Jeszcze 2 minuty czytania

Łukasz Najder

ZAMĘT: Piękna wiosna

Łukasz Najder

Łukasz Najder

Szok wywołany napaścią Rosji i brutalną metodą prowadzenia przez nią wojny jakby pomału mijał. Gorzej – w niektórych krajach i gremiach od samego początku nie był zbyt intensywny

„Bóg cię obdarzył wspaniałym obrazem / Dając ci piękną wiosnę z rzezią razem: / Z naturą zbrodniarz wspólny wydał bal, / Świeciło słońce, zarzynała stal” (przeł. Samuel Hirszhorn) – trudno zliczyć, do ilu wiosen w historii najnowszej pasuje ten wyimek z poematu „Powieść o pogromie” Chaima Nachmana Bialika, w którym opisywał antysemickie mordy i rabunki w Kiszyniowie roku 1903. Przejmujący, gorzki utwór Bialika przypominany jest na rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim, lecz równie dobrze wersy o rzezi w rześkim kwietniowym słońcu przytoczyć można za każdym razem, gdy dowiadujemy się o zbrodniach Rosjan w Ukrainie – o odkryciu tam następnego masowego grobu, kolejnych ciał cywilów w piwnicach, studzienkach kanalizacyjnych, wypalonych blokach, ostrzelanych z premedytacją samochodach osobowych.

Broniącym się bohatersko Ukraińcom grożą dzisiaj nie tylko bomby i barbarzyńcy zza Donu. Podkreślam to „dzisiaj”, by zaznaczyć, że szok wywołany napaścią Rosji i brutalną metodą prowadzenia przez nią wojny jakby pomału mijał. Gorzej – w niektórych krajach i gremiach od samego początku nie był zbyt intensywny. Putin dobrze wiedział, co robi, kiedy przez lata zjednywał sobie i kupował europejskich polityków, organizacje międzynarodowe, antydemokratyczne media, użytecznych pacyfistów, wyliniałych artystów z przerośniętym ego czy mędrków daltonistów, którzy nie widzą różnicy pomiędzy jednym imperializmem a drugim. Odpłacają mu się więc teraz z nawiązką swoimi „wątpliwościami”, hamletyzowaniem, apelami o pokój, symetryzmem – że przecież Ukraińcy również to i tamto, natomiast Stany Zjednoczone gdyż i albowiem – oraz narracją o Europie Wschodniej będącej naturalną strefą wpływów i kaprysów Rosji. W rezultacie ziemie między Odrą a Oką uchodzą w licznych głowach zachodnioeuropejskich i globalnych za coś na kształt jednej wielkiej ojczyzny wódki, mrozu i opasłych powieści realistycznych pod patronatem Władimira Władimirowicza. 

Celem tych działań – już to świadomych, już to częstokroć wynikających z niedostatku rozumu i wrażliwości – jest odwrócenie uwagi od tragedii Ukrainy i bestialstwa Rosji. Przekonanie opinii publicznej, że najlepszym rozwiązaniem będzie rychłe zakończenie wojny, przez które rozumie się ustępstwa terytorialne na rzecz rosyjskiego agresora, lub choćby przeforsowanie poglądu, że to po prostu enta wojna pośród innych wojen, które toczą się na świecie.

Tyle że prędzej lub później niestety i nam zacznie udzielać się obojętność. Nie mówię tutaj o totalnej nieczułości wobec ludzkiego cierpienia charakterystycznej dla ksenofobów, analityków cyników i socjopatów, ale o reakcji obronnej umysłu, który z prawie każdego horroru (zwłaszcza dziejącego się „tam”) czyni ostatecznie znośną normę, lokalne wydarzenie, „ich sprawę”. „Człowiek jest podły i do wszystkiego się przyzwyczaja” (przeł. Czesław Jastrzębiec-Kozłowski) napisał Dostojewski i choćbyśmy solennie temu zaprzeczali, to jednak większość z tragedii i wojen staje się, po krótkotrwałej medialnej ekscytacji, tłem dla prywatnego życia, trzeciorzędnym newsem. Gestem domyślnym naszej epoki jest spazm, raptowny wyrzut emocji i wielkich słów, zbiorowa panika, grupowy szantaż osób zalogowanych i prawych, w ramach którego domagamy się natychmiastowych działań, triumfu sprawiedliwości, spektakularnej, nieodwracalnej klęski zła. Jeśli dobro ociąga się ze swoją vendettą, nasze myśli wędrują ku nowym apokalipsom, planowaniu wakacji, polityce bieżącej. Płomień oburzenia jest wysoki, ale szybko gaśnie.

„Zamordowanie Salvadora Allende szybko przesłoniło pamięć o rosyjskiej inwazji na Czechy, krwawa masakra w Bangladeszu kazała zapomnieć o Allendem, wojna na Pustyni Synajskiej zagłuszyła płacz Bangladeszu, masakra w Kambodży pozwoliła zapomnieć o Synaju i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej, aż do całkowitego zapomnienia wszystkich o wszystkim” (przeł. Piotr Godlewski i Andrzej Jagodziński). Te słowa Milana Kundery z „Księgi śmiechu i zapomnienia” są aktualne i zarazem nie są. Nasza skłonność, by szybko nudzić się, a znudziwszy – zapominać o wydarzeniach, które jeszcze nie tak dawno uważaliśmy przecież za doniosłe, niewybaczalnie nikczemne, wyjątkowe bądź tragiczne, jest oczywiście stałą, ale w dobie kapitalizmu cyfrowego wszystko dzieje się o wiele szybciej niż na przełomie lat 60. i 70., przez co klęski żywiołowe, konflikty zbrojne i pucze znikają z naszego serca i ekranu nie w ciągu miesięcy, lecz – tygodni, a wręcz nawet i dni.

Czy ktoś bowiem pamięta, nie mówiąc już o nawoływaniu do jakichkolwiek realnych protestów lub akcji pomocowych, o wojnie w Syrii i Jemenie, okrutnych rządach talibów, krwawych rozprawach w Kongu, niedoli Ujgurów? A czy wraz z tak zwanym protokołem mińskim nr I i II (odpowiednio – w roku 2014 i 2015) nie odetchnęliśmy z ulgą, bo oto w Ukrainie nareszcie będzie spokój? Choć przecież był to podły eufemizm na zabór Krymu, wojnę pozycyjną w Donbasie i zabicie blisko trzystu pasażerów lotu MH17 z Amsterdamu do Kuala Lumpur. Na Wschodzie bez zmian – tyle nam wystarczało, gdy z gorliwym zaangażowaniem i biciem w tarabany zajmowaliśmy się Trumpem, zagranicznymi populistami, PiS-em.

Pomału kończą się jednak wymówki i przeciwbóle. Bo tym razem wojna i zbrodnie nie są już daleko od nas – w odmiennej strefie czasowej i etycznej, w gąszczu niezrozumiałych dla nas zaszłości historycznych, na terytorium, na którym armaty, dzieci konające po bombardowaniu i spalone miasta to odwieczna tradycja, rodzaj przeciągającego się przemocowego święta, które z radością kultywują wrzaskliwi mężczyźni w dziwacznych szatach. Wojna jest tu. Pociski i rakiety niszczą budownictwo wielkopłytowe, ogień wypełnia galerie, bistra i dyskonty, do których u siebie mamy parę kroków, ktoś woła babcię i tatę tak, jakbyśmy i my wołali, martwi cywile spoczywają nie na rozżarzonej pustyni czy w nasiąkniętym deszczem poszyciu dżungli, ale na wyszczerbionych asfaltówkach, między garażami i przybudówkami, obok passata, śród brzózek, pod zakwitającą jabłonią.

W książce „Jest taki piękny słoneczny dzień… Losy Żydów szukających ratunku na wsi polskiej 1942–1945” Barbara Engelking przytacza świadectwo niejakiego Saniewskiego, który był świadkiem odwożenia przez „Krystowskiego Bronisława” na pewną śmierć Żydów – pojmanych czy wypłoszonych z ukrycia – do Zambrowa na posterunek niemieckiej żandarmerii. „Rodzina żydowska tak rozpaczała, że odeszłem do domu swych teści, a wozy odjechały”. Autorka konstatuje: „I my chętnie «odchodzimy do domu swych teści», gdzie nie słychać i nie widać cierpienia innych”.

Musimy patrzeć i krzyczeć, i wspierać. I wzywać resztę świata na ratunek. Robić to i dla nich, Ukraińców, i na zapas dla siebie, by koło roku, powiedzmy, 2027 nie czuć rozgoryczenia, bólu i złości, że w bezpiecznych, cichych pokojach reszty świata przesuwa się automatycznie kciukiem w dół informacje o płonącej Warszawie, o masowych grobach w podłódzkich miasteczkach.