ZAMĘT: Rzut kamieniem
Putin uruchomił proces, którego skutki poczujemy w sercu i powietrzu. Kramatorsk, Odessa, Kijów, Lwów i Sambor. To już o krok, godzina drogi
Jest niczym letnia burza – raz blisko, a raz daleko. W telewizorze ostrzegają, że będzie. I faktycznie jest. Na samoaktualizujących się mapach internetowych można śledzić, jak się kumuluje, rozciąga w łuk, sunie frontem – i skąd dokąd tak sunie. Alerty otrzymujemy zbyt późno, nagłówki z wyprzedzeniem. Sednem tych inicjatyw wydaje się przekonanie nas do oczywistości, do czegoś, czego tutaj uczą historia i geny: nie wyłaź, gdy robi się zbyt głośno. Zostajemy więc w domu, czekamy na armadę. Jeśli „przejdzie bokiem”, oddychamy z ulgą, otwieramy znowu okna. Świętujemy, że zniszczenie rozpoczęło się gdzieś dalej, w miejscu, z którego pod wieczór obejrzymy zdjęcia i drżące filmiki – małe archiwum grozy, ostatnie chwile czyjegoś dobytku.
Pamiętam, że wojna była wszędzie. Oficjalna część dobiegła końca, ale bisy trwały w najlepsze. Babcia płakała, kiedy grali hymn Polski, przy innych okazjach powtarzała: „Trupa leżało na dwa metry” – co mogło oznaczać Auschwitz, Radogoszcz bądź widok, który ją nawiedził podczas wywózki na roboty w głąb upadającej Rzeszy. Dziadek niby „za okupacji” siedział cicho i wytwarzał praktyczne fotele i pufy, a jednak miał na lewej piszczeli tajemniczą, niegojącą się ranę, której przypisywałem męczeńską akowską przeszłość. Jeden z wujów przechwalał się, że „niemieckiemu oficerowi”, który chciał go zrewidować, postawił się hardo, a ja nie umiałem wytknąć mu niekonsekwencji, gdy przy którejś z następnych jego wizyt dwumetrowy Aryjczyk zmieniał uniform i okazywał się chamowatym milicjantem, ubowcem, kapusiem sprawnie wyselekcjonowanym spośród tramwajowej ciżby. Na ulicach spotykało się jeszcze ludzi, za których ubytki i deformacje odpowiadały nie choroba czy wpadek, lecz tamten ogień i tamten ołów.
Byliśmy dziećmi wojny. Jeśli nie graliśmy w piłkę, bawiliśmy się w potyczki, ataki, triumfalne rozstrzeliwanie. Podwórka trzęsły się od szmajserów i pepesz. Czytaliśmy „tygryski”, zeszyty „II wojna światowa”, MacLeana. Kleiliśmy Łosie i Czaple. W salach gimnastycznych organizowano maratony Baczyńskiego i spotkania z weteranem, staruszek wajdelota opowiadał nużąco o grupowych leśnych przygodach i w rezultacie partyzantka nabierała cech obozu harcerskiego z ostrą amunicją. Na okrągło puszczali wtedy „Czerech pancernych i psa”, przez co Szarika widywałem częściej niż własnego ojca. Prócz tego, rzecz jasna, „Kloss”, bo rzadko ktokolwiek używał tytułu „Stawka większa niż życie”. „Kloss” serial, „Kloss” komiks i „Kloss” człowiek – aktor, którego „Klossem” zabito i w „Klossie” pochowano, bo nawet jeśli Stanisław Mikulski wychynął w jakimś innym filmie czy programie, to od razu ktoś rzucał: „O, Kloss”. „Rączki, rączki, panno Elken!”.
Wcześniej usłyszałem o „przyczółku warecko-magnuszewskim” niż o hamburgerze, nie wiedziałem, co to „pizza”, znałem natomiast „panzerfausta”. Monte Cassino, pantera, Stalingrad, bitwa nad Bzurą to hasztagi mojego dzieciństwa. Nasza socjalistyczna ojczyzna ledwo już dyszała od niekończącego się pasma sukcesów gospodarczych i wdrożonych akurat reform, ale rodzice mimo tych kartek, ersatzów i kolejek twierdzili, że powinniśmy być i tak szczęśliwi, bo nie ma wojny. Wojna – stan piekielny. Periodyzacja codzienna i praktyczna obejmowała zatem trzy z grubsza okresy: „przed wojną”, „po wojnie” i „podczas wojny”. O ludziach i rzeczach mówiło się „zniszczony w czasie wojny”, „zginął na wojnie”, „zamordowany przez Niemców”. Życie przed wojną było życiem na innej planecie, z której zostaliśmy – nasi bliscy i Polska – brutalnie deportowani, by osiąść między ulicą Armii Czerwonej a pomnikiem Martyrologii Dzieci.
Potem to wszystko się skończyło. Zmieniono nazwy, bohaterów i priorytety. Wojna była telewizyjną pocztówką z przyszłości – zielonkawą pustynią w Iraku oglądaną przez noktowizor, pociskiem manewrującym Tomahawk mknącym z sykiem ku bunkrom Saddama, F-117, które wyglądały, jakby zostały wzięte w leasing od Dartha Vadera. Zasadniczo nie mieliśmy się już czego bać, bo wojny działy się zazwyczaj niewyobrażalnie daleko, a ich obsługą zajmowali się Amerykanie, dla których inwazje są najwyraźniej czymś pomiędzy Hollywood a hobby. Jeśli natomiast Rosjanie brali się do roboty, to również, dzięki Bogu, nie tutaj – ani w strefach All Inclusive. Nad losem Czeczenii i Gruzji dawało się uronić szlachetną korespondencyjną łzę, ale bądźmy szczerzy, nikt nie miał nigdy ochoty umierać za Grozny i Tbilisi czy choćby odmówić sobie oglądania Putinowskiej olimpiady bądź Putinowskiego mundialu. Każde oburzenie ma swoje granice.
Ukraina wszystko to zmieniła i zmienia – dziś i w 2014. Pewnie gdyby wymierzyć odległość między Warszawą a Ługańskiem i Sarajewem a Warszawą, okazałoby się, że do stolicy Bośni i Hercegowiny jest nawet bliżej, tyle że wojna na Bałkanach nie działała tak samo, jak działają łuny i Grad w Donbasie, trupy na kijowskim Majdanie, zestrzelenie w biały dzień samolotu pasażerskiego lecącego z Amsterdamu do Kuala Lumpur, deszcz bagaży i ciał.
Dziś dobrze już wiemy, że wojna to nie transmisje medialne i zminiaturyzowane postacie na ekranie smartfona, ale ludzie z prawdziwą krwią w środku, łatwopalne domy, kruche miasta. To nie partia szachów między z lekka zdziwaczałymi poczciwymi mózgowcami, lecz rozgrywka w trzy karty, w trakcie której rozdający gangus-schab może wywrócić skrzyneczkę i dać ci w łeb, jeśli zbyt ochoczo zaczniesz śledzić ruchy jego czułych rąk. Putinowi być może i nie marzy się radioaktywna kurzawa w miejsce Kujaw albo szarża tankami na luksemburskie i szwajcarskie banki, ale uruchomił proces, którego skutki poczujemy w sercu i powietrzu. Najpierw Kramatorsk i Odessa, a potem Kijów, po Kijowie – Lwów i Sambor, a to już o krok, rzut kamieniem, godzina drogi. Pora burz.