe, niezależne i subwersywne co Siekiera (całkowicie zresztą w filmie pominięta, z wyjątkiem krótkiego ujęcia na wokalistę), Dezerter czy (Brygada) Kryzys. Rewelacje te przekazywał mi brytyjski dziennikarz, który przyjechał do Polski odkryć muzykę niezależną i potwierdzić własną tezę, że przyczyniła się ona do obalenia komuny i grzecznie przygrywała politycznym przemianom. Momentami subtelna propaganda sąsiadowała z archiwaliami, które same w sobie robiły niezwykłe wrażenie. Oto kilkunastoletni Robert Brylewski, który z całkowitą, nieskalaną powagą mówi o tym, że JESTEŚMY PRZECIWKO WSZYSTKIM, KTÓRZY SĄ PRZECIWKO NAM. Tysiące ludzi okupujących z powodu głodu wolności i muzyki Jarocin, czupurne punki kontestujące SYSTEM. Jednak o jakim systemie mówimy? Co budziło sprzeciw? Otaczająca rzeczywistość – zgoda. Ale ona także miała rożne odcienie. Władza. Ale przecież nie jedynie jej desygnowani przedstawiciele – również konformizm jej otoczenia i poddanych – społeczeństwa, które w dużej mierze chciało po prostu żyć z godnością i w spokoju. Biernie dostosowując się do zastanych warunków. Przeciwko takiej postawie polski punk wyrażał się od zawsze. I ona bynajmniej nie skończyła się wraz z komuną.

Teza filmu jest mocno ryzykowna. Sugeruje, że po obaleniu PRL i niezwykłym solidarnościowym zrywie nastała upragniona wolność, rzeczywistość niezakłamana i świetlista – jakby NIE-SYSTEM. To największy fałsz, na jaki mogli sobie pozwolić twórcy i wywrócenie na lewą stronę podstawowych ideałów ruchu punkowego, z zasady nieufnego i kwestionującego STRUKTURY. Dlatego z ekranu wylewa się kiczowaty duch wspominkarsko-nostalgiczny: ale my wtedy byliśmy fajni..., ale się działo... Narracji Lipińskiego sekunduje m. in. Skiba, Janerka, a także wypowiadający się w najbardziej niezależnym i progresywnym Programie Trzecim Polskiego Radia (drobna uwaga: całkowite pominięcie w filmie Rozgłośni Harcerskiej) Waglewski oraz Zygmunt Staszczyk, który sam siebie traktuje jak żywą legendę. Niektórzy oglądani w filmie muzycy stracili artystyczną wiarygodność. Ich postawa to obecnie wypłowiały bunt (czasem w wersji glamour) oraz odgrywanie roli dinozaura polskiej muzyki niezależnej.

Symptomatyczne jest, że nikt z bohaterów filmu zaproszonych na tę galę nie próbował zaburzyć wieczoru – chciałoby się usłyszeć z brokatowej sceny choćby takie słowa Siekiery: „stoję, ja stoję/ tańczę, ja tańczę/ walczę, ja walczę”. Amnezja. A przecież Skandal z Dezertera, wspominając swój kontakt z Solidarnością, opowiadał Krzysztofowi Grabowskiemu, że „tu w ogóle nie ma z kim rozmawiać. To jest zupełnie inny świat. Oni nic nie kumają. Oni w ogóle nie wiedzą o co nam chodzi, dlaczego my te mordy drzemy”. Myślę, że i w tym gronie poziom zrozumienia był bardzo niski. W filmie padło, co prawda, jedno zdanie o tym, że być może ciche przyzwolenie władz komunistycznych na wrzaskliwe szaleństwa młodzieży miało na celu odpolitycznienie młodych i odwrócenie ich uwagi od ruchu solidarnościowego, ale ten wątek nie został rozwinięty. Jedyne oświadczenia miały formę kokieteryjnych uwag o czasie, który upływa i tym, że w filmie wszyscy wyglądają lepiej niż obecnie. Przypomina się smutna prawda, że może czasami lepiej zejść ze sceny w najlepszym momencie swojej artystycznej drogi, albo umrzeć młodo, zachowując mit i przekaz.

„Beats of Freedom/ zew wolności”

Film dokumentalny przedstawiający historię polskiego rocka widzianą oczyma angielskiego dziennikarza muzycznego Chrisa Salewicza. Scenariusz i reżyseria: Leszek Gnoiński i Wojciech Słota, zdjęcia: Dariusz Szymura, Piotr Trela; montaż: Wojciech Słota; dźwięk: Marcin Dziuba, Piotr Fede; dokumentacja: Piotr Stachurski; kierownictwo produkcji: Grażyna Polańska; producent wykonawczy: Judyta Fibiger; producenci: Paweł Potoroczyn, Edward Miszczak; produkcja: Instytut Adama Mickiewicza, TVN. Film powstał przy wsparciu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, dystrybucja: ITI Cinema Sp. z o.o., Polska 2010, 78 min.

Twórcy filmu postarali się o zignorowanie mrocznych stron tamtej rzeczywistości – upadku, zwątpienia, niewiary. Nie istnieją w nim fenomeny, które były kamieniami milowymi muzyki niezależnej – np. wspomniany już Skandal, pierwszy wokalista Dezertera (niestety nie doczekał nagrania pierwszej płyty), albo Siekiera, zespół tworzący muzykę, która wpłynęła na całe kolejne pokolenia, Armia i KSU. Widać nie byli zgodni z issue reżyserów. Jeden z nich (Leszek Gnoiński) opisał swój artystyczny cel następująco: „To jest historia, która ma być opowiedziana przez pewnych ludzi, pewnymi wydarzeniami, żeby była zrozumiała, żeby nie była hermetyczna, żeby się dobrze oglądało. Bo to ma się dobrze oglądać”. Ktoś może powiedzieć, że nie da się wszystkiego zawrzeć w 70 minutowym filmie. Zapewne tak, ale w tym przypadku decyzje scenariuszowe w żaden sposób się nie bronią i – udając dokument – prezentują historię wykrzywioną w zwierciadle systemowej baśni o wolności.

Kto wyznacza mody?/ Kto wami kieruje?/ Kto poi was głupotą?/ Kto was oszukuje?/ Kto burzy Afganistan?/ Kto strzela w Salwadorze?/ Kto zawsze się uśmiecha?/ Kto zawsze wszystko może?*
W nakręconym nie tak dawno dokumencie „Idź pod prąd” Tomasz Lipiński opowiadał o planowanym występie Brygady Kryzys na Przeglądzie Piosenki Prawdziwej w 1981 roku w gdańskiej hali Olivii: „Ku naszemu zdumieniu zobaczyliśmy tam tych samych showbiznesowych, branżowych cwaniaczków, którzy sobie świetnie wyjadali z dziubków z towarzyszami. Pojawili się jako heroldzi wolności i dało nam to bardzo dużo do myślenia.” Trudno uwierzyć, że przez 2 lata tak wiele się zmieniło i ten sam człowiek nieoczekiwanie zmienił zdanie. W relacji video po premierze wszyscy wydawali się niezwykle zadowoleni. Wszyscy też ze wzruszeniem komentowali stare dzieje – także Jolanta Kwaśniewska, która stwierdziła: „To po części jest historia każdego z nas. Nawet tych wszystkich, którzy nie mieli szansy bezpośredniego uczestniczenia w wydarzeniach lat 70. i 80. Każdy ma pewnie wrażenie, że przez samo słuchanie tej muzyki możemy czuć się troszeczkę lepszymi”. Zapewne nie jest to stwierdzenie fałszywe logicznie. To rzeczywiście historia każdego z nas, ale każdego w trochę inny sposób.

Przykro było obserwować, jak skrupulatnie wyeliminowano z filmu buntowniczą postawę, a cały antysystemowy fenomen został przez Centralę upudrowany i użyty do własnych celów. Po wyjściu z tego kina-cyrku czułam, że jeden z ostatnich bastionów osobności, buntu i prawdy został profesjonalnie zawłaszczony i wykorzystany. Na polu prawdziwych przeciwników ściemy i serwilizmu znaleźli się zawodnicy podmienieni, udający postawy, które są im bardzo obce. Być może już wkrótce któryś z muzyków będzie firmował swoim nazwiskiem serię ubrań dla kinder punków, z dodatkiem agrafki przyklejanej do ucha hipoalergicznym klejem.

Pomimo że urodziłam się w roku 1982, kiedy powstawała Siekiera, a softowy Lady Punk dawał pierwsze koncerty w Warszawie (by zaraz potem na dobre się rozkręcić i brylować na reżimowych festiwalach w Opolu i Sopocie), przyznaję sobie prawo do całkowitego odrzucenia manipulacji i powierzchowności – narzędzi, jakimi próbuje mnie kupić ten film. Nie ma on nic wspólnego z odważną, autorską wypowiedzią dokumentalistów. Nabrałam za to ochoty, aby obejrzeć po raz kolejny „Usłyszcie mój krzyk” Macieja Drygasa – dokument o odwadze i prawdziwie szlachetnej, buntowniczej postawie, oraz „Ćwiczenia warsztatowe” Marcela Łozińskiego, które skrótowo i metaforycznie ukazują podstawowe techniki inżynierii na prawdzie. Te lektury filmowe mogą przynieść młodemu pokoleniu więcej pożytku i zaszczepić prawdziwszy gen buntu i wolności niż „Beats of Freedom” – paradokumentalna wysokobudżetowa produkcja przeznaczona na eksport. Ciekawe jak będzie wyglądać jej kariera zagraniczna. Centrala nas ocali.

*to ci sami ludzie.
(Dezerter, „Kto?”)



Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).